Jeden egzamin zdawał cztery godziny, a inny siedząc na plastikowym krzesełku gdzieś w Zadarze, gdzie akurat na urlopie przebywała wykładowczyni. Za czasów występów w Chorwacji brał wolne, by przylecieć na egzaminy, ale skoro strzelał gole, w HNK Gorica nie robili problemów. Napastnik Lechii Gdańsk Łukasz Zwoliński – 200 meczów w Ekstraklasie i 51 goli – opowiada, jak zdobyć wyższe wykształcenie, jednocześnie będąc zawodowym piłkarzem.
Jak powinienem się do ciebie zwracać – piłkarzu czy magistrze?
Piłkarzu z wyższym wykształceniem. (śmiech)
Dlatego w ogóle zdecydowałeś się na studia? Akurat kiedy kończyłeś liceum, awansowaliście z Pogonią Szczecin do Ekstraklasy.
Za sprawą mamy. Od dziecka wpajała mi, że edukacja musi iść w parze ze sportem i jedno bez drugiego nie może funkcjonować. Powtarzała, że trzeba podchodzić poważnie zarówno do treningu, odżywiania czy odpoczynku, jak i nauki. Nigdy nie wiesz, co ci się przyda w życiu. Dlatego po zakończeniu liceum naturalnym krokiem były studia.
Nie było myśli, żeby to odłożyć w czasie?
Nie, raczej takie, by iść za ciosem.
Wybrałeś studia na Wydziale Kultury Fizycznej i Zdrowia na Uniwersytecie Szczecińskim.
Tutaj duże ukłony dla trenera Rafała Buryty, który odpowiadał za przygotowanie fizyczne w Pogoni i jednocześnie był wykładowcą na uczelni. Wiedziałem, że nie zostanę ze wszystkim sam, tylko będę miał na uniwersytecie kogoś, kto pomoże połączyć profesjonalne treningi z nauką w trybie dziennym. Naprowadzi mnie, co i jak zrobić. Przede wszystkim mam na myśli wsparcie w uzyskaniu IPS, czyli Indywidualnego Planu Studiów. Z tego, co pamiętam, na I roku dostawali go głównie wybitni sportowcy, to znaczy reprezentanci kraju, którzy uczestniczyli w igrzyskach olimpijskich. Dzięki trenerowi Burycie udało się to uzyskać, za co jestem wdzięczny do dzisiaj.
Po pół roku ruszyłeś w Polskę, bo Pogoń wypożyczyła cię do Arki Gdynia.
I dopiero wtedy poczułem, ile dawała pomoc trenera Buryty. Po zaliczeniu pierwszego semestru przeniosłem się do Gdańska, ale tam nie mogłem liczyć na żadne wsparcie i jakąkolwiek wyrozumiałość, a bez tego nie było szans kontynuować studiów. Musiałem zrezygnować. Kolejny sezon spędziłem na drugim końcu kraju – w Górniku Łęczna – i po powrocie do Pogoni znowu złożyłem papiery w Szczecinie. Tym razem miałem kompana z zespołu – Sebastiana Rudola.
We dwóch raźniej?
Na pewno, tym bardziej że się doskonale uzupełnialiśmy. Sebastian zawsze chciał wszystko zrobić, żebyśmy dostali piątki, a ja z pocałowaniem ręki brałbym cztery minus. On się sprawdzał, kiedy trzeba było wykuć na blachę. Ja brałem na siebie rozmowy z wykładowcami, gdy należało „wybłagać” dogodny dla nas termin.
Były trudne przeprawy z wykładowcami?
Tylko na początku, bo generalnie piłkarze mieli fatalną opinię na uczelni. I to nie tylko wśród wykładowców, a nawet u niektórych studentów. Początkowo nie chcieli nam nawet pożyczać notatek.
Jak to?
Normalnie. Pytaliśmy, czy mogą pożyczyć, a oni, że nie, bo nie mają. I tyle. Koniec tematu. Ale nie mogę się im dziwić, bo faktycznie ta opinia nie była wyolbrzymiona. Sami to widzieliśmy z Sebą na własne oczy.
Możesz podać przykład?
Pewnego razu siedzimy na zajęciach, a tu nagle wpada chłopak, siada i mówi, że on chce pisać egzamin albo kolokwium. Prowadząca pyta, czy się umawiał na dzisiaj, a on, że nie, nie, ale on ma IPS, jest piłkarzem i chce zdawać właśnie teraz, w tym momencie. Zapytała, gdzie gra. On, że w III albo IV lidze. Wskazała na nas i powiedziała: „Widzi pan, tam siedzą Sebastian Rudol i Łukasz Zwoliński. Zawodnicy, którzy w ostatni weekend zagrali w Ekstraklasie, a w życiu nie zwrócili się do mnie tak, jak pan w tej chwili. Do widzenia”.
Duża bezczelność.
Dlatego potrafiliśmy zrozumieć początkową niechęć. Początkową, bo z biegiem czasu widzieli – i inni studenci, i wykładowcy – że nie jesteśmy żadnymi kombinatorami. Kiedy trzeba było chodzić na zajęcia i się przyłożyć, to tak robiliśmy, a gdy widzieliśmy, że możemy pomóc, pomagaliśmy, dlatego z czasem wytworzyły się fajne relacje między nami a resztą grupy.
Na uczelni mieliście dużo praktycznych zajęć.
I żadnych nie omijaliśmy. Tyle że na te praktyczne – typu wioślarstwo, basen, gimnastyka czy siatkówka – przychodziliśmy zawsze na początku tygodnia, nigdy w drugiej części, kiedy było bliżej meczu ligowego.
Były praktyki w szkole?
Oczywiście! W mojej Szkole Podstawowej numer 11 przy Emilii Plater. Lubiłem prowadzić lekcje, tyle że nie ukrywam – teraz mogę powiedzieć prawdę – często byłem grającym sędzią. Fajne doświadczenie.
Jak trudno było pogodzić zdawanie kolejnych semestrów z graniem w Ekstraklasie?
Trzeba było się dobrze zorganizować i bardzo chcieć. Pamiętam jak poszliśmy z Sebą ustalić termin egzaminu i nie było wolnych. No nie ma i koniec. W pewnym momencie pytam, czy w takim razie teraz możemy zdawać. Wykładowczyni zdziwiła się i pyta, czy jesteśmy przygotowani. Odpowiadam, że pewnie, ale mina Seby mówiła coś kompletnie odwrotnego. Nie zapomnę tego wyrazu twarzy z pytaniem: „Co ty robisz?!”. Ale zdaliśmy. Chodziliśmy, prosiliśmy, mówiliśmy, że przyjedziemy w sobotę gdzieś do kawiarni, byle tylko pasowało wykładowcy czy wykładowczyni. Dostosujemy się.
Najdziwniejsze miejsce, w którym przyszło ci zdawać?
Zadar.
Chwila. Znam tylko ten w Chorwacji.
I właśnie tam. Wówczas grałem w HNK Gorica i ciągle studiowałem w Szczecinie, to była już magisterka, drugi stopień. Miałem zajęcia z panią profesor doktor habilitowaną… No wszystkie tytuły naukowe nie mieściły się w indeksie przy wypisywaniu ocen. Pytałem o dogodny termin do egzaminu, bo muszę przylecieć z Chorwacji i potrzebuję trochę wcześniej wiedzieć. Pani profesor powiedziała, że będzie na wakacjach w Zadarze, na co ja, że proszę tak nie żartować, bo naprawdę przyjadę. Spod Zagrzebia lepiej mi tam dotrzeć niż do Szczecina. I po jakimś czasie zadzwoniłem, czy faktycznie mogę tam zdawać. Pani profesor potwierdziła, podała adres, zapakowałem psa i ruszyłem z żoną na południe.
Udało się?
Tak. Niesamowita sceneria, bo siedziałem na plastikowym krzesełku, a obok mąż pani profesor przyrządzał coś na grillu. Jak mówił trener Buryta – jedni szukają powodów, a drudzy sposobów.
W Szczecinie też były niestandardowe miejsca egzaminów?
Nie, za to przypominam sobie moje niestandardowe zachowanie.
To znaczy?
Jeden przedmiot zdawałem do skutku. Najpierw siedziałem półtorej godziny na zajęciach jednej grupy i oblałem. Poprosiłem o szansę na kolejnej i znowu półtorej godziny. Też nie zdałem. Wreszcie po czterech godzinach się udało. Do dzisiaj nie wiem, czy pani profesor miała mnie dość czy było już jej mnie żal.
Były nerwy przed egzaminem licencjackim?
Nie, bo pisałem pracę o sobie – o budowaniu szybkości i wytrzymałości piłkarza na przykładzie Łukasza Zwolińskiego. Szczerze mówiąc, bardzo mi się to przydało, bo dzięki temu wszystkiemu już na samym starcie kariery wiedziałem, co i po co robię. Dlaczego biegam tak i tak, co daje to i to. Jak trenerzy chcą wzmacniać dynamikę, a jak wydolność. Zyskałem dużą wiedzę i świadomość swojego ciała.
Nie było myśli, żeby już magisterki nie robić?
Absolutnie nie. Wiedziałem, że już nie wrócę do tego, jeśli nie zrobię z marszu. Musiałem iść za ciosem, a to był jeden z moich celów, które chciałem zrealizować.
Dlatego nie przerwałeś studiów, mimo że na ostatni rok wyleciałeś do Chorwacji?
Bo wiedziałem jak dużo poświęciłem na to, by znaleźć się na ostatnim roku i głupio zrezygnować tuż przed metą. Tutaj wielka zasługa mojej żony Inez, która mnie wspierała i mobilizowała. Pewnie bez niej nie napisałbym pracy magisterskiej. Taka jest prawda. Jako drugiego muszę wymienić trenera Burytę, a trzeciego Sebę Rudola. Bez tych osób na pewno bym nie skończył studiów.
Wyjazd do Goricy nie utrudnił tego?
Wręcz odwrotnie. Pewnie gdybym odszedł do innego polskiego klubu, nie skończyłbym magisterki. W Chorwacji mieli dużą swobodę, większy luz, dlatego trener nie widział problemu, by dać mi trzy dni wolnego na lot do Polski na egzaminy. Skoro strzelałem gole, nie ma kłopotu, mogę lecieć. Może trochę się dziwili w Goricy, że studiuję, ale nie przeszkadzało im to. W Ekstraklasie w życiu nie dostałbym tyle wolnego w trakcie rundy.
A były głosy, że w ogóle po co ci te studia?
W Polsce, na zasadzie, że na co mi one potrzebne, przecież jako piłkarz na pewno zarabiam dużo. Nie przejmowałem się nimi, robiłem swoje. Chciałem skończyć studia i na tym się skupiałem. Chodziło o moją satysfakcję, rozwój samego siebie, osiąganie kolejnych celów.
Na egzamin magisterski też specjalnie przyleciałeś z Chorwacji.
W ogóle zdawałem jako pierwszy z całego roku i pierwszy po zmianie dziekana na wydziale. Pozaliczałem wszystko szybciej, musiałem uzyskać specjalną zgodę, żeby przedterminowo podejść do egzaminu. Tym razem pisałem generalnie o przygotowaniu motorycznym na przykładzie Pogoni. Ktoś inny był moim promotorem, za to w komisji zasiadał Miłosz Stępiński, u którego strzeliłem gola w reprezentacji Polski U-20 z Włochami. Wiele tych bramek w kadrach nie zdobyłem, łatwo było zapamiętać.
Pamiętasz, co czułeś po wyjściu z budynku po zdaniu magisterki?
Nie do opisania. Duża satysfakcja, że udało się osiągnąć coś, na co pracowało się przez prawie siedem lat. Pokazało mi to, że każdy cel w życiu jest w naszym zasięgu, o ile tylko chcesz ciężko pracować i dawać z siebie wszystko. Magister Wydziału Kultury Fizycznej i Zdrowia ze specjalizacją trener piłki nożnej, Łukasz Zwoliński. (śmiech)
ROZMAWIAŁ MATEUSZ JANIAK
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Szota: Po debiucie w Ekstraklasie rozbeczałem się jak dziecko, bo wreszcie się udało
- 18 twarzy Kosty. Historia Runjaica w Pogoni
- Hokus Pontus. Jak Almqvist zaczarował Szczecin
- Gorgon: Był wielki strach, że to wszystko skończy się kalectwem
- Kosta Runjaić w poszukiwaniu legijnej tożsamości [ANALIZA TAKTYCZNA]
foto. Newspix/archiwum prywatne