Błękit policyjnych lamp błyskał co kilka kilometrów na całej długości trasy z Radomia do Bydgoszczy. Widok dobrze znany wszystkim wyjazdowiczom i każdej postronnej osobie, która w dzień meczu przemieszcza się podobną trasą. Widok, który zwiastował jedno — że Ekstraklasa wraca do Bydgoszczy. Przynajmniej na chwilę.
Szósty kwietnia 2016 roku — to wtedy Zawisza po raz ostatni miał styczność z najwyższą ligą w kraju. Sam był już wówczas pierwszoligowcem, jednak w pucharowych rozgrywkach zabrnął aż do półfinału, eliminując po drodze Śląsk Wrocław. Spotkanie z Legią Warszawa, która wygrała pierwszy mecz 4:0, obejrzało 2300 osób. Być może widownia byłaby większa, gdyby Zawisza postawił się w stolicy i miał szansę na kolejny finał. Ale nawet jeśli, to raczej o kilkaset niż kilka tysięcy widzów.
Bydgoski futbol właśnie rozpadał się na kawałki, podzielony konfliktem kibiców z właścicielem klubu, Radosławem Osuchem.
Największe upadki polskich klubów w latach 2013 – 2022
Ekstraklasa znów w Bydgoszczy. Z wizytą w Zawiszy
O Radosławie Osuchy w Bydgoszczy przypomniały nam dwie rzeczy: fakt, że Zawisza gra dziś na czwartym poziomie rozgrywkowym i transparent kibiców klubu – „MUKS — Osuchowy Bękart”. Korzystając z okazji, że mecz bydgoskiej drużyny pokazywała telewizja, fani postanowili przypomnieć, że konflikt nie zakończył się wraz z odejściem byłego menedżera. Wycofanie się Osucha spowodowało powstanie nowego tworu, który zajął się szkoleniem młodzieży. Od właściwego Zawiszy odróżniało go żółte, a nie białe tło dla „Zetki” w herbie. A także fakt, że „żółci” w przeciwieństwie do „białych” pozostali w Bydgoszczy. Poza miasto wygoniono nie tylko seniorów odradzającego się klubu, ale i grupy młodzieżowe.
– Kacper Nowak z rocznika 2005, nasz podstawowy prawy obrońca, pamięta jeszcze czasy, gdy rodzice wozili go na treningi do okolicznych miejscowości, bo Zawisza nie mógł korzystać z obiektów miejskich. Pamięta, jak rodzice doświetlali samochodami boiska, żeby mogli trenować na łące. Dla niego taki mecz musi smakować wyjątkowo — mówi nam Piotr Kołc, trener trzecioligowca.
Nowak reprezentuje rocznik, który niedawno wywalczył awans do Centralnej Ligi Juniorów (grają w nim rok młodsi piłkarze Zawiszy). Wcześniej w CLJ grał MUKS, więc zamiana ról w mieście daje dodatkową satysfakcję. Trener Kołc w ostatnich minutach gry wpuścił na boisko Alana Serwacha (2006), który na co dzień rywalizuje z najlepszymi juniorskimi drużynami w kraju. Na ławce lub na boisku znalazło się miejsce także dla trzech zawodników z rocznika 2004, trzech z rocznika 2001 i po jednym z roczników 2002 i 2003.
– Jesteśmy cały czas na etapie odbudowy, nie jest łatwo. Największy problem jest z trenerami, których po prostu brakuje. Warunki — są obiekty BCS-u, ale dostęp do tego jest różny, grupa dzieciaków jest duża, to nie jest tak, że mamy wszystko dla siebie. Wynik pierwszego zespołu, możliwość wzorowania się na kimś, na pewno przyciąga do nas więcej młodzieży. CLJ-kę udało nam się utrzymać pierwszy raz w historii województwa. Młodym chłopakom na pewno łatwiej jest wchodzić do drużyny w trzeciej lidze, ja też nie boję się na nich stawiać, bo to jest przyszłość klubu — dodaje szkoleniowiec.
Zawisza zdecydowanie nie jest ekipą, która przepłaca i nadpłaca weteranów, byle tylko piąć się w górę po kolejnych szczeblach. Bliżej jej do Lechii Zielona Góra czy Rekordu Bielsko-Biała, w których część piłkarzy łączy grę z zawodową pracą.
– Gdy przychodziłem do klubu w czwartej lidze, 90% zespołu pracowało. W pierwszym sezonie w trzeciej lidze okroiliśmy to do połowy, teraz zostało kilku chłopaków. Mateusz Oczkowski, lewy obrońca, pracuje w służbie więziennej, podobnie jak mój asystent. On ma najcięższą pracę, ale jest nie do zajechania. Ktoś inny mógłby nie dać rady połączyć takiego zawodu z grą w piłkę. Zimą był okres, gdy w zasadzie nie mógł uczestniczyć w przygotowaniach. Pozostałych kilku zawodników dorabia rozwożąc rano jedzenie. Trenujemy popołudniami, ale trzeba to zrozumieć. Nie powiem zawodnikowi, żeby rzucił pracę, skoro nie stać nas na płacenie mu większych pieniędzy. Budżetowo jesteśmy mniej więcej w połowie ligi — tłumaczy Kołc.
Zawisza Bydgoszcz wraca powoli. Jak przebiega odbudowa klubu?
W Bydgoszczy tylko się uśmiechają, gdy mówimy, że myśleliśmy, iż rzeczywistość Zawiszy jest inna. Trzecia liga tania nie jest, pokazał to choćby poprzedni sezon, gdy o awans biły się Kotwica Kołobrzeg i Olimpia Grudziądz. Kluby zarządzane chaotycznie, bohaterowie ogólnopolskich skandali, ale też ekipy, które potrafiły przepalić mnóstwo kasy, żeby tylko wrócić na szczebel centralny. Zawisza w XXI wieku już dwukrotnie przeżył tułaczkę po regionalnych ligach, nie ma sensu fundować sobie trzeciej tylko z powodu pośpiechu. – Lepiej grać dziesięć lat w trzeciej lidze niż żyć ponad stan i znowu upaść — słyszymy w klubie.
W poprzednim sezonie celem drużyny było utrzymanie, w obecnym zespół celuje w górną część tabeli. Powiedzmy, że widełki satysfakcji to miejsca 1-6.
– Klasa B, A, okręgówka — z tym poszło szybko. Problemy zaczęły się wyżej, zwłaszcza po awansie z IV ligi. Wystarczy spojrzeć na to, kto spadał z trzeciej ligi w ostatnich latach: przeważnie był to klub z tego regionu, z grupy kujawsko-pomorskiej. Samo utrzymanie się w pierwszym sezonie trzeba uważać za sukces Zawiszy — mówi nam Błażej Bembnista z portalu “MetropoliaBydgoska.pl”.
Faktycznie — od sezonu 15/16 w trzeciej lidze utrzymały się tylko Unia Janikowo i Zawisza. Chemik Bydgoszcz, lokalny rywal „Zetki”, dwukrotnie spadał jako beniaminek wojewódzkiego szczebla. Zespół Piotra Kołca zajął bezpieczne, ósme miejsce w stawce, a w regionalnym Pucharze Polski sprawił dwie niespodzianki, pokonując rzutem na taśmę wspomnianą Unią (trzecia siła ligi) i Olimpię (drugi zespół tabeli). To właśnie dzięki temu do miasta Rycerzy Pomorza zawitała długo niewidziana Ekstraklasa. Przy okazji znacznie zwiększając frekwencję na meczu.
– Zainteresowanie sportem w Bydgoszczy nie jest duże, nie ma co się oszukiwać. Na co dzień na Zawiszę chodzi 300-400 osób. Pozostałe kluby także nie przyciągają większej widowni na stadion. Inne sporty? Podobnie, chodzi się tutaj tylko na żużel — dodaje Bembnista.
Ligowe spotkania Zawiszy nie są nawet imprezą masową. Nie opłacałoby się takowej zgłaszać. Puchar Polski z Radomiakiem przyciągnął na trybuny ponad 4100 osób. Tym razem trzeba było ponieść dodatkowe koszta.
– Niech nie zabrzmi to źle, bo Radomiak to w końcu klasowy zespół, ale pewnie przyjazd Lecha Poznań czy Legii Warszawa wywołałby jeszcze większe zainteresowanie. Zakładam, że wtedy na trybunach byłoby dwa razy więcej ludzi. To pokazuje, że w Bydgoszczy jest głód piłki, ale tej na wysokim poziomie. Na mecze ligowe się to nie przekłada, a szkoda. Dużo lepiej grałoby się, gdyby frekwencja dopisywała nam cały czas. Tymczasem na Pucharze z GKS-em Tychy było 1000 osób, a później wszystko wróciło do normy. Nie mam złudzeń, że teraz będzie inaczej — mówi nam Piotr Kołc.
„Odbudowa Zawiszy dobiegła końca. Stawiamy sobie nowe cele”
Na moment jednak dało się poczuć, że do miasta wrócił wielki sport. Na bramie wjazdowej kierownik przerzuca plik akredytacji i przyznaje, że zainteresowanie mediów jest ogromne — choć raczej tych regionalnych. Marcin Gołębiowski, dyrektor klubowego marketingu, żartuje, że odebrał już chyba 500 telefonów. Wchodząc na stadion przysłuchujemy się rozmowie pracowników Zawiszy, którzy dogadują ostatnie szczegóły dotyczące transmisji telewizyjnej. Na trybunach widzimy grupy dzieci, na mecz zaproszono także lokalne zespoły koszykarek i siatkarzy. Kibice przygotowali dwie oprawy, a piłkarzom, którzy w poprzednim sezonie wygrali regionalne rozgrywki, ale odeszli już z klubu, wręczono specjalne upominki.
– Cieszę się także otoczką, bo dawno czegoś takiego tutaj nie było. Jestem codziennie od rana w klubie, widzę, jak to wygląda. Są prezes, osoba od marketingu i nasz kierownik — widziałem, ile pracy ich kosztował ten mecz, to było duże przedsięwzięcie — przyznaje Kołc.
Zawisza Bydgoszcz na krajowym pucharze sporo też zarobił. 40 tysięcy za zwycięstwo w regionalnej edycji, 45 tysięcy za wyniki w głównej drabince, gdzie udało się wyeliminować pierwszoligowy GKS Tychy, dzień meczowy z Radomiakiem (bilety nie były droższe niż zwykle). Do tego coś, czego nie da się wycenić, czyli przypomnienie się Polsce. Dekadę temu bydgoski klub świętował zwycięstwo na Stadionie Narodowym, ale o tym się nie mówi, bo i po co. Pucharu w gablocie i tak nie ma, Osuch zabrał go ze sobą. A nawet gdyby był, rozdrapywałby tylko rany.
Pskit i Portugalczycy – duch Osucha nad Bydgoszczą
Lokalni kibice na pewno nie chcą tego słyszeć, ale jednak w Bydgoszczy zapachniało osuchowymi czasami. Pucharowy sukces, banda Brazylijczyków i Portugalczyków na murawie… Wiadomo, tym razem po przeciwnej stronie, ale niektórzy mogli uśmiechnąć się pod nosem, że Radomiak z Filipe Nascimento, Tiago Matosem, Lisandro Semedo, Raphaelem Rossim czy Mauridesem w składzie nie odbiega tak bardzo od Zawiszy, w którym Jorge Paixao prowadził Andre Micaela, Mikę, Wagnera, Alvarinho, Jorge Kadu czy Bernardo Vasconcelosa.
Niezbyt przyjemną podróż sentymentalną zafundowano Pawłowi Pskitowi. Sędzia wyznaczony do poprowadzenia tego spotkania lata temu został „bohaterem” skandalicznego baneru umieszczonego na stronie bydgoskiego klubu — na oficjalnej stronie umieszczono grafikę, na której Pskita nazwano „Fryzjerem”. Rzekomo był on reklamą wykupioną przez kibica. Na obrzydliwym pomówieniu się jednak nie skończyło: Zbigniew Przesmycki w teorii się oburzył, a w praktyce po kilku miesiącach rozwiązał kontrakt zawodowy z sędzią Pskitem, podając jako powód jego boiskowego dokonania.
Jacek Góralski pomaga w odbudowie Zawiszy Bydgoszcz
Na dodatek arbiter znów wywołał dyskusje w Bydgoszczy, tym razem za sprawą kontrowersyjnego rzutu karnego, po którym Radomiak zdobył bramkę na 2:1. Patryk Urbański zatrzymał strzał Lisandro Semedo nogą, później piłka odbiła się jeszcze od jego ręki, którą jednak obrońca trzymał przy ciele. Na około kwadrans przed końcem rywalizacji ekstraklasowicz w końcu przełamał obronę trzecioligowca. Zawisza miał czego żałować, choć też nie ma co ukrywać: to Radomiak był przeważającą stroną na boisku.
– Za mało zrobiliśmy, żeby coś ugrać. Jeśli jest niedosyt, to przez to, w jaki sposób straciliśmy pierwszą czy drugą bramkę. Gdyby nie ten rzut karny, to może udałoby się przetrzymać jeszcze 20 minut. Obraz gry mnie nie zaskoczył, głupotą byłoby grać otwartą piłkę. Myślę, że przyzwoicie się pokazaliśmy — mówi Piotr Kołc, którego pytamy także o to, jak przygotowywał zespół do takiego spotkania. Niedawno trener Lechii Zielona Góra wyznał nam, że na Jagiellonię Białystok nie przygotował niczego specjalnego. W Bydgoszczy egzamin z teorii na pewno byłby zaliczony.
– Nie trzeba było specjalnie motywować drużyny. Każdy, kto wyszedł z szatni, widział tę otoczkę: kibiców, bandy reklamowe, kamery. Była adrenalina, czuć było, że to inne spotkanie, trochę okno wystawowe. Bardziej apelowałem o dobrą mentalność, o nastawienie zadaniowo: żeby nie myśleć o tym, co będzie, jak stracę piłkę, tylko o tym, co zrobić w danej sytuacji, jak się przemieszczać. W meczu z Tychami przez kilka minut byliśmy sparaliżowani, tutaj w spotkanie weszliśmy dobrze. Skupiliśmy się na indywidualnościach: pokazałem Leandro, Mauridesa, Filipe, ich zagrania, że musimy uważać na grę Mauridesa tyłem do bramki, że trzeba bardzo agresywnie dobiegać do Nascimento, odcinać dośrodkowania Abramowicza. Udało nam się to zrobić, to nie było tak, że Radomiak miał swobodę, ale wiadomo, że nie wszystkiego da się uniknąć — tłumaczy nam trener Zawiszy.
Teraz przed Piotrem Kołcem i jego podopiecznymi duże wyzwanie: powrót z chmur na ziemię. Nie będzie już kamer, świateł i tysięcy ludzi na trybunach. Będzie chłodny, niedzielny poranek, kilkuset kibiców i Gedania Gdańsk, lider tabeli do ogrania. Zawisza Bydgoszcz wraca do pracy w ciszy. Oby wkrótce efekty tej pracy zrobiły jeszcze większy hałas niż Rycerze Pomorza w obecnej edycji Pucharu Polski.
WIĘCEJ O PUCHARZE POLSKI:
- O Cichej znów ma być głośno. Reportaż z pucharowych Wielkich Derbów Śląska
- Futbol w mieście koszykówki. Puchar Polski we Włocławku
- Gawlik: Widzew był zaskoczony [WYWIAD]
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix