Gdy Polska szykowała się do snu, on szedł. Chociaż to złe słowo, lepiej byłoby napisać, że sunął do przodu w tempie nieosiągalnym nawet dla wielu biegaczy, nucąc sobie pod nosem hit Eminema „Lose yourself”. Po naszemu oznacza to „Zatrać się” i Dawid właśnie to zrobił – kompletnie zatracił się w swoim starcie, który dał mu złoty medal w chodzie na 50 km. Właśnie mija rok od tego wydarzenia, zdaniem wielu będącego najbardziej niespodziewanym polskim zwycięstwem na letnich igrzyskach.
– Wyjazd na Sylwestra do Czermna to był hardcore. Srogi mróz, letnie opony, brak miejsc noclegowych. Dawid spał w samochodzie, to jest twardziel. No i ten powrót – jechaliśmy Renault Clio, w tych warunkach i na tych oponach bardziej przypominało to drift niż zwykłą podróż – opowiada Artur Żurawiecki, przyjaciel Tomali, z którym poznali się w liceum.
Motoryzacja była największa pasją Dawida dużo wcześniej.
– Jako dzieciaki siadaliśmy w oknie i patrzyliśmy na przejeżdżające auta odgadując ich marki. Kto przegrał, ten musiał na przykład sprzątać pokój – wspomina Mateusz, trzy lata młodszy brat Dawida.
Jego zdaniem miłość do samochodów pomogła naszemu chodziarzowi w… zdobyciu złota.
– Na przedolimpijskim obozie znajomi w Szwajcarii dali mu się przejechać swoim Ferrari. Podjarał się tym niesamowicie, po wszystkim powiedzieli że skoro zrobili mu taką przyjemność, to teraz jego kolej i musi wygrać igrzyska. Chyba wziął sobie te słowa do serca!
Jeszcze większą ekscytację niż wtedy Dawid odczuł podczas spotkania z Robertem Kubicą. Wyjątkowego bo panowie nie gadali przy kawce, tylko wybrali się na wspólną jazdę.
– Kiedy podczas eventu w Poznaniu spytano brata o to, czy ma ochotę na taką przejażdżkę, nawet nie dokończył rozmowy z jednym z dziennikarzy. Od razu pobiegł na tor do Roberta. Jak ruszali, spytał czy może to filmować telefonem. Kubica tylko się zaśmiał i powiedział, że nie da rady utrzymać go w dłoniach, ponieważ obciążenia są masakryczne. Miał oczywiście rację, Dawid mówił mi potem, że gdy na końcu hamowali, czuł się jakby walnęli w inne auto. Brat na pewno mógłby się odnaleźć w motoryzacji. Ma olbrzymią wiedzę, zagiąłby niejednego gościa w salonie. Gdyby tylko dać mu kamerę i dobrego montażystę, to kto wie – może mielibyśmy polskiego Clarksona! – śmieje się Mateusz.
Gdy pytamy go, dlaczego zakochany w czterech kółkach Dawid nie został na przykład rajdowcem, bez wahania odpowiada:
– U nas w okolicy nie ma torów dla motocykli czy samochodów. Pewnie dlatego nie poszedł w te sporty. Plus do tego trzeba mieć jednak duże pieniądze, a my nimi nie dysponowaliśmy. Pochodzimy z klasy średniej, rodzice są nauczycielami. Mama przedszkolanką, a tata WF-u, od jakiegoś czasu prowadzi też polskich chodziarzy. Dobrze nas wychowali, zaszczepili w głowach odpowiednie wartości. Wiedzieliśmy też na co ich stać, a na co nie, dlatego nie byliśmy nachalni. Ale i tak nie żałowali nam pieniędzy. Jak było potrzeba kupić korki do piłki, rower lub skuter, kasa zawsze się znalazła.
Mateusz Tomala także bawił się w sport. W gimnazjum zajął nawet trzecie miejsce na Śląsku w biegu na 600 m. Potem grał w IV lidze. Do czasu aż skręcił kolano. – Później nie chciało mi się już ciężko trenować. Dawid był zdecydowanie bardziej zawzięty ode mnie, dlatego jest profesjonalistą. Ale to też nie jest tak, że się w ogóle nie ruszam. Skaczę na rowerze na wysokim poziomie. Mam taki sprzęt podobny do BMX-a, z amortyzatorem i 26-calowymi kołami z przodu. Lubię poszaleć na dużych rampach, a nie w skate parkach.
Nawiązując jeszcze do wytrwałości Tomali, Żurawiecki mówi, że Dawid jako młody chłopak był bardzo poukładany.
– Trzymał się wcześniej ustalonego grafiku choćby nie wiem co.
Panowie mieszkali na studiach w jednym pokoju, więc Artur uważnie obserwował drogę do mistrzostwa olimpijskiego. Nigdy nie przestał wierzyć w przyjaciela, ale…
– Bałem się, że praca na budowie, której podjął się przed kilkoma laty, go złamie. Wstawał o 6 rano, wracał zmęczony, miał momenty słabości, ale trening zawsze robił. Zawsze.
SPONSOREM POLSKIEGO ZWIĄZKU LEKKIEJ ATLETYKI JEST PKN ORLEN
– Ćwiczył wtedy wyjątkowo uparcie, to fakt – potwierdza Mateusz. – Ale szczerze mówiąc, myślałem, że już nic z tego nie będzie. Tym bardziej zaimponował mi, gdy przetrwał najtrudniejszy okres. Jak wyjeżdżał do Tokio, marzyłem o miejscu w dziesiątce. Dzień przed startem coś mnie jednak natchnęło. Podczas rozmowy powiedziałem Dawidowi, że musi być pierwszy, nie widzę innej opcji. Nie wiem, skąd urodził mi się w głowie taki pomysł.
Podobnej wiary w Tomalę na pewno nie mieli eksperci. Podczas wyścigu na 50 km Robert Korzeniowski kilka razy powątpiewał w to, że samotna dawidowa ucieczka się uda. I ciężko go winić, w końcu mówimy o zawodniku, który wcześniej tylko raz ukończył ten dystans!
Pewnie dlatego w Dawidzie wielkich nadziei nie pokładał też Bohdan Bułakowski, siódmy zawodnik chodu olimpijskiego w Moskwie.
– Po 15 kilometrach wyścigu, kiedy jeszcze wszyscy szli razem, poszedłem spać. Gdybym wiedział, co się wydarzy, to nie zmrużyłbym oka! Jestem w tym sporcie od 45 lat, ale czegoś takiego nie sposób było przewidzieć. Fajnie, że Dawidowi się udało, to sympatyczny, skromny i kulturalny młody człowiek, posiadający duży potencjał. Pokazał to kilka lat temu, gdy pobił rekord Polski Korzeniowskiego na trzy kilometry. Poza tym wynikiem od dawna imponował mi techniką. Pięknie chodzi, nie pamiętam, żeby kiedykolwiek był zdyskwalifikowany. Pracuję też jako sędzia i mówię panu, że jeśli wszyscy zawodnicy prezentowaliby taki poziom, to my, arbitrzy, bylibyśmy w tym sporcie niepotrzebni.
– Sam start oglądałem z rodzicami – wspomina Mateusz. – Nie brakowało „fachowców”, którzy podczas wyścigu pisali do nich SMS-y. Jeden wyraził zdziwienie, że Dawid w taki upał idzie w czapce i będzie mu w niej gorąco, a przecież to było takie specjalne nakrycie głowy, schładzające. Drugi pisał, żeby zwolnił, bo nie da rady w tym tempie iść do mety. Mówię do ojca: „pieprzyć to, przestań czytać te wiadomości”. Tak zrobił, skupiliśmy się tylko na Dawidzie. Nie krzyczeliśmy, raczej byliśmy w transie i powtarzaliśmy pod nosem, żeby doszedł sam do tej upragnionej mety. Ja to szczerze mówiąc klepałem też zdrowaśki, w życiu ich tyle nie odmówiłem (śmiech). Może czuł w Japonii tę energię i ona go poniosła? Kiedyś oglądało się w telewizji Usaina Bolta czy innych kozaków, a teraz mój brat zdobył złoto, co to jest za historia!
– Byłem wtedy na obozie piłkarskim z dziećmi – wspomina Żurawiecki. – Niektórzy nie znali w ogóle Dawida, ale i tak siedzieli ze mną i podziwiali jego występ. Jak zdobył złoto, to się popłakałem. Tyle razem przeżyliśmy, że nie mogłem inaczej zareagować. Przez te emocje to usnąłem dopiero o 4 nad ranem. Następnego dnia, gdy byłem na plaży z chłopakami, Dawid zadzwonił na WhatsAppie. Dzieciaki były niesamowicie podjarane, że widzą mistrza olimpijskiego!
Mateusz Tomala:
– W tym czasie u nas pod domem pojawiło się pełno ludzi z radia i telewizji, każdy chciał jakąś wypowiedź rodziców. Ja leżałem chory na zatoki w łóżku, a oni gadali. Pojawili się też sąsiedzi. Przystroili bramę jakby brat miał się żenić (śmiech). I śpiewali „i raz, i dwa, i Dawid mistrza ma!”. Po powrocie Dawid przez miesiąc zrobił sobie wolne, bo miał dużo zobowiązań, ale potem wrócił do normalnego treningu. To już nie ten czas, żeby strasznie poleciał w melanż, jak cztery, pięć lat temu, kiedy potrzebował przerwy od ciężkich treningów. Teraz jest dużo dojrzalszy, jestem pewien, że jeszcze nie raz i nie dwa przyniesie Polsce dumę. Kto wie, może także na igrzyskach w Paryżu?
KAMIL GAPIŃSKI
Fot. Newspix.pl