Fanfary. Orkiestra. Fajerwerki. Historyczna sprawa – po raz pierwszy mamy polską drużynę w Lidze Konferencji. Lech Poznań z powodzeniem przebrnął eliminacje do europejskich pucharów. Ale „Kolejorz” nie byłby sobą, gdyby nie napędził kibicom stracha. W pewnym momencie wydawało się, że… to naprawdę da się przegrać.
36. minuta, Kirch pakuje piłkę do bramki Lecha. Przed oczami kibiców miga wtedy hasło „hello mokra szmata, my old friend”. Poznaniacy dali sobie wbić gola w absurdalnych okolicznościach – po rykoszecie, przez który Bednarek nawet nie interweniował i który wpadł od poprzeczki, co oznacza, że nawet jeśli bramkarz Lecha dysponowałby ponadprzeciętnym refleksem, to i tak nie byłby w stanie z tym uderzeniem nic zrobić.
Natomiast nie można sprowadzać tego gola tylko do przypadku czy farta. Po pierwsze, ktoś temu Kirchowi pozwolił na strzał sprzed pola karnego. Po drugie, to nie była pierwsza akcja Dudelange, które potrafiło kilka razy zagrozić „Kolejorzowi”. U Luksemburczyków rozbudziły się nadzieje. Już przy Bułgarskiej grali nieźle. Dziś także mieli coś do powiedzenia. Lech nie radzi sobie na wyjazdach (siódmy mecz bez wygranej na wyjeździe w Europie!). Do dogrywki wystarczy im jedna bramka.
Lechowi udało się nie wypuścić z rąk awansu
Nie trzeba było być szczególnie nieżyczliwym widzem, by uwierzyć, że Lech jest jeszcze w stanie wypuścić ten awans z rąk. Zanim gospodarze strzelili gola, obie ekipy miały po jednej konkretnej sytuacji. Dudelange? Bardzo dobrze bity rzut wolny. Wrzutka poszła między obronę a bramkarza. Obrona Lecha z kolei kompletnie się spóźniła. W efekcie zawodnik z Luksemburga stanął przed wymarzoną szansą, lecz zaszwankowało wykończenie, nie potrafił dobrze dostawić głowy. Lech? Płaską wrzutkę z prawego skrzydła dostał Ishak. Miał ze cztery metry do bramki, ale uderzył tak, jakby inspirował się wyczynem Olafa Kobackiego z ostatniej kolejki Ekstraklasy. Jeśli nie widzieliście tej piorunującej akcji, zobrazujemy to inaczej – Szwed strzelił tak źle, jak tylko się dało.
Lech wyglądał trochę jak drużyna, która wyszła na boisko z założeniem „nieee no, spokojnie, z taką zaliczką nic nam się nie stanie”. Przy tak bezbarwnie grającym zespole mistrza Polski, przez Luksemburg przetacza się właśnie zapewne dyskusja na temat „zawaliliśmy sprawę, mogliśmy to wygrać”. Kontrola meczu? Raczej jej nie było. Lech bazował na zrywach, indywidualnych półprzebłyskach i – co tu kryć – nędznej jakości rywala.
Jeśli tak się zastanowić, to „Kolejorz” rozegrał w tych eliminacjach tylko jedno naprawdę dobre spotkanie. Przy Bułgarskiej z Dinamo Batumi. Karabach? Wygrana, która pozostawiała wrażenie „w rewanżu tak łatwo nie będzie” i pogrom w meczu na wyjeździe. Rewanż z Dinamo? Bezbarwny. Oba mecze z Islandczykami? Dajcie spokój, jeden i drugi kuriozalny. Pierwszy mecz z Dudelange – zwycięstwo w słabym stylu, niepewność przed rewanżem mimo dobrego wyniku. No i dzisiejsze spotkanie, które trzeba szanować za awans, ale w którym nie wydarzyło się nic godnego zapamiętania.
Gdy “Kolejorz” strzelił na 1:1, mecz w zasadzie się zakończył. Mając ten wynik na tablicy Lech – być może pomny rewanżu z Vikingurem – nie chciał się już wychylać. Za to Dudelange zgasło, jakby przeraziło się misją strzelenia dwóch goli w stosunkowo niewielkim czasie. Mistrz Polski miał tym samym względnie lajtową końcówkę. Bramka wyrównująca padła po indywidualnej akcji Citaiszwiliego (niezłe wejście – czy to jego najlepszy mecz w Lechu?), który ściął do środka, zmylił defensywę, zagrał do wbiegającego w wolną strefę Pereirę, który sieknął na siłę. Warto zaznaczyć, że to pierwsza bramka Portugalczyka w Lechu Poznań. Rywal z Beneluksu stworzył sobie przy 1:1 w zasadzie jedną sytuację – Hagi wpadł w pole karne, poradził sobie z tłokiem, minął przyjęciem Satkę i spartolił wykończenie. Wcześniej, jeszcze przy 1:0, Sinani sprawnie obrócił się w polu karnym i postraszył bramkę Bednarka. Ten jednak zachował duży refleks, zdołał odbić to uderzenie na róg.
W Lechu oglądaliśmy jakieś szarpnięcia Skórasia – zwykle niewiele było z nich pożytku. Oglądaliśmy też akcje, które w tamtym sezonie by się nie wydarzały – na przykład wygrany pojedynek Amarala, który w przebojowy sposób schodzi ze środka do boku, a potem wrzuca piłkę prosto w ręce bramkarza. Ujrzeliśmy także dwa sprytne uderzenia z wolnych (Kwekweskiri i Rebocho atakowali krótki słupek), no i prawdziwą perełkę – Filipa Szymczaka, który wychodzi sam na sam w doliczonym czasie gry. Młodzieżowiec Lecha tak powoli zbierał się do piłki, że – mimo pozornie wystarczającej przewagi nad rywalami – po prostu pozwolił obrońcy dobiec, a potem dał sobie wybić piłkę spod nóg. Na szczęście działo się to już w samej końcówce, gdy wiadomo było, że awans jest przyklepany.
Nie było w tym meczu stylu – jak zwykle. Nie było pomysłu – jak zwykle. Lech wygrał słabością rywala – także jak zwykle. Awans do pucharów Lecha nie sprawia, że wszystkie problemy znikają. Ten awans oznacza, że trzeba jeszcze szybciej zażegnać kryzys. Lechu, gratulujemy. Mamy nadzieję, że coś ugrasz. Oby ten awans nie był dla ciebie pocałunkiem śmierci. Chcemy wreszcie zobaczyć rękę van den Broma. Liczymy, że się wzmocnisz, że nie przerośnie cię znów ściągnięcie 30-letniego piłkarza Piasta, bo gra na trzech frontach może się nie udać.
Jest w tym awansie coś dundalkowego. Lech ma nowego trenera, który nie ogarnia, jest w dołku, awansował głównie dlatego, że tym razem współczynniki zadziałały na naszą korzyść (to oczywiście nie wina Lecha, że wygrał mistrzostwo Polski i miał znacznie łatwiejszą ścieżkę niż Raków). W Legię wówczas też wszyscy wątpili, a jednak dała radę zrobić w Lidze Mistrzów prawdziwe show. Liczymy na to, że „Kolejorz” też jest w stanie to zrobić.
WIĘCEJ O LECHU POZNAŃ:
- Piast Gliwice zakpił z Lecha w social mediach
- Ale to już było! Lech kroczy własnymi śladami sprzed dwóch lat
Fot. newspix.pl