– Czy we Wrocławiu czuć ekscytację? Oczywiście, że tak. Czekamy na ten mityczny osiemnasty tytuł – mówi nam Maciej Zieliński. Jego Śląsk może zdobyć pierwszą koszykarską koronę od 2002 roku. W finale Energa Basket Ligi powalczy z Legią Warszawą, czyli kolejną wielką marką, która odrodziła się na parkietach PLK.
W przypadku koszykarskiej sekcji Legii Warszawa oczekiwanie na sukces jest zresztą nieporównywalnie dłuższe. Kiedy ekipa ze stolicy rozdawała karty na krajowym podwórku? W latach pięćdziesiątych oraz sześćdziesiątych. Łącznie zdobyła siedem tytułów mistrzowskich.
To klasyfikuje ją na czwartym miejscu w tabeli wszech czasów. Więcej złotych medali uzbierały tylko Arka Gdynia, Lech Poznań oraz właśnie Śląsk. Ten ma ich aż siedemnaście.
Patrząc na te statystyki, aż trudno uwierzyć, że w przypadku Legii oraz Śląska mówimy o zespołach, które jeszcze w 2017 roku… nie grały w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Skąd oni się tu wzięli?
Legia musiała wspinać się od szczególnie niskich szczebli – w latach 2012-2017 przeszła drogę od III ligi do ekstraklasy. Śląsk – na zasadach dzikiej karty – wspiął się z I ligi do PLK w 2019 roku. Od tamtego momentu obie ekipy mogły już walczyć o najwyższe cele.
Sęk jednak w tym, że sezon 2021/2022 wcale nie układał się dla nich idealnie. Tak się bowiem składa, że w finale spotkają się piąta oraz szósta drużyna fazy zasadniczej! – Śląsk zaskoczył. Ale na Legię też nikt nie stawiał. Wyeliminowała najpierw Ostrów Wielkopolski, który był faworytem, a później Anwil Włocławek. Nie miała zatem łatwej drogi do finału. Boisko jednak wszystko weryfikuje, jak pokazały mecze. Ich droga musi budzić respekt – mówi nam Maciej Zieliński, legenda wrocławian i reprezentant Polski w latach 1989-2003.
Jeśli porównamy drogi do decydującej serii play-off obu finalistów – to większe wrażenie robi to, czego dokonała Legia. Bo na dobrą sprawę w tegorocznej fazie play-off jeszcze nie przegrała, ogrywając wspomnianą Arged BM Stal Ostrów Wielkopolski oraz Anwil Włocławek (3:0).
Śląsk natomiast wykreował się na „mistrza comebacków”. W ćwierćfinałach przegrywał 0-2 w serii do trzech zwycięstw z Zastalem Zielona Góra, ale przeszedł dalej. To go napędziło, bo w kolejnej fazie pewnie pokonał dwa razy z rzędu Czarnych Słupsk na ich parkiecie. Następnie doszło jednak do czegoś, co trudno było wytłumaczyć. Bo na własnym parkiecie wrocławianie ulegli rywalom… 60:123.
Nie, nie zrobiliśmy żadnej literówki. Śląsk przegrał różnicą punktową, która jest wręcz niespotykana na profesjonalnym poziomie. – To była bardzo dziwna seria. Niby mówimy o przewadze własnego parkietu, ale żaden z zespołów jej nie wykorzystał. Wygrywaliśmy pewnie w Słupsku, a potem przegrywaliśmy u siebie. Katastrofą były rozmiary jednej z tych porażek, 63 punkty. Skąd się to wzięło? Myślę, że Andrej [trener Śląska przyp-red.] nie pozwoliłby na jakieś straszne rozluźnienie, ale trochę motywacji może zabrakło, poza tym rywale trafiali wszystko – mówi Zieliński.
No ale właśnie – tu znowu wyszedł niezłomny charakter wrocławian. Bo choć w czwartym spotkaniu też ulegli Czarnym, ostatecznie to oni zameldowali się w finale. Gdzie zagrają z niepokonaną od dłuższego czasu Legią.
Dwie twarze finału
Z jednej strony mówimy o stosunkowo młodych, niedoświadczonych na największej scenie zespołach, z drugiej: w ich szeregach znajdziemy prawdziwe legendy polskiej koszykówki.
Śląsk prowadzi ten sam trener, który zbudował wielką wrocławską ekipą z przełomu wieków, czyli Andrej Urlep. Szkoleniowiec znany z wybuchowego charakteru udowodnił, że jego metody mogą sprawdzić się też w 2022 roku. Choć oczywiście musiał się trochę dostosować do innych czasów. – Mimo, że jest starej daty, trochę się zmienił, jeśli chodzi o podejście do zawodników, jak go obserwowałem. Złagodniał – zauważa Zieliński.
Legia ma natomiast Łukasza Koszarka. Doświadczony rozgrywający, który pięciokrotnie zostawał mistrzem Polski, zameldował się w Warszawie w 2021 roku. W międzyczasie został… dyrektorem sportowym reprezentacji Polski. Można to było traktować jako sygnał, że „Koszar” powoli odsuwa się od kariery zawodniczej. Ale nic z tych rzeczy.
– Czy przychodząc do Legii zakładałem ten finał? Oczywiście, że tak. Trzeba zawsze wierzyć i przede wszystkim mieć ambicje. Sportowiec bez ambicji to już nie sportowiec. Pan prezydent Wrocławia powiedział, że osiemnastka jest blisko. A ja szczerze powiem, że na osiemnastki chodziłem 20 lat temu i więcej nie zamierzam chodzić – mówił kąśliwie podczas konferencji prasowej.
Ale oczywiście – to raczej nie 38-latek będzie głównym aktorem finału, tylko jego młodsi koledzy po fachu. Na przestrzeni sezonu główne skrzypce w Legii grał Robert Johnson, natomiast w Śląsku Travis Trice. Co ich łączy? Obaj pochodzą z USA, walczyli ze sobą o nagrodę MVP fazy zasadniczej (wygrał Trice), a także… nie są zwolennikami szczepień. Dlatego też na dobrą sprawę trafili do Polski. Trice nie miał okazji zagrać w Illawarra Hawks w Australii ze względu na panujące szczepionkowe wymogi. Johnson natomiast odszedł z Włoch z podobnych powodów.
Mówimy o koszykarzach, którzy w pewnym stopniu przerastają Energa Basket Ligę. I trudno będzie ich zatrzymać w Polsce na dłużej. Ale owszem, ze względu na zaistniałe okoliczności stanęli przed szansą do poprowadzenia kultowych polskich klubów do mistrzostwa.
Pierwszy mecz tegorocznego finału PLK dzisiaj o godzinie 20:30.
Fot. Newspix.pl