Galancie się pokazaliście – powiedziałby ktoś obeznany z łódzką gwarą po niedzielnym meczu z Lechią Gdańsk. Galancie, czyli ładnie. Zrobili to piłkarze, którzy co prawda ponieśli porażkę 2:3, ale zagrali efektownie i stworzyli widowisko. Zrobili to kibice, których 17 tysięcy zdzierało gardła przez całe spotkanie i na koniec żegnało zespół owacją na stojąco. Stało się. Po ponad ośmiu latach Ekstraklasa wróciła na Widzew.
Równo kwadrans przed początkiem rywalizacji przy Piłsudskiego z głośników zabrzmiał głos Glorii Gaynor w piosence „I will survive”. Przetrwam. Można to uznać za symboliczne, bo Widzew przetrwał spadek, bankructwo i kopanie w niższych ligach. Osiem lat poza Ekstraklasą, ośmiu prezesów, 15 trenerów i kilkudziesięciu piłkarzy. Granie w Byczynie, utratę herbu i wszystkich drużyn młodzieżowych. Wreszcie ulewną niedzielę, w której dopiero kilka godzin przed początkiem meczu ostatecznie podjęto decyzję, że jednak gramy.
Widzew Łódź – odrodzenie
– Bo tak – mieli usłyszeć zawodnicy czerwono-biało-czerwonych w maju 2015, kiedy zapytali ówczesnego właściciela Sylwestra Cacka, dlaczego nie pojadą do Lubina na spotkanie z Zagłębiem. I nie pojechali, skończyło się walkowerem, więc choć do końca pierwszoligowego sezonu zostały jeszcze dwie kolejki, już nikt nie miał wątpliwości, że Widzew właśnie się skończył.
Co prawda jeszcze dograł te dwa ostatnie mecze, ale nie oszukał przeznaczenia. Ogłoszono upadłość, założono stowarzyszenie Reaktywacja Tradycji Sportowych i rozpoczęto odbudowę od IV ligi. Na starcie poza nazwą i kibicami nie było niczego. Piłkarzy, piłek, pachołków, znaczników. Biuro prezesa – Marcina Ferdzyna – mieściło się w jego aucie. To było początek długiej drogi powrotnej do Ekstraklasy.
Kilka osób w klubie przeszło ją od początku do końca. Ot, choćby kierownik zespołu Marcin Pipczyński. Siedem lat temu pożyczał piłki od ekip juniorskich i jeździł po supermarketach, żeby po kosztach dokupić jeszcze kilka, by zawodnicy mieli w ogóle czym trenować. W niedzielę zgłaszał sędziemu technicznemu zmiany podczas rywalizacji w Ekstraklasie na ukochanym stadionie.
Albo Marcin Tarociński, rzecznik prasowy i spiker. – Nie wiem jak państwo, ale ja będę się zbierał – powiedział w maju 2015 – trzy dni przed oddaniem walkowera – po drugim golu dla Pogoni Siedlce, po czym odłożył mikrofon na bok. Miał dosyć tego, co działo się z jego RTS. W niedzielę z dumą ponownie witał kibiców przy Piłsudskiego w Ekstraklasie.
Oni doskonale rozumieją, co znaczy Widzew dla Łodzi, tak samo jak Bartłomiej Pawłowski i Patryk Stępiński, którzy grali w RTS w ostatnim sezonie przed spadkiem do I ligi i występują w nim obecnie. Ten pierwszy z trzema golami jest najlepszym strzelcem w trwającym sezonie, drugi pełni funkcję kapitana.
– Było kilku zawodników, którzy na wstępie zapowiadali, że przesadzamy, że oni grali w takich i takich klubach, więc nie obawiają się ciśnienia. Ale po kilku meczach mówili już co innego. Że tu jednak jest inaczej – przyznał w rozmowie z nami Stępiński.
Gramy czy nie gramy?
Przełomowym momentem odbudowy było otwarcie nowego stadionu w marcu 2017. Ludzie zwariowali na punkcie Widzewa. Czasem zakochali się pierwszy raz, czasem na nowo. Sprzedano 15310 karnetów, do kasy wpłynęły dwa miliony złotych, a to wszystko w III lidze. Na czwartym poziomie rozgrywkowym. Od tamtej pory liczba stałych wejściówek w rękach kibiców nigdy nie spadła poniżej 15 tysięcy.
Na otwarcie przyjechał Motor Lubawa, a przed spotkaniem prowadzony przez trenera Przemysława Cecherza RTS ćwiczył na nowym obiekcie raz, za to przy dopingu puszczanym z głośników. Większość zawodników w życiu nie grała w takim tumulcie, kiedy kolega nie ma po co krzyczeć „plecy” czy „prawa ręka” (ostrzegając, z której strony nabiega przeciwnik), bo i tak nic nie słychać.
– „Yogi”, ja nie wiem, czy ty mnie rozumiesz, ale to, co ty grasz, to jest chuj. Rozumiesz?! Chuj! – wściekał się szkoleniowiec w przerwie na Yudaia Ogawę. Po polsku, więc Japończyk po cichu prosił kolegów o tłumaczenie na angielski, ale ci mu go oszczędzili. Choć Widzew odniósł zwycięstwo 2:0, było nerwowo.
Ponad pięć lat później nerwy zaczęły się dobre kilka dni przed meczem z Lechią. We wtorek z eliminacji Ligi Mistrzów odpadł AEK Larnaka i trafił do kwalifikacji do Ligi Europy, co oznaczało, że w kolejnym tygodniu zagra w czwartek. I tu pojawił się kłopot. Na obiekcie w Larnace w europejskich pucharach występuje Aris Limassol, po pierwszych spotkaniach bardziej prawdopodobny przeciwnik Lechii w następnej rundzie eliminacji Ligi Konferencji. Gdyby zarówno ekipa z Gdańska, jak i z Cypru awansowały, musiałaby zmierzyć się ze sobą we wtorek, przecież AEK i Aris jednocześnie na tym samym stadionie grać nie mogły. Stąd potyczka z RTS w niedzielę w Ekstraklasie nie wchodziłaby w rachubę.
Dopiero w czwartek późnym wieczorem miało okazać się, czy za trzy dni przy Piłsudskiego faktycznie wróci ligowa elita. W międzyczasie po Trójmieście rozeszła się plotka, że w sumie to sam Widzew chce przełożenia spotkania ze względu na murawę, której rzekomo nie zdążono położyć. W klubie ze zdziwieniem odbierano telefony z takimi pytaniami.
Koniec końców ani Aris nie utrzymał przewagi i to Netfci Baku awansowało do III rundy, ani Lechia nie wykorzystała atutu własnego boiska i została wyeliminowana przez Rapid Wiedeń. Od późnego czwartku w Łodzi mogli przygotowywać się do ugoszczenia Ekstraklasy. Aż do niedzielnego poranka.
Studzienki kanalizacyjne nie wytrzymały ulewy, która przeszła nad Łodzią i wybiły, zalewając pomieszczenia na stadionie. Stan na 10 rano – meczu nie będzie. Ale pracownicy Widzewa i MAKiS zakasali rękawy i wzięli się do naprawy szkód, co udało się względnie szybko osiągnąć. Następnie cudów musieli dokonywać ludzie odpowiedzialni za murawę i po 18 ich dzieło mieli ocenić sędziowie i delegat PZPN. Wreszcie, mniej niż dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem Szymona Marciniaka jest decyzja. Gramy!
Stępiński: Czasem decyduje 10 centymetrów i zamiast być bohaterem, zawalasz
Czas na punkty
Kiedy o 18.14 Tarociński podawał na Twitterze pozytywne wiadomości, przed obiektem na Piłsudskiego już zaczynał gromadzić się tłum. O 19 z daleka stadion sprawiał wrażenie, jakby otaczała go czerwona fosa. Tysiące fanów w koszulkach, szalikach, bluzach i czapkach Widzewa już czekało na Ekstraklasę. Osiem lat, dwa miesiące oraz trzy dni rozłąki i wystarczy! Koniec!
Gdy w akompaniamencie „Tańca Eleny” Stępiński odbierał trofeum za awans, wszyscy stali i klaskali. Kiedy Marciniak zakończył zawody, wszyscy stali i klaskali.
– Część kibiców jest młoda, ale duża część starsza i doskonale pamięta czasy Ligi Mistrzów w latach 90. czy nawet europejskich pucharów w latach 80. i to normalne, że będą nas porównywać z tamtymi zawodnikami. Trzeba się do tego przyzwyczaić, takie prawo fana. Chce zwycięstw i przyrównuje nas do tych, co potrafili mu to zapewnić – wyjaśniał Stępiński.
W niedzielę nie zapewnili, ale i tak zasłużyli na owację, którą zostali pożegnani. Drużyna Janusza Niedźwiedzia atakowała z pasją (oddała 18 strzałów) i broniła z pasją. Długimi fragmentami dominowała gości, dwukrotnie odrabiała straty i walczyła, ile tylko sił w płucach, co docenili widzowie. Były efektowne akcje, jak bramkowa Fabio Nunesa z Jordim Sanchezem i widowiskowe interwencje w defensywie, jak wślizg Mateusza Żyry po rzucie rożnym, by zatrzymać kontrę.
Po prostu była bardzo dobra gra, tyle że przeplatana wielbłądami w obronie. Niedźwiedź prędko musi znaleźć sposób na wyeliminowanie ich, by za jakiś czas nie trzeba było w Łodzi szykować się do kolejnego powrotu do Ekstraklasy. Tutaj jest miejsce Widzewa, nie ma co do tego wątpliwości. Ale za darmo go nie dostanie. RTS, galancie się pokazałeś. Teraz musisz potwierdzić dobre wrażenie punktami.
CZYTAJ WIĘCEJ O WIDZEWIE:
- Sebastian Madera: Marek Papszun jest najlepszym trenerem na świecie
- Widzew pokazał, że nie chce być tylko dodatkiem do Ekstraklasy
- Koniec tułaczki, start biegu z przeszkodami
foto. Newspix