Chyba nie było w czwartek naszych szeregach gościa, na którego kibice bardziej by wyczekiwali. Dla wielu brak Arkadiusza Milika w wyjściowej jedenastce był wręcz rozczarowaniem. Napastnik Juventusu pojawił się z ławki, zagrał 45 minut i… dołożył kolejną cegłę do swojego wizerunku. Wizerunku zawodowego partacza. Wizerunku napastnika, którego przerasta trafienie w bramkę. Wizerunku gościa, dla którego nie ma sytuacji nie do zmarnowania, gdy tylko zakłada biało-czerwoną koszulkę.
Dopóki Milik nie pojawił się na boisku, wszyscy zapomnieli na chwilę o memach, które towarzyszą większości meczów reprezentacyjnych zawodnika Juventusu. W miejsce szydery pojawiła się nadzieja, że to wreszcie ten moment. Że znów możemy mieć silnego Milika, stanowiącego wsparcie dla Lewandowskiego. Że nie będzie lepszej okazji, by na nowo odpalił.
I co?
I w maliny z kilku metrów.
Milik miał na bucie sytuację, która musiała wylądować w siatce. Wszystko zagrało w niej idealnie. Począwszy od wizji Zielińskiego, który widział przed Frankowskim przestrzeń i tylko czekał na złapanie nici porozumienia z wahadłowym. Przez dynamiczne wbiegnięcie i dobrą wrzutkę piłkarza Lens. Aż po… No, aż po strzał nie, bo Milik w reprezentacji ponownie zrobił to, do czego wszystkich przyzwyczaił. Zawalił w momencie, w którym akurat musiał zrobić to, co należy do napastnika. Zamienić na gola okazję, która nie stała przecież na ekstremalnym poziomie trudności.
Jeśli Milik zrehabilitowałby się w jakikolwiek sposób, można byłoby puścić tę setkę w zapomnienie. Ale niestety nie zrobił w zasadzie niczego konstruktywnego. Można byłoby pochwalić go ewentualnie za nieoczywiste podanie za linię obrony do Lewandowskiego, ale nie dość, że nasz kapitan go nie opanował, to jeszcze był na spalonym. Próba strzału Milika z 35 metrów? Bezsensowna – i nie mamy tu na myśli tylko jakości strzału. Skoro mieliśmy sporo miejsca, mógł szukać jednego z kolegów. Z sześciu pojedynków wygrał zaledwie jeden. Zaliczył sześć strat, z czego trzy na własnej połowie. Tylko raz dotknął piłkę w polu karnym – właśnie wtedy, gdy marnował tę kluczową sytuację.
To słabiutki bilans. W naszych notach wyceniliśmy go na dwójkę (w skali 1-10).
Milik przyjeżdża na zgrupowanie po świetnym starcie w Juventusie, wielkim klubie, gdzie niespodziewanie wdziera się do składu i strzela trzy gole (w sumie to cztery, jeden niesłusznie nieuznany), jest pewny siebie, mówi się o nim w samych superlatywach zanim wybiegnie na boisko, z urzędu wygrywa walkę o miejsce numer dwa w napadzie… I jeśli nawet w tych okolicznościach jest typowym Milikiem, nieskutecznym i bezproduktywnym, to sytuacja może być już beznadziejna. Nawet jeśli przeżywa w lidze fenomenalny okres, nawet jeśli wszedłby na trzy razy większe obroty, to nigdy nie widać tego w reprezentacji, w której kompletnie się zablokował. Grając w biało-czerwonych barwach nie jest w stanie pokazać swojej klubowej twarzy częściej niż raz na rok. Bo z taką regularnością strzela Milik w kadrze narodowej.
Druga strona medalu to sam selekcjoner. Michniewicz nie do końca wie, jak może wykorzystać ofensywny potencjał, jaki oferuje linia napadu. Tylko w jednym meczu z siedmiu posłał do boju dwóch nominalnych snajperów. Z Walią, która grała rezerwami, by oszczędzać się na baraż. Selekcjoner zmienia w tyłach – raz gra czwórką, raz trójką – chętnie żongluje nazwiskami, daje wiele szans, ale tej jednej rzeczy trzyma się względnie konsekwentnie. Gra Lewandowski, a ktoś do pomocy pojawia się z ławki. A przecież teoretycznie na tej pozycji mamy naprawdę lajtową sytuację. Zdarzało się przecież, że Paulo Sousa rzucał od początku trzech napastników. Świderski w reprezentacji nie zawodzi, a tylko siedem razy zaczynał w wyjściowej jedenastce.
Przywiązanie się do jednego napastnika to jedno. Inną sprawą jest to, czy Michniewicz w ogóle miał na Milika jakiś pomysł. Można atakować zawodnika, który notorycznie rozczarowuje, ale to właśnie w takich przestrzeniach chcielibyśmy zobaczyć rękę trenera. By wymyślił zawodnika na nowo dla tej reprezentacji. By znalazł dla niego rolę na boisku. By dotarł do jego głowy, jeśli ta szwankuje. By sprawił, by na jego obecności na boisku zyskiwał Lewandowski. By poustawiał ich jak dobrze funkcjonujący organizm.
Widać było wczoraj, że Lewandowski męczy się na boisku i brakuje mu wsparcia. Po pojawieniu się na boisku Milika, naszemu kapitanowi wcale nie grało się dużo łatwiej. Współpraca pomiędzy oboma piłkarzami – i nie ta mityczna z 2016 roku, ale jakakolwiek – w zasadzie nie istniała. Czesław Michniewicz ma na dwa miesiące przed Katarem wiele zadań, niektóre nieoczekiwanie same dopisują się do listy, ale to jest właśnie jedno z nich. Wymyślić Milika dla reprezentacji. Bo chyba nikt nie wyobraża sobie scenariusza, w którym piłkarz o takim potencjale, grający w Juventusie, miałby oglądać mundial sprzed kanapy.
Z jednej strony w europejskiej piłce Milik znaczy o wiele więcej niż każdy z trójki napastników, z którymi rywalizuje. Gdy przez kilka miesięcy toczył wojnę z Napoli, wylądował w Olimpique’u Marsylia, a nie średniaku. Gdy we Francji nieco przyhamował, rękę wyciągnął Juventus, a nie Salernitana. Świderski poszedł do MLS, bo nie miał lepszych ofert z Europy. Dla Buksy to pierwsze kroki w karierze w lidze top5. Piątek nie jest już postrzegany jako napastnik klasy premium, o czym świadczy klub, w którym zakotwiczył. Ich wszystkich Milik pod względem statusu na europejskim rynku bije na głowę.
A jednocześnie każdy z nich daje kadrze znaczne więcej.
Kadra narodowa nauczyła się już w ostatnich miesiącach funkcjonować bez tego zawodnika. Ułożyła się hierarchia napastników. Lewandowski ma wparcie z ławki w postaci Świderskiego, ma swojego zadaniowca do walki (Buksa) i zmiennika jeden do jednego (Piątek). Po nieobecnym Miliku nikt nie wzdychał tak, jak teraz wzdycha się po Moderze, który układał środek pola. Przygoda napastnika Juventusu u Michniewicza ułożyła się tak źle, jak tylko mogła. Najpierw był feralny mecz ze Szkocją, przez który opuścił baraż ze Szwecją. Później uraz, który wykluczył go z meczów Ligi Narodów. A gdy już przyjechał na zgrupowanie będąc na fali, rozbudzając nadzieje, zagrał… swoje.
Czy jeszcze kiedyś ten piłkarz przyda się reprezentacji? Naprawdę zaczynamy mieć poważne wątpliwości.
WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Kowal: – Spadnijmy do dywizji B, grajmy towarzyskie z Litwą. Po co nam ta Belgia, Holandia…
- Koniec złudzeń co do Linettego w reprezentacji
- Łapiński: – Katastrofa. 1:6 z Belgią wyglądało lepiej
Fot. FotoPyK