Jest córką miliardera, który poza swoją firmą zarządza też kilkoma klubami sportowymi. Ale w tenisie wcale nie miała łatwo. Kilka sezonów straciła przez rozmaite kontuzje. Jej rodzice wspominali nawet, że zastanawiali się, czemu nie da sobie z tym sportem spokoju. W końcu jednak zostawiła za sobą wszelkie problemy i zaczęła przebijać się do światowej czołówki. Dziś Jessica Pegula jest już od kilku lat tenisistką z topu, ale nigdy jeszcze nie była w półfinale turnieju wielkoszlemowego. I to mimo tego że na US Open doszła do swojego siódmego ćwierćfinału imprezy tej rangi. Iga Świątek dwa lata temu zatrzymała ją w Nowym Jorku na dokładnie tym samym etapie imprezy. Czy zrobi to po raz kolejny?
Spis treści
Jessica Pegula. Sylwetka amerykańskiej tenisistki
Z (nie do końca) bogatego domu
Rodzice Amerykanki zarządzają dziś wartym niemal 8 miliardów dolarów majątkiem. Na liście magazynu „Forbes” Terry Pegula, ojciec Jessiki, znalazł się na 403. miejscu wśród najbogatszych ludzi świata. Źródło jego fortuny leży w ropie i gazie, ale zaczynał od pożyczonych 7,5 tysiąca dolarów, za które założył małą firmę. Potem poprowadził ją do wielkości. Jego żona, Kim, start miała jeszcze trudniejszy – w ojczystej Korei Południowej została porzucona przez rodziców. Trafiła do rodziny zastępczej w Stanach Zjednoczonych. Pierwotnie chciała pracować na Alasce, w przetwórni ryb. Potem jednak poznała Terry’ego. I oboje założyli rodzinę.
Jessie – jak ją nazywają – jest środkową z piątki rodzeństwa. Ma starszych brata i siostrę z pierwszego małżeństwa swojego ojca oraz młodszych siostrę i brata z jego związku z Kim.
Jej rodzice uwielbiają sport. Nie tylko tenis, choć Terry od dawna jest jego fanem. Angażują się bowiem też w inne dyscypliny. Sporo środków wpłacają na hokejowy program w Pensylwanii. W 2014 ojciec Jessiki zdecydował się też na kupno Buffalo Bills, ekipy grającej w NFL. Zapłacił 1,4 miliarda dolarów, przebijając oferty Jona Bon Jovi i… Donalda Trumpa. Dziś drużyna warta jest już o ponad dwa miliardy dolarów więcej. Do tego jest też właścicielem Buffalo Sabres (NHL), Rochester Americans (AHL, liga rozwojowa dla NHL), Buffalo Bandits i Rochester Knighthawks (obie NLL, liga lacrosse’a).
To wszystko jednak nastąpiło już po tym, jak Jessica zaczęła treningi. – Dorastałam w przekonaniu, że trzeba ciężko pracować i dobrze sobie radzić. Moi rodzice na początku nie mieli wiele, więc obserwowanie, jak dużo z siebie dają, było naprawdę inspirujące – wspominała Pegula. Owszem, kiedy jej ojciec zaczął zarabiać miliony, wszystko stało się łatwiejsze. Na tyle, że jego córka mogłaby odpuścić sport. Ale się na to nie zdecydowała. – Nigdy nie chciałam, żeby patrzono na mnie przez pryzmat tego, że coś mi podarowano. Uważam, że zapracowałam na swoją pozycję w świecie tenisa – mówiła.
Jej rodzice, oczywiście, zawsze ją wspierali. Choć niekoniecznie w czasie meczów. Ponoć oboje nie potrafią oglądać spotkań córki bezpośrednio z trybun, robią to co najwyżej przed telewizorem. Ojciec zwykle i tak kończy wpatrzony w telefon i skupiony na nim, by choć trochę ulżyć sobie w stresie. Jego żona z kolei często prosi po prostu o podanie wyniku, nie jest w stanie oglądać spotkania punkt po punkcie. Tak bardzo denerwuje się o córkę. Inna sprawa, że bywało też odwrotnie i to Jessica bała się o matkę. Choćby w czerwcu 2022 roku, gdy Kim zachorowała, musiała przejść przez leczenie, obawiano się nawet o jej życie. Ale wszystko skończyło się dobrze.
Podobnie jest ze zdrowiem jej córki.
„Dlaczego nadal chce to robić?”
Zaczęła grać w tenisa, gdy miała siedem lat. – Nazywamy ją „naszą pierwszą sportową drużyną”. To była tak naprawdę nasza pierwsza okazja, by zrozumieć, co trzeba zrobić, by opiekować się karierą profesjonalnego gracza. Cały ten wysiłek, czas, ale też wszystko, co ona musiała poświęcić. To było wyczerpujące, ale i bardzo satysfakcjonujące. My ją wspieraliśmy, ale wszystko ostatecznie zależało od niej samej – mówiła Kim.
Swoją drogą Jessica rozpoczęła treningi przez Laurę, starszą siostrę, która w tenisa grywała w college’u. Pamięta, że przez pierwszych kilka lat często myślała, że nigdy nie będzie tak dobra jak siostra oraz jej rywalki. Gdy jednak minęło trochę czasu, przekonała się, że jest coraz bliżej poziomu Laury. A potem zaczęła z nią wygrywać i pokazywać się z coraz lepszej strony w turniejach juniorskich. Jej nazwisko stało się znane w amerykańskim świecie tenisa. Na tyle, że jako siedemnastolatka otrzymała dziką kartę do US Open, ale w deblu (specjalistką od gry podwójnej jest zresztą nadal, była w końcu nawet liderką światowego rankingu, choć nigdy nie wygrała w deblu turnieju wielkoszlemowego). W parze z Taylor Townsend doszły wtedy do trzeciej rundy.
Później przyszło jeszcze kilka innych zaproszeń do różnych turniejów – choćby kwalifikacji Indian Wells, które zresztą przeszła – ale gdy stawała się coraz starsza i nie było widać wielkich postępów, te przestały przychodzić. Na domiar złego niedługo po jej 20. urodzinach zaczęły się trwające kilka lat problemy ze zdrowiem. Wtedy męczyło ją kolano, przez półtora roku właściwie nie grała. Kiedy wróciła, najpierw miała problem z nogą, a potem zaczęło doskwierać jej biodro. W 2017 roku przeszła jego operację.
– Biodro było najgorszą kontuzją. Najtrudniej było wrócić potem na swój poziom. Kiedy mi się to przydarzyło, niemal natychmiast wiedziałam, że pewnie będzie potrzebna operacja. Przez kilka dni byłam załamana. Mówiłam sobie, że nie wiem, czy chcę wracać. Wiedziałam, że będzie bardzo trudno – wspominała. Łącznie straciła ponad dwa lata kariery. I długo zastanawiała się, czy w ogóle wracać na kort. Podobnie jak jej rodzice.
– Pamiętam, że myślałam: „Dlaczego ona w ogóle chce to nadal robić?”. Są rodziny, w których tenisistki są głównym źródłem dochodów, rodzice takich dziewczyn liczą na nie w tej kwestii. Ona nie musiała się tym martwić. Nie musiała nadal grać, jej życie byłoby znacznie prostsze, gdyby tego nie robiła. Ale zdecydowała się spróbować, bo kocha ten sport. Robi to wszystko dla siebie, nikogo innego – mówiła jej matka.
Czas spędzony na rehabilitacji poświęciła przede wszystkim na rozwój własnego biznesu – linii kosmetyków do dbania o skórę, Ready24. Twierdziła, że to pokazało jej też, czego potrzebuje w tenisie. Postanowiła wrócić i nie tylko spróbować jeszcze raz osiągnąć sukces, ale też postawić na pełen profesjonalizm. Wcześniej, jak mówiła, miała na tej płaszczyźnie braki. Pracowała ciężko, owszem, ale odpuszczała pewne małe rzeczy, które mogłyby zrobić różnicę. Po kontuzjach zdecydowała, że jeśli chce jeszcze raz wejść do tego świata, musi to zrobić tak dobrze, jak tylko się da.
Światowa czołówka
Efekt jej postanowienia dało się zauważyć szybko. Już w 2018 roku osiągnęła swój pierwszy finał turnieju WTA, w Tournoi de Quebec, gdzie musiała przejść przez kwalifikacje. Pokonała wtedy między innymi Sofię Kenin, Petrę Martić czy Ons Jabeur. Dzięki takiemu występowi awansowała do TOP 200 rankingu WTA, a rok skończyła blisko pierwszej setki. Potem zatrudniła nowego trenera, Davida Witta, który wcześniej przez 11 lat prowadził karierę Venus Williams. Jego doświadczenie w połączeniu z jej umiejętnościami, dało dobry efekt. Niedługo później wygrała turniej Citi Open w Waszyngtonie, który przez kilka lat pozostawał jej jedynym takim sukcesem w karierze.
Przełomowy okazał się rok 2022. W maju zagościła wtedy w finale największego turnieju w karierze – WTA 1000 w Madrycie, przegrała z Ons Jabeur. Do tego doszła do trzech ćwierćfinałów turniejów wielkoszlemowych. W Australii, Francji i Stanach Zjednoczonych. W Nowym Jorku po raz pierwszy mierzyła się z dużą presją, została bowiem nadzieją Ameryki na sukces. Wcześniej z turnieju odpadła choćby Coco Gauff, siostry Williams też nie walczyły już o najwyższe laury, inne koleżanki z kadry również nie dały rady. Została tylko Jessie.
Stąd fani bardzo na nią liczyli.
Nie bez podstaw. Rozstawiona z „8” Amerykanka rozgrywała świetny turniej. Najlepiej pokazał to jej mecz IV rundy, w którym pokonała w dwóch szybkich setach Petrę Kvitovą. Owszem, Czeszka w poprzednim spotkaniu rozegrała prawdziwy maraton przeciwko Garbine Muguruzie, mogła być zmęczona, ale nawet jeśli, to trzeba Jessice oddać, że wykorzystała to doskonale. Ba, na siedem break pointów, które miała w tamtym spotkaniu, wykorzystała aż sześć.
– To niesamowite uczucie. Jestem niezwykle szczęśliwa. Petra to trudna przeciwniczka, potrafi zagrywać wygrywające uderzenia z każdego miejsca na korcie. To pierwszy raz, gdy ją pokonałam [w ich trzecim starciu – przyp. red.], to miła chwila – mówiła wówczas Amerykanka. Po tamtym zwycięstwie była pewna tego, że wejdzie na najwyższe w karierze miejsce w rankingu. W teorii po US Open mogła zostać nawet jego wiceliderką, ale ostatecznie zatrzymała ją wtedy Iga Świątek, która wygrała po trudnym, dwusetowym starciu. Potem Polka ponownie lepsza okazała się też w turnieju w San Diego.
Ale Jessie mimo wszystko nie zwolniła tempa. Pod koniec sezonu triumfowała w turnieju WTA 1000 w Guadalajarze, był to jej pierwszy tytuł tej rangi, a drugi w tourze w ogóle. W 2023 roku zagościła aż w pięciu finałach – w Dosze, Montrealu, Tokio, Seulu i WTA Finals. Wygrała dwa z nich, w tym kanadyjskiego tysięcznika, ale w dwóch innych przegrywała ze Świątek – w kończących sezon Finałach została zresztą przez Polkę zdemolowana 1:6, 0:6.
Zmiany, kontuzje i do góry
Ten sezon zaczęła z problemami. W drugiej rundzie odpadła z Australian Open, rozstała się wówczas z Davidem Wittem, który prowadził ją jako trener od 2019 roku i jemu zawdzięczała właściwie wszystkie sukcesy w tourze. – Całkowicie mnie to zaskoczyło, zupełnie się nie spodziewałem – mówił potem Witt. – Świetnie się rozumieliśmy, dobrze nam się pracowało przez te pięć lat, więc to trudny moment. Ale to taki biznes, czasem jest trudny. I tak jestem szczęściarzem, że przez ostatnich 15 lat pracowałem tylko z dwiema zawodniczkami.
Czy zmiana pomogła Peguli? Nie do końca, ale pomóc początkowo nie mogła. Z powodu kontuzji karku Amerykanka nie wzięła bowiem udziału w turniejach na Bliskim Wschodzie. Z nowym teamem – w którym jej trenerami zostali Mark Merklein (były bahamski tenisista, potem m.in. trener na University of Florida) oraz Mark Knowles (w przeszłości lider światowego rankingu deblistów) – doszła wtedy do półfinału, a w deblu przegrała w meczu o tytuł. Potem było nieco gorzej – w Indian Wells odpadła w I meczu, w Miami w ćwierćfinale. A gdy przyszło Roland Garros, znów dały znać o sobie urazy – karku i pleców – przez które musiała wycofać się z turnieju jeszcze przed jego startem.
– Jestem w fazie powrotu do normalnych treningów, od kilku tygodni właściwie nie miałam problemów, ale podchodzę do tego bardzo bezpiecznie, chcę spokojnie wrócić do gry. Gdybym miała jeszcze pięć czy siedem dni, byłabym w Paryżu na 100 procent. Na pewno wrócę na sezon gry na trawie, a potem pogram do końca roku – pisała wtedy Jessie na Instagramie. I nie skłamała. Faktycznie wróciła na trawę i to w pełni zdrowia, po czym niemal natychmiast wygrała turniej WTA 500 w Berlinie, jej pierwszy na tej nawierzchni.
Ale na Wimbledonie jej nie wyszło. Tam odpadła w drugiej rundzie w starciu z Chinką Wang Xinyu.
Im dalej w sezon, tym jednak radziła sobie lepiej. W Toronto obroniła wywalczony rok temu tytuł w turnieju WTA 1000. Trafiła tam na niezłą drabinkę, ale w pełni ją wykorzystała. Dobrą formę potwierdziła zresztą w Cincinatti, gdzie dotarła do finału i dopiero tam – w osobie Aryny Sabalenki – odnalazła pogromczynię. Przed US Open udowodniła więc, że radzi sobie znakomicie. A już w Nowym Jorku odprawiła kolejno Shelby Rogers (kończąc karierę rodaczki), Madison Keys, Jessicę Bouzas Maneiro oraz Dianę Sznajder. Na razie nie straciła w turnieju seta.
Podobnie jak Iga Świątek.
Z Igą o życiówkę
Dwa lata temu Jessica Pegula – gdy Iga Świątek notowała swoją niesamowitą serię meczów bez porażki i dopiero zaczynał się sezon gry na mączce – zatweetowała: „Boże, pomóż nam wszystkim”. W tamtym sezonie Bóg nie był jednak zbyt skory do tego, by Amerykance pomóc. Polka ograła ją w Miami, na Roland Garros, a potem w US Open i wreszcie San Diego. Cztery mecze, cztery wygrane Igi. Przed meczem w Nowym Jorku Jessie mówiła wówczas, że uważa, że jest znacznie lepszą zawodniczką, niż gdy grały ze sobą poprzednio (w Paryżu). Ale Iga nic sobie z tego nie zrobiła.
Pegula swój rewanż niby wzięła w 2023 roku. Ale też nie do końca. Bo pokonała Igę na starcie sezonu w United Cup i potem w półfinale turnieju w Montrealu. To jednak Polka wygrała oba mecze o tytuły, w których się spotkały – w Dosze i WTA Finals. W tych najważniejszych spotkaniach była więc lepsza. Lepsza jest też w ogólnym bilansie meczów (6:3) i spotkaniach wielkoszlemowych (2:0). W tym sezonie jest na razie remis, bo do tej pory na siebie nie wpadły.
Niemniej, ten mecz to i tak układ znany: Iga jest liderką rankingu, jak dwa lata temu. Pegula walczy o wielkoszlemową życiówkę, jak dwa lata temu. Spotykają się w Nowym Jorku w ćwierćfinale, jak dwa lata temu. I jak dwa lata temu faworytką będzie mimo wszystko Polka, z kolei miejscowa publiczność będzie dopingować Jessicę. Różnica jest jedynie taka, że tym razem Jessie nie jest ostatnią Amerykanką w turnieju singla – w półfinale zameldowała się już bowiem Emma Navarro. Może to pomoże. A może nie – w końcu Pegula już po raz siódmy zagra w ćwierćfinale turnieju wielkoszlemowego, a mimo tego jeszcze nigdy nie wygrała meczu tej fazy w Szlemie.
– Zawsze powtarzam, że muszę wygrać tylko jeden mecz, by dostać się do półfinału, a wtedy wszystko się rozwiążę – żartowała Pegula na konferencji prasowej po wygranej w IV rundzie. – Tak naprawdę nie ma to dla mnie jednak wielkiego znaczenia. Każdy mecz to po prostu kolejny mecz, zawsze tak do tego podchodziłam. Tak się jednak zdarza, że często te najtrudniejsze spotkania to ćwierćfinały. Z drugiej strony byłam w tej sytuacji już wiele razy, a to dobrze. Muszę po prostu wyjść na kort i starać się grać swoją grę.
Amerykanka zauważyła też, że jej zdaniem gra aktualnie najlepszy tenis w karierze. Również pod kątem tego, jakie ma w swojej grze możliwości.
– Myślę, że po zmianie trenerów powiększyłam swój arsenał. Lepiej poruszam się po korcie. Wydaje mi się, że mogę zostać wyrzucona poza kort, ale dalej walczyć o punkt, co jest bardzo ważne. Mogę uderzać zza narożników i wciąż utrzymywać agresywną grę, a czasem nieco wszystkim zamieszać – na przykład dodać parę slajsów z obu stron. Ważne jest, że mogą utrzymywać presję na przeciwniczce. Dziewczyny dziś poruszają się świetnie, trzeba grać szybko i mocno.
Z Jessicą Pegulą w tym wydaniu Iga Świątek jeszcze nie grała. Stąd ich mecz w nocy zapowiada się naprawdę ciekawie, a zwyciężczyni będzie miała sporą szansę na to, by dojść do finału, bo w półfinale czekać będzie ją starcie z kimś z pary Beatriz Haddad Maia/Karolina Muchova. Pytanie brzmi tylko czy Iga znów – jak dwa lata temu – okaże się lepsza od Jessie, czy też Amerykanka osiągnie życiowy sukces. Jak będzie, przekonamy się o 1 w nocy polskiego czasu.
Fot. Newspix
Czytaj też: