Jak czuł się przez pierwsze dni w Southampton? W jaki sposób Nathan Redmond pokazał na treningu, że jest topowym zawodnikiem? Co słyszał po pierwszych zajęciach z zespołem Świętych? Jak blisko był Sankt Pauli i dlaczego ostatecznie nie trafił do Niemiec? Dlaczego tak późno został wypożyczony do Troyes? Kiedy dowiedział się, że zadebiutuje w Ligue 1? Wywiad z polskim bramkarzem Mateuszem Lisem, który w sobotę zagra z Paris Saint-Germain.
W ostatnich miesiącach dużo działo się w twoim życiu, ale zacznijmy od początku. W czerwcu podpisujesz pięcioletni kontrakt z Southamptonem, pod koniec miesiąca rozpoczynasz przygotowania ze Świętymi. Kiedy oswoiłeś się z tym, że trafiłeś do klubu z Premier League?
Przez pierwszy tydzień, może dwa każdego dnia czułem takie „wow”. Dużą radość, małe niedowierzanie. Jestem tu, gdzie jestem. W Premier League. W Southampton. To coś wielkiego. Ale z czasem pojawiła się rutyna. Codziennie śniadanie w klubie, potem trening. Zrobiło się po prostu normalnie. Poznałem chłopaków. Z Jankiem Bednarkiem, Jamesem Wardem-Prowesem i Aleksem McCarthym na posiłkach siedzieliśmy przy stole, z Willym Caballero piliśmy kawkę, itd. Jak to w zespole.
A jak na boisku? Było widać, że to zawodnicy z prawdopodobnie najlepszej ligi świata?
Przejawiało się to w szczegółach. Na bodajże drugim treningu mieliśmy ćwiczenie, którego jednym z elementów było dośrodkowanie, a w pewnym momencie Nathan Redmond posłał taki „centrostrzał” i padła bramka. Nie dałem rady skutecznie interweniować. Podejrzewałem, że wyszło mu przypadkowo, zwyczajnie zeszło, ale po zajęciach zagadałem go i powiedział, że w poprzedzającej to uderzenie serii dostrzegł moje złe ustawienie. Nieznaczne, aczkolwiek zauważalne, więc zrobił to celowo. Właśnie w takich detalach było widać, że to piłkarze z topowego poziomu.
Były obawy, czy sobie poradzisz? Że będziesz odstawał?
Nie. Wiedziałem, gdzie trafiam, ale nie czułem strachu, że nie podołam. Bardziej ciekawość, jak to będzie wyglądało od środka. Bramkarze na całym świecie trenują bardzo podobnie, w zasadzie to ten sam kawałek chleba. Jedyne, co może się delikatnie różnić, to podejście trenera.
A poza murawą? To inny świat czy nie, już wszędzie jest tak samo?
Pod względem organizacji to najwyższa możliwa klasa. Na boisku wszystko przygotowane przed zajęciami, niesamowita infrastruktura do naszej dyspozycji…
Możesz podać przykład?
Choćby posiłki. Oczywiście w Ekstraklasie też często jadamy w klubach, ale to coś zupełnie innego. W Southampton mogłeś poprosić o niemal wszystko, np. każdy rodzaj jajek, a kucharz gotował na żywo, przy tobie. Do tego wyszczególnione takie detale jak alergeny czy kalorie. Piłkarz nie musi się niczym martwić. Ma tylko przyjechać i stawać się lepszym zawodnikiem.
Kiedy dostałeś sprzęt z herbem Świętych serce zabiło mocniej?
Było trochę inaczej niż w Polsce, gdzie wszystko z reguły pobiera się od magazyniera. Tutaj sprzęt czekał w szafce w szatni, od razu z nadrukowanymi moimi inicjałami, później dodano numer, bo początkowo nie miałem przydzielonego. Ale nie ukrywam, że kiedy dostałem koszulkę z podpisania umowy, to w domu ją przymierzyłem i zerknąłem w lustro. Fajne uczucie, zapada w pamięć.
Spodziewałeś się, że spędzisz w drużynie ponad dwa miesiące? Dopiero ostatniego dnia okna transferowego sfinalizowano wypożyczenie do Troyes, a tak naprawdę już w czerwcu mówiło się, że gdzieś czasowo trafisz.
Gdy podpisywałem umowę, słyszałem, że jest plan, by mnie wypożyczyć. Przyjechałem do Anglii, porozmawiałem z trenerem, który powiedział, że słyszał o mnie i zna mnie z wideo, ale chciałby zobaczyć na obozie w Austrii. Przyjrzeć się na żywo, w jaki sposób się prezentuję, jak funkcjonuję w zespole. I żebym też poznał klub, a nie przyjechał na chwilę, w sumie nikt mnie nie zna, ja nikogo nie znam i na razie. Chcieli dać mi czas, żeby chociaż trochę zżyć się z drużyną. I tak najpierw koło dwóch tygodni ćwiczyliśmy na miejscu, a potem polecieliśmy na zgrupowanie.
I co dalej?
Dostawałem sygnały, żebym robił, co robię. Od prezesa, trenera bramkarzy czy agentów, którzy odbierali telefony z klubu, że super wyglądam. Ale po zakończeniu zgrupowania pojawiło się zielone światło na szukanie czegoś. Wszyscy byli ze mnie zadowoleni, jednak lepiej, żebym poszedł na wypożyczenie i dalej regularnie występował, a nie siedział w rezerwie.
Bo na jedynkę od startu szykowano Gavina Bazunu, sprowadzonego z Manchesteru City. Coś znaleźliście?
Byłem już dogadany z Sankt Pauli. Bardzo mnie chcieli i podobało mi się ich podejście. Dzwonili do mnie trener bramkarzy czy dyrektor sportowy. Wysyłali filmy promocyjne o drużynie, żebym wiedział, gdzie mogę trafić. Nagrania jak zespół wychodzi na murawę przy piosence ACDC. Ujęcia z zajęć na boisku. To wszystko w zestawianiu z otoczką – czaszką w herbie czy pełnymi trybunami na meczach – przemawiało do mnie i byłem na tak.
Ale?
Ale w ostatnim momencie Southampton zmienił zdanie. Pojawiła się opcja, że jeden z golkiperów może odejść, chcieli być na taką ewentualność zabezpieczeni, więc poszedł komunikat – wstrzymujemy transakcję, Mateusz zostaje. Dopiero dwa dni przed końcem okna transferowego ponownie pojawiła się zgoda na wypożyczenie.
Byłeś zawiedzony, że nie przeniosłeś się do Sankt Pauli? Słyszę, że faktycznie ten kierunek działał ci na wyobraźnię.
Z jednej strony tak, był zawód, bo to była fajna opcja. Ale z drugiej – mam ważny kontrakt z Southampton, to oni decydują, wszystkie karty mieli w rękach. I jeśli taki klub chce cię zatrzymać, bo nie jesteś piątym czy szóstym wyborem, to znaczy, że jesteś bliżej niż dalej grania na wymarzonym poziomie. Patrzyłem na to bardziej z tej perspektywy. Zerkałem w przód, nie w tył, a może pojawi się szansa występu? Choćby w jednym z pucharów. Ale sprawy potoczyły się inaczej.
Tylko na końcu mało czasu dostaliście na znalezienie zespołu na wypożyczenie…
Było trochę nerwowo. Większość drużyn miała pozamykane kadry na ten sezon, okres przygotowawczy dawno się skończył i w sumie zostało tylko kilkadziesiąt godzin na wyszukanie jakiejś opcji. Moi agenci intensywnie działali, Southampton też się zaangażował. Przy czym koniec końców byłem spokojny. Oczywiście, chciałem iść na wypożyczenie, żeby grać, bo wiedziałem, że stać mieć na kolejny krok w przód. Jednak nawet gdyby nic się nie pojawiło, nie zostałbym bez klubu, a w drużynie Premier League. Bez tragedii.
Ile prawdy było w możliwości przenosin do Le Havre? Zaraz po tym, jak podpisałeś kontrakt ze Świętymi często przewijała się ta ekipa z Ligue 2.
Słyszałem o tym, ale tylko – powiedzmy – z daleka. Do mnie nic w tej sprawie nie trafiło, temat głównie istniał w mediach ze względu na powiązania właścicielskie między Le Havre a Southamptonem. Stamtąd dowiadywałem się najwięcej o tym kierunku.
Ostatecznie dołączyłeś do zespołu z Ligue 1 – Troyes. To była jedyna propozycja?
Jeden z dwóch, trzech tematów, ale na pewno najbardziej konkretny. Jednego dnia zaczęły się rozmowy, następnego już wszystko dogadane, miałem zabukowany bilet do Francji. Zresztą – jak już mówiliśmy – nie za bardzo był czas na przemyślenia. Szybki research o drużynie, mieście, rywalu w bramce, następnie równie prędkie pakowanie i na lotnisko.
Jakie były pierwsze wrażenia po przyjeździe do Troyes?
Fajny klub, część holdingu City Football Group, który zarządza kilkoma zespołami, m.in. Manchesterem City. Nie za duży, bez specjalnej presji na miejsce w czubie tabeli, raczej celujący w spokojne utrzymanie.
Tyle że zespół już miał dwóch bramkarzy.
To prawda. Jessy Moulin to bardziej doświadczony z tego duetu, dobrze mówi po angielsku, można się dogadać. Z Gauthierem Gallonem, jedynką, złapałem mniejszy kontakt, bo porozumiewa się przede wszystkim po francusku…
Nie było strachu, że nie będzie dla ciebie miejsca? Początkowo siedziałeś na ławce, zadebiutowałeś na początku drugiej połowy października.
Nie, nie było. Późno dołączyłem do zespołu, zaraz po podpisaniu umowy obejrzałem z trybun spotkanie z AS Monaco, a po trzech dniach z Rennes. Na samym starcie wiedziałem, że tak będzie. W klubie chcieli, żebym się wdrożył. Drużyna poznała mnie, a ja drużynę. To było naturalne.
W rezerwie spędziłeś cztery mecze.
Zaraz na początku Gallon zagrał tak, że znalazł się w jedenastce kolejki i w kolejnym występie też spisał się dobrze. Nie było się o co przyczepić, a w tej sytuacji nie było też powodów do zmiany w bramce. Trzeba mieć wyczucie i kiedy widzisz, że nie masz podstaw, by znaleźć się w składzie, musisz uszanować decyzje trenera. Robiłem swoje i to się opłaciło szansą z Ajaccio. Gdybym czuł się obrażony, że nie gram z marszu, byłbym głupi i pewnie ta okazja by się zwyczajnie nie nadarzyła.
Ale się nadarzyła.
Po porażce z Nice nadszedł moment zmian, trener Bruno Irles szukał czegoś nowego i postawił na mnie. Bardzo się cieszę, że tę szansę wykorzystałem. Zdobyliśmy punkt, obroniłem karnego. Tylko szkoda, że nie udało się zachować czystego konta, ale widziałem gorsze debiuty.
Kiedy dowiedziałeś się, że zagrasz z Ajaccio?
W tygodniu, bodaj w środę. To mnie podbudowało, mogłem się spokojnie przygotowywać do gry. Generalnie lubię wiedzieć wcześniej, że wystąpię, ale nie dlatego, że bez tej wiedzy zjada mnie presja i chodzę trzy razy częściej do toalety. Po prostu. Tak mam, w takiej sytuacji czuję się nieco bardziej komfortowo.
Czułeś, że właśnie dostajesz szansę dużego kroku do przodu?
Uważałem, że przenosiny do kolejnego klubu były już taką szansą. Skupiałem się na tym, by być gotowym. To był priorytet. Wiedziałem, że gdy nadejdzie okazja gry, muszę – że tak to ujmę – pokazać jaja.
Udało się.
Teraz muszę jak najdłużej to podtrzymać. Ale też już więcej niż mniej zależy ode mnie.
Po debiucie i obronionym karnym spłynęło na ciebie mnóstwo pochwał.
Dochodziły do mnie dobre recenzje, jakieś jedenastki kolejki wg WhoScored czy Amazon Prime. Było klepanie po plecach od chłopaków w szatni. Czułem, że są pod wrażeniem. Szczerze? Byłem bardzo szczęśliwy. Żona z synkiem byli na meczu, mały mógł sobie pokrzyczeć: „Tata! Tata!”, więc miałem silne wsparcie. Wróciliśmy do domu, odczytałem wiadomości od bliskich, kolegów, znajomych, a było ich trochę więcej niż zwykle. Taki debiut w Ligue 1 to moment radości.
Mateusz Lis pięknie się przedstawił kibicom Troyes. W debiucie broni karnego z Ajaccio. Miał jeszcze kilka dobrych interwencji, drużyna zdobywa punkt. Może na dłużej wskoczyć do składu.#FrancjaElegancja pic.twitter.com/vUjgnHQawS
— Krzysztof Marciniak (@Marciniak_k) October 17, 2022
A był moment, żeby nauczyć się trochę francuskiego?
Pierwsze lekcje za mną. Można powiedzieć, że troszeczkę liznąłem. Piękny język i piekielnie trudny. Wymowa bardzo różni się od zapisu. By łatwiej było mi załapać, podczas lekcji zapisywałem słowa fonetycznie. Pewnie gdybym nie miał rodziny, to mógłbym poświęcić więcej czasu na naukę, ale przecież poza piłkarzem jestem mężem i ojcem. Trzeba to połączyć.
Na boisku nie przeszkadza brak znajomości francuskiego?
Nie, bo te podstawowe zwroty – czas, plecy, prawo, lewo – poznałem. A i jak powie się „left hand”, to każdy zrozumie. Poza tym trener mówi po angielsku, ośmiu albo dziewięciu zawodników także, więc spokojnie da się porozumieć, a takie piłkarskie żarty to i po francusku można załapać. Gorzej w mieście, tam bardziej jak w Turcji, gdzie występowałem przez ostatni rok – ciężko się dogadać po angielsku. Troyes to jednak miasteczko, nie żadna metropolia.
Jakie wrażenie wywarło miasto?
Fajne, małe, kameralne, rodzinne. Nie ma korków, na drugi koniec Troyes dojedziesz w 15 minut. Blisko do Polski, autem dojechaliśmy w 10 godzin, zaraz nas rodzina odwiedzi, jako pierwsi teściowie. Mamy świetny dom, z dużym ogrodem, w którym może bawić się nasz synek. To był priorytet, a widać po nim, że jest szczęśliwy.
Na ciebie ojcostwo podziałało chyba świetnie?
Tak jest, od samego początku. Kiedy tylko dowiedzieliśmy się, że Natalia jest w ciąży, jeszcze za czasów Wisły Kraków, moja forma poszła w górę. Nie umiem tego wytłumaczyć. Człowiek dostaje takiego pozytywnego strzała, że zaraz będzie tatą. Staje się bardziej odpowiedzialny, te decyzje są inne w życiu i to przekłada się na murawę. Na mnie ojcostwo wywarło kolosalny wpływ.
Transfer do Anglii, gra we Francji – czujesz się jak we śnie?
Trochę tak. Mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Teraz myślę sobie o meczu z Paris Saint-Germain. Dla takich chwil się trenuje. W poprzednim tygodniu oglądałem PSG w Lidze Mistrzów. Oglądałem Kyliana Mbappe czy Neymara na kanapie, jedząc lody, a za chwileczkę zmierzę się z nimi na boisku. Coś niesamowitego.
ROZMAWIAŁ MATEUSZ JANIAK
CZYTAJ WIĘCEJ O POLAKACH ZA GRANICĄ:
- Piotrowski: Szansa gry w pucharach zadecydowała. Nie powiedziałem ostatniego słowa
- Ma pierwszy skład, choć nie ustrzegł się baboli. Niezły start Wieteski w Clermont Foot
- Cztery lata w cieniu. Historia Milika w Napoli
foto. Newspix