Dla jednych wyjątkowy, dla drugich dziwny. Niezwykle długi i z pomysłami, które od początku budziły kontrowersje, ale i z takimi, które faktycznie mogą dać nowy bodziec, potrzebny dyscyplinie. Kto wie, czy ostatecznie nie skończy się jako historyczny dla polskich skoków z powodów czysto sportowych. Z pewnością jednak będzie niezapomniany. Choć do kalendarzowej zimy jeszcze daleko, czas na nowy sezon Pucharu Świata w skokach narciarskich.
Spis treści
Najdłuższy
Nie było jeszcze tak długiego sezonu skoków, jak ten, który przygotowano na zimę 2022/23. Choć “zimę” to mocne niedopowiedzenie. Cała zabawa ruszyła bowiem wczoraj – gdy odbyły się kwalifikacje do pierwszego konkursu – a zakończy się 2 kwietnia 2023 roku. Potrwa więc pięć miesięcy, co może i brzmi jak primaaprilisowy żart, ale nim nie jest. Choć organizatorzy chyba zachowali nieco poczucia humoru, bo właśnie na 1 kwietnia zaplanowali jeden z konkursów w Planicy.
Początki zmagań będą jednak mocno rwane. Skoczkowie po starcie w Wiśle – gdzie rywalizować o punkty będą dziś i jutro – dostaną aż trzy tygodnie wolnego i dopiero wtedy poskaczą w fińskiej Ruce. Po tym konkursie z kolei będą mogli zorganizować sobie obóz treningowy na początku grudnia, bo rywalizacja w Titisee-Neustadt odbędzie się po kolejnych dwóch tygodniach przerwy. Potem czas na Engelberg i gdy już będzie wydawać się, że cała machina się rozkręca, wszyscy rozjadą się do domów święta. Po nich tradycyjnie przyjdzie czas na Turniej Czterech Skoczni. I właściwie dopiero po nim PŚ złapie znany nam już doskonale rytm, gdy co weekend będzie można siąść przed telewizorem z rosołkiem w ręce i oglądać najlepszych zawodników.
Choć z tym rosołkiem to w sumie też nie do końca – bo dla samych zawodników będzie to również długi sezon pod względem podróży. I tym razem najlepszym może zupełnie nie opłacić się odpuszczenie konkursów w Sapporo, co ci regularnie robili, by uniknąć przelotów na trasie z Europy do Japonii i z powrotem. Raz, że pewnie nie zrobi tego Ryoyu Kobayashi (bo to dla niego szansa, by odwiedzić ojczyznę), główny faworyt do zdobycia Kryształowej Kuli, więc jego rywale też nie powinni. A dwa, że na tamtejszej Okurayamie zorganizowane zostaną nie dwa, a aż trzy konkursy. I można stracić na tym sporo punktów.
Swoją drogą tęgie głowy w Międzynarodowej Federacji Narciarskiej wpadły przed tą zimą na doskonały pomysł. Do kalendarza Pucharu Świata po latach wróciły bowiem zawody w USA, które ugości Lake Placid. Całkiem naturalnym pomysłem wydawałoby się więc wysłanie skoczków z Sapporo właśnie tam. Ci jednak zamiast tego wrócą do Europy i najpierw polatają w Bad Mittendorf, a potem w Willingen. I dopiero wtedy wyruszą do Ameryki.
Cóż, życzymy im tylko, by oszczędzał ich jet lag. Bo FIS ewidentnie tego nie planuje.
Nowości
Choć musimy oddać federacji, że kilka zmian, które wprowadziła, mogą się podobać. Przede wszystkim ciekawą inicjatywą zdają się konkursy “Super Team”, testowane już latem w Rasnovie. Innymi słowy: rywalizacja duetów, która jest dokładnie tym, o czym pomyśleliście. To taka drużynówka, ale okrojona do dwóch skoczków. W zimie takie zawody odbyć mają się w Lake Placid i właśnie we wspomnianym już Rasnovie. Trwać będą trzy serie, w drugiej skakać może maksymalnie 12 zespołów, a w trzeciej – jak i w “standardowej” drużynówce – osiem ekip.
Dlaczego to ciekawa rzecz? Przede wszystkim dlatego, że otwiera możliwości rywalizacji drużynowej dla zawodników z krajów, które raczej ze skokami się nie kojarzą, albo po prostu nie mają wielu dobrych zawodników. Gdyby duety wprowadzono dekadę wcześniej, pewnie cieszyłby się z nich niesamowicie Simon Ammann, który w pojedynkę nieraz ciągnął za uszy Szwajcarię. Adam Małysz na początku XXI wieku raczej też by nie narzekał. To jednak zawodnicy z czołówki. A w duetach większą szansę na rywalizację z najlepszymi dostaną też na przykład Turcy, Estończycy, zawodnicy z Korei, USA, Kanady i innych tego typu krajów. Kto wie, może za rok albo dwa nawet Władimir Zografski znajdzie sobie kompana z Bułgarii?
Nowością będzie też posłanie kobiet na największe skocznie. Najlepsze zawodniczki już od jakiegoś czasu przebąkiwały o tym, że chętnie by sobie polatały i FIS wreszcie na to przystał – panie zaprezentują się w marcu na Vikersundbakken. – Kipię radością. Jestem szczęśliwa. Na spotkaniu panowała bardzo pozytywna atmosfera. Czuję się wspaniale – mówiła Maren Lundby na łamach “Verdens Gand”, gdy ogłoszono, że mamuty zostaną otwarte dla skoczkiń. Choć nie dla wszystkich. W zawodach weźmie ich udział tylko piętnaście, każda będzie musiała mieć ukończone 18 lat.
Podjęto też już kroki w celu wyliczenia, jakie prędkości najazdowe musiałyby osiągać zawodniczki, by faktycznie latać tak daleko, jak robią to najlepsi skoczkowie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to kobiecy rekord długości skoku zostanie pobity bez problemu. Ten od 2003 roku wynosi 200 metrów. Ustanowiła go Daniela Iraschko na treningu w Tauplitz.
Jest też jeszcze jedna nowość. O niej wypada jednak napisać oddzielnie.
Zima na igelicie
Nawet u samych skoczków zdania są podzielone. Jedni – na przykład Karl Geiger czy Dawid Kubacki – mówili, że to całkiem dobry pomysł. Inni, że zupełnie nietrafiony. – Moim zdaniem nie trzeba było zaczynać sezonu w takim pośpiechu. To spory eksperyment i tak naprawdę, dopóki konkursy w Wiśle się nie odbędą, nikt do końca nie wie, jak będzie – mówił w rozmowie z Eurosportem Ryoyu Kobayashi. W wypowiedzi Japończyka chodzi tak o wczesny start sezonu, jak i o to, że jego inauguracyjne konkursy odbędą się na igelicie.
A tego w historii Pucharu Świata jeszcze nie widziano.
Jasne, tory są lodowe. Wszystko jest zorganizowane tak, by jak najbardziej przypominało “standardowy” Puchar Świata. Poza zeskokiem. Ale to nie tak – jak sądzi część kibiców – że ktoś ocknął się w ostatniej chwili i powiedział: “okej, chyba jednak nie będzie śniegu, więc zrobimy to wszystko bez niego”. Taki scenariusz zaplanowano od początku, gdyby teraz spadł śnieg, sytuację tylko by skomplikował (w Wiśle spodziewać należy się jednak co najwyżej deszczu). Igelit jest tu rozwiązaniem kontrowersyjnym, tłumaczonym chęcią przyspieszenia startu PŚ ze względu na mundial w Katarze, który przyciągnie uwagę fanów sportu. Choć niewielu dało się temu tłumaczeniu kupić, eksperci sądzą raczej, że to testy na przyszłość.
Bo ostatnie zimy pokazały przecież, że przygotowanie białego zeskoku i to takiego, by dało się na nim bezpiecznie lądować, bywa zadaniem coraz trudniejszym. Zmiany klimatyczne powodują, że zimy są krótsze, cieplejsze i bardziej nieprzewidywalne. Nawet w styczniu czy lutym temperatury potrafią sięgać kilkunastu stopni Celsjusza na plusie. A co dopiero w listopadzie czy marcu (dlatego też FIS ostatnie konkursy organizuje w tym sezonie aż początkiem kwietnia, logiczne, prawda?), gdy skoczkowie też rywalizują. Dlatego całkiem prawdopodobne, że Wisła przyjęła na siebie rolę królika doświadczalnego. I jeśli taki pomysł wypali, to kto wie, czy za kilka lat “hybrydowy” Puchar Świata nie stanie się faktem.
Inna sprawa, że cieszyć powinien się z tego wspomniany Kubacki.
Co w polskiej kadrze?
Dawid bowiem od dawna króluje latem, czyli właśnie wtedy, gdy skacze się na igelicie. Patrząc na jego formę z tegorocznego Letniego Grand Prix, mistrzostw Polski czy trzech wczorajszych serii (dwóch treningów i kwalifikacji) w Wiśle, wydaje się, że zdoła dalekie skakanie przełożyć i na zimę. Choć, oczywiście, biorąc pod uwagę przerwy pomiędzy pierwszymi konkursami, nie jest powiedziane, że na przykład w Ruce, końcem listopada, zobaczymy tak samo przygotowanego Kubackiego.
– Wierzę głęboko w to, że może to być najlepszy sezon w życiu. Myślę, że przygotowaniami w lecie i tymi kwalifikacjami buduję pewność siebie. Trzeba pilnować tego, co zrobić na skoczni, a jak będzie dobrze to i tutaj na dole daleko się skoczy – mówił sam Dawid po zakończeniu wczorajszych kwalifikacji. Na ten moment niekwestionowany lider naszej kadry.
Thomas Thurnbichler, nowy trener Polaków, też potwierdzał, że w tej chwili to właśnie na Dawida można liczyć najbardziej. Choć mówił również, że właściwie każdy z jego nowych podopiecznych poczynił spore postępy względem tego, w jakim miejscu się znajdował, kiedy wiosną tego roku rozpoczynali wspólną robotę. A i nasi zawodnicy – którzy przecież jeszcze w marcu nie chcieli zmiany trenera – są zadowoleni ze współpracy z Austriakiem. Najlepszy tego dowód jest taki, że chwalił go Kamil Stoch, który jeśli o sprawy treningów chodzi, jest raczej gościem trudnym do “kupienia”. Swoją drogą Kamil stanie tej zimy przed szansą na historyczny wyczyn – jeśli wygra choć jeden konkurs, to przegoni w klasyfikacji wszech czasów Adama Małysza. W tej chwili obaj mają po 39 pucharowych triumfów na koncie.
Co może jednak cieszyć być może nawet bardziej – zapowiada się, że z niezłej strony powinno pokazać się nasze zaplecze. Latem bardzo dobrze skakał Paweł Wąsek, dobrze radził sobie też Kacper Juroszek (choć aktualnie zmaga się z urazem i ma przez to problemy), a oznaki sporego talentu regularnie wysyła też choćby osiemnastoletni Jan Habdas. Do tego dochodzi wiecznie młody Stefan Hula, ale też Kuba Wolny czy Olek Zniszczoł, którzy pokazywali w poprzednich latach, że potrafią być solidnymi pucharowiczami (a Kuba do tego też znakomitym lotnikiem) i wydaje się, że będą w stanie zrobić to i tej zimy.
Co będzie celem polskich skoczków? Kubacki z pewnością będzie miał na uwadze podium klasyfikacji generalnej PŚ, na którym jeszcze nigdy nie stał. Żyła czy Stoch też chętnie by o nie powalczyli, ale z wiekiem jest o to coraz trudniej. Może więc powinni bardziej nastawić się na sukcesy w konkretnych imprezach – Turnieju Czterech Skoczni czy mistrzostwach świata – bo udowadniali już, że potrafią tam wygrywać (zresztą robił to i Dawid). Zawodnicy z drugiego szeregu za to powinni po prostu punktować. Im więcej, tym lepiej, ale dla Wąska – który na ten moment zdaje się skoczkiem numer cztery w naszej kadrze – już miejsce w TOP 20 “generalki” byłoby świetnym wynikiem. I awansem, bo w ostatnich dwóch latach był odpowiednio 45. i 43.
Zresztą można mu życzyć tego, co i pozostałym polskim zawodnikom, którzy mają za sobą słaby sezon – by tej zimy się poprawili. I to znacznie.
Fot. Newspix