Reklama

Szkoła Popa. Jak jeden trener „stworzył” kilkunastu kolejnych

Kacper Marciniak

Autor:Kacper Marciniak

11 maja 2022, 14:35 • 14 min czytania 8 komentarzy

Spośród ośmiu trenerów, którzy prowadzą swoje zespoły w trwających playoffach, aż pięciu albo wyszło spod jego ręki, albo z nim współpracowało. Gregg Popovich jest najstarszym szkoleniowcem w obecnej NBA. Od paru miesięcy też tym, który wygrał najwięcej meczów w jej historii. Ale to wpływ, jaki miał na kształt najlepszej ligi świata, jest szczególnie imponujący.

Szkoła Popa. Jak jeden trener „stworzył” kilkunastu kolejnych

Gregg Popovich mianem legendy cieszy się już od wielu lat – łatwo zatem zapomnieć, jak skromne były jego początki.

Amerykanin nie mógł liczyć na przywileje znakomitych zawodników – to znaczy nie otrzymał z miejsca pracy w jednym z klubów NBA. Koszykarzem po prostu wybitnym nie był. W latach 1966-1970 grał w drużynie uniwersyteckiej, a potem, w czasie służby wojskowej, reprezentował barwy… drużyny wojsk powietrznych USA.

Na tym jego kariera zawodnicza się skończyła. Zanim dobił do trzydziestki, poszedł w stu procentach w stronę trenerki. I choć otwarcie oczywiście tak tego nie nazywał, wziął sobie za cel uczenie się od najlepszych.

Reklama

Dlatego też w latach 80. porzucił funkcję głównego trenera w kalifornijskiej uczelni (Pomona-Pitzer), aby, na zasadach wolontariatu, być asystentem Larry’ego Browna w prestiżowej drużynie uniwersyteckiej Kansas. Dlatego też, zanim rozpoczął się sezon, nałogowo obserwował poczynania słynnej North Caroliny Deana Smitha. W tamtym okresie życia liczyła się dla niego nauka. Ale lata 90., kiedy już trafił do NBA, niewiele zmieniły. W 1992 roku zrezygnował z roli asystenta w San Antonio Spurs, zespole, z którym wyjątkowo się zżył (i do którego oczywiście powrócił), aby rozpocząć współpracę (jak się okazało – dwuletnią) ze słynnym Donem Nelsonem w Golden State Warriors.

Popovich podpatrywał, wyciągał wnioski, aż w 1996 roku został głównym trenerem San Antonio Spurs (wcześniej przez dwa lata był menadżerem generalnym klubu). I jest nim od dzisiaj. Przez ten czas sam stał się nauczycielem – pod jego okiem wychowało się wielu trenerów.

Boston Celtics, Golden State Warriors, Phoenix Suns, Milwaukee Bucks oraz Memphis Grizzlies – aż pięć z ośmiu drużyn, które liczą obecnie na mistrzostwo NBA, zatrudnia „człowieka Popovicha”.

Golden State Warriors

Jeśli w NBA znajduje się jeden trener, którego możemy nazwać „następcą Popa”, to jest nim Steve Kerr z Warriors. Dwójkę panów łączy przyjaźń, podobne spojrzenie na świat, fakt, że jeden trenował kadrę Stanów Zjednoczonych, a drugi w lato oficjalnie przejmie jego obowiązki i poprowadzi reprezentację na igrzyskach w Paryżu.

Początki tej relacji przypadają na 1999 rok. To wtedy Kerr, członek mistrzowskiej drużyny Chicago Bulls, dołączył do Spurs. Był 34-latkiem, który wiedział, że w baku nie pozostało mu wiele paliwa. Współpraca z Popovichem też nie sprawiła, aby rozkwitł. Ba, jego skuteczność w rzutach za trzy, poszła drastycznie w dół. Spędzał też coraz mniej czasu na boisku.

Reklama

Nie ma jednak tego złego, co by nie wyszło na dobre. Bo Kerr robił pierwsze kroki ku karierze trenerskiej. Podpatrywał Popovicha, który zrobił na nim wrażenie jako człowiek „twardy, rygorystyczny, w pełni nastawiony na wygrywanie”. Zwrócił też uwagę, że styl gry jego drużyny znacznie różni się od tego, który w Chicago wyznawał Phil Jackson.

Wyjątkowe było też to, jak „Pop” podchodził do swoich zawodników. Podczas treningów, meczów faktycznie liczyła się tylko koszykówka (inaczej widział to Jackson, który między treningami organizował choćby wspólne ćwiczenia oddechowe). Ale po nich zapraszał zawodników na obiady, dłuższe spotkania, podczas których starał się budować relacje. A żeby uprzejmości nie było za mało – wszelkie rachunki szły na jego konto.

– Nikt inny wtedy tego nie robił – wspomina Kerr. – Przychodziłeś na trening, potem go opuszczałeś i szedłeś coś zjeść. Kiedy akurat graliście na wyjeździe, brałeś kilku kolegów do restauracji i każdy płacił za siebie. „Drużynowy obiad”, dla „Popa”, był jednak miejscem, w którym budował koleżeństwo, zaufanie, nową perspektywę. Po latach taki zwyczaj jest normą w NBA.

Jak zaznaczał Kerr – Popovich wydawał na posiłki w wyszukanych knajpach fortunę. Nie oszczędzał szczególnie na winie, którego jest koneserem. A także – zanim ktokolwiek zameldował się na miejscu, on już tam był, żeby porozmawiać z kucharzem, ocenić kilka dań, zaplanować menu. – Wiedział, jak istotna jest integracja, ale też kochał ją tworzyć. A ty czułeś tą miłość.

Oczywiście Steve podziwiał też warsztat trenerski swojego szkoleniowca. W San Antonio Spurs grał w latach 1999-2003, zdobył dwa mistrzostwa. I przez ten czas robił notatki, prowadził dziennik, tak aby wyciągnąć jak najwięcej z czasu spędzonego z Popovichem. – Zawsze byłem zainteresowany pracą jako szkoleniowiec, a on pomógł mi się do niej przygotować – mówił Kerr.

Sam Popovich po latach natomiast tak odpowiedział na pytanie dotyczącego tego, czy wiedział, że jego zawodnik zostanie trenerem: – Steve był pewniakiem. Masz w zespole kilku graczy, u których widzisz naturalne rozumienie koszykówki. Są też liderami i dobrymi ludźmi, posiadają wysoką etykę pracy oraz inteligencję. On miał to wszystko.

Boston Celtics

Ime Udoka jako jeden z nielicznych poznał dwie perspektywy współpracy z Greggiem Popovichem – bo był zarówno jego zawodnikiem, jak i asystentem. Zanim jednak trafił na legendę koszykówki, zaciekle walczył o swoje.

Nie poszczęściło mu się w drafcie w 2000 roku, kiedy liczył na angaż w NBA. Żaden zespół nie zdecydował się bowiem podpisać z nim kontraktu. Zanim rozegrał pierwsze spotkanie w najlepszej lidze świata, musiały minąć cztery lata (w ich czasie m.in. zarabiał jako magazynier w FedEx). Kilka meczów w 2004 roku w barwach Los Angeles Lakers nikogo jednak do Nigeryjczyka nie przekonały. Dlatego parę miesięcy później Udoka grał już w Europie. Najpierw zaliczył ligę francuską, potem hiszpańską.

Przełomowy okazał się dla niego sezon 2006/2007. Portland Trail Blazers szukali wówczas ostatniego gracza, który uzupełni ich skład. I kiedy główna opcja im nie wypaliła – bo pewien koszykarz oblał testy medyczne – postawili na rezerwową. Czyli wykonali telefon do agenta Udoki.

Nigeryjczyk przyjechał na obóz przygotowawczy, zrobił dobre wrażenie na sztabie Blazers, a potem, przez kilka sezonów, mógł nazywać siebie koszykarzem NBA. To, co najważniejsze, spotkało go jednak w latach 2007-2009 oraz 2010-2011. Bo wtedy występował u „Popa”. Łącznie w drużynie z Teksasu rozegrał 160 ze swoich 316 meczów w NBA. Naturalne zatem było, że po zakończeniu kariery (w młodym wieku, bo miał 34 lata) właśnie w Spurs znalazł swoją pierwszą pracę trenerską. Został asystentem Popovicha.

Czego się od niego przede wszystkim nauczył? – Myślenia o relacjach. To pierwsza rzecz, na której bazowałem mój warsztat. [Pop] uważał też, że mniej znaczy więcej. Wielu trenerów próbuje pokazać, jacy są mądrzy i chcą przez to robić wszystko, co mogą. On nigdy taki nie był. Mniej to więcej. Kwestia relacji. W tym sporcie nie chodzi tylko o taktykę. Koszykówka się zmieniła na przestrzeni lat, ale to ważne, aby trzymać balans.

W 2021 roku Ime wreszcie dostał szansę, na którą liczył od 2012 roku. Został głównym szkoleniowcem Boston Celtics. I nie zapomniał o człowieku, któremu tyle zawdzięczał. – Oczywiście mój czas w San Antonio był wyjątkowy. Wielokrotnie zwalniano mnie w NBA, kiedy byłem zawodnikiem. Tylko Spurs podpisywali ze mną gwarantowane kontrakty [takie, w których klub jest zobowiązany wypłacić całą pensję, nawet w przypadku zrezygnowaniu z usług koszykarza przyp-red.]. A potem, przez siedem lat, Gregg Popovich kładł fundamenty pod to, jakim jestem trenerem.

Co ciekawe, tak jak Udoka zwracał uwagę na to, że Popovichowi zależy na budowaniu relacji, tak Gregg chwalił go za to samo. – Ime trenerem Celtics? Nie mógłbym być bardziej podekscytowany. Ten gość jest gigantem. Ludzie przeceniają wartość taktyki w tej lidze. Mówimy o koszykówce. To nie jest fizyka kwantowa. Nic trudnego. Ale rozumienie, jak wydobywać możliwie najwięcej dobrego z ludzi, jak budować relacje z zawodnikami, jak sprawiać, żeby chcieli dla ciebie grać – to są klucze. On je ma. Jest znakomity w komunikacji interpersonalnej.

Można powiedzieć, że uczeń poszedł drogą mistrza.

Milwaukee Bucks

Spośród wszystkich asystentów, których na przestrzeni lat miał Gregg Popovich, żaden nie był dla niego tak istotny jak Mike Budenholzer. Ta dwójka pracowała ze sobą przez kilkanaście lat. A znała się jeszcze dłużej. Cofnąć należałoby się do 1992 roku, kiedy „Pop” działał jeszcze w Golden State Warriors, a 23-letni „Bud” zbliżał się do końca edukacji na uczelni Panoma, a co za tym idzie, powoli rozglądał się za okazjami na rynku pracy. Jedną udało mu się złapać właśnie w NBA – za sprawą Popovicha trafił na staż w dziale wideo w Warriors. – Tylko żebym cię więcej nie widział, ani nie słyszał – miał rzucić studentowi na odchodne.

Budenholzer sprawdził się w nowej roli do tego stopnia, że kiedy Popovich wrócił do Spurs, zabrał go ze sobą. I uczynił głównym „koordynatorem wideo” w Spurs – dwudziestokilkulatek miał zatem m.in. analizować powtórki meczów innych drużyn, a wszelkie uwagi i notatki przekazywać do sztabu szkoleniowego. Nie minęło jednak wiele czasu, aż poczynił kolejny awans. W 1996 roku został asystentem „Popa”, po tym, jak ten objął stanowisko trenera. Razem świętowali mistrzostwo w 1999 roku, a także 2003, 2005 oraz 2007.

Co szczególnie istotne – Budenholzer nie był pachołkiem, nieśmiałym głosem, który czasem wyłaniał się zza pleców Popovicha. Według ekspertów miał szczególne znaczenie, jeśli chodzi o grę w ofensywie Spurs. Mówił też o tym Kerr – że kilka zagrywek, które „podkradł”, nie zostały wymyślone przez „Popa”, a jego asystenta. – Myślę, że największą rzeczą, jaką „Pop” zrobił dla mnie oraz wielu trenerów, było to, że pozwalał nam trenować oceniał Mike Budenholzer. – To naprawdę tak proste. U „Popa” rzeczy, które składały się na sukces, były bardzo, bardzo proste. On pozwalał nam trenować. Pozwalał nam trenować razem z nim. I zawsze mówił, że zawodnicy pozwalają, aby ktoś ich trenował.

Po latach człowiek, który liznął NBA już w wieku dwudziestu trzech lat, sam zaszedł na szczyt. W 2021 roku prowadzone przez niego Milwaukee Bucks sięgnęło po mistrzostwo. Co ciekawe, w czasie serii finałowej, „Bud” miał odezwać się do „Popa”. Poprosić go o poradę. W odpowiedzi usłyszał: „musisz poradzić sobie sam”.

Wiele słów, które od lat padały z ust Popovicha, miały element sarkazmu. I nie było w tym żadnego przypadku. Dla najstarszego trenera w NBA nie ma bowiem gorszej rzeczy niż… brak poczucia humoru. W przeszłości zdarzało mu się rezygnować z koszykarzy czy pracowników, którzy byli go pozbawieni. – Kiedy skautowaliśmy zawodników i okazywało się, że nie mają poczucia humoru, mogliśmy być pewni, że nie trafią do San Antonio – mówił Budenholzer. Skąd się to brało? Popovich nie chciał spędzać czasu z ludźmi, którzy nie mieli dystansu do otaczającego ich świata.

Znowu wracamy zatem do relacji – jeśli masz z kimś zajść daleko, przez kilka miesięcy grać, trenować i podróżować, lepiej, żeby ta osoba nie była sztywniakiem. To kolejna lekcja, jaką Budenholzer wyciągnął od człowieka, który niegdyś uznał, że 23-latek może zrobić niezłą robotę w NBA.

Phoenix Suns

Monty Williams jako koszykarz do Spurs trafił w 1995 roku. Barwy drużyny z Teksasu reprezentował przez trzy lata. Jakie wrażenie zrobił na nim Popovich? Wyjątkowe. Nigdy wcześniej nie pracował z kimś podobnym. – To było dziwne: raz krzyczał na ciebie na treningu, a potem dzwonił i zapraszał na obiad. Myślałem: przecież trzy godziny temu byłeś na mnie zły! Nie miałem wcześniej styczności z takim podejściem. Zrozumiałem, że dba o mnie jako o drugiego człowieka.

Jak natomiast zapamiętał koszykarską filozofię, którą wyznawał Popovich? – Bezinteresowny, pozbawiony egoizmu basket. Miałeś pomagać swoim kolegom z drużyny. Pracować jak najęty. Ale też mieć szerszą perspektywę: rozumieć, że poza grą i treningami, powinniśmy dbać o innych. Także tych, którzy nie są w naszej sytuacji, tych, którzy mieli mniej szczęścia.

Już wtedy mógł więc zbudować relację z Popovichem, ale wszystko co w niej najważniejsze, nastąpiło już w XXI wieku. Za każdym razem, kiedy Monty wpadał w dołek, jego były szkoleniowiec podawał mu rękę.

Zresztą być może gdyby nie Popovich, nigdy nie zostałby trenerem. Po skończeniu kariery zawodniczej z jednej strony wiedział, jaki jest jego plan na przyszłość, a z drugiej miał pełno wątpliwości. Bo nigdy nie odgrywał znaczącej roli w NBA. Bo nigdy nie był rozgrywającym, a to zawodnicy z tej pozycji najczęściej odnajdują się jako szkoleniowcy.

Wszystko zmieniło się w roku 2004. To wtedy „Pop” zaoferował mu staż w Spurs. Williams miał okazję uczyć się funkcjonowania w NBA w nowych realiach. – Był pierwszą osobą, która powiedziała: hej, przyjdź na nasz trening i zobacz, czy ci się to podoba. Przekazał, że się mną zaopiekują, pokażą, co i jak, nauczą, czego trzeba. Gdyby nie on, nie byłbym obecnie w tym samym miejscu – wspominał Monty.

Po sezonie, w którym ekipa z San Antonio zdobyła mistrzostwo, z Williamsem skontaktowali się Portland Trail Blazers. I zaoferowali mu pełnoetatową pracę asystenta trenera. Parę lata później przejął natomiast New Orleans Hornets, zostając głównym szkoleniowcem. To jednak nie znaczy, że jego drogi z Popovichem się rozeszły.

W 2016 roku „Pop” był jedną z osób, które pomogły mu wyjść z żałoby, po tym, jak w wypadku samochodowym zginęła żona Monty’ego, Ingrid. Były koszykarz na początku wziął miesiąc wolnego, a potem ogłosił, że przez jakiś czas nie wróci do pracy na ławce trenerskiej. Potrzebował spokojniejszej, biurowej roboty. Zapewnił mu ją Popovich. Amerykanin został „wiceprezydentem do operacji koszykarskich” w San Antonio Spurs.

Kiedy wreszcie poczuł się gotowy, wrócił na „stare śmierci”. Działał jako asystent, potem zaczął pracować w Phoenix Suns. W sezonie 2021/2022 poprowadził ich do najlepszego bilansu w NBA, za co otrzymał nagrodę „COTY”, dla najlepszego trenera w lidze.

Memphis Grizzlies

Gdyby to nie Monty Williams miał zostać trenerem sezonu zasadniczego 2021/2022, wybór głosujących na pewno padłyby na Taylora Jenkinsa, który w czasie rozgrywek 2021/2022 zbudował w Memphis czołowy zespół ligi. To kolejny człowiek Popovicha.

Różnica między nim, a pozostałymi wymienionymi wyżej szkoleniowcami jest jednak taka, że nigdy bezpośrednio nie pracował z „Popem”. W 2007 roku dołączył do Spurs, jako stażysta, ale do pracy w biurze. Wszystko zmienił moment, w którym zobaczył legendarnego trenera w akcji. – Miłość do trenowania była we mnie coraz większa, moja skóra drżała, kiedy widziałem, jak trener „Pop” prowadzi treningi. Miałem gęsią skórę. Myślałem: człowieku, to jest niesamowite, chcę biegać z jednego końca boiska do drugiego razem z resztą tych chłopaków – wspominał.

Po tym, jak staż dobiegł końca, Jenkins zapytał władze Spurs o możliwość pracy jako trener. Ale zamiast dołączenia do sztabu Popovicha, został wysłany do… Austin Toros z D-League (obecnie G-League), czyli, powiedzmy, rezerwowej drużyny klubu z San Antonio. Tam na początku działał jako asystent, a potem przejął funkcję głównego trenera.

Znalazł się zatem w sytuacji, w której nie był bardzo blisko San Antonio Spurs, ale miał z tą drużyną stały kontakt. I jak zapewnia – wiele nauczył się od jej szefa. – „Pop” był dla mnie fenomenalny. On naprawdę o ciebie dba. Oczekuje od ciebie wiele, ale zależy mu, żebyś chłonął wiedzę. Nasze wymiany opinii, możliwość ciągłego rozwoju… w tym wszystkim była osobista sfera, która znaczy więcej niż sama koszykówka – opowiadał Jenkins.

Co ciekawe, po latach pracy w Austin Toros, zanim jeszcze został trenerem Grizzlies, Jenkins trafił do sztabu szkoleniowego… Mike’a Budenholzera w Atlanta Hawks. Miał zatem okazję uczyć się nie tylko od mistrza, czyli Popovicha, ale też jego najwierniejszego ucznia.

Reszta

W przypadku Doca Rivers, trenera Philadelphii 76ers – Popovich jest odpowiedzialny za… sprowadzenie go do San Antonio Spurs. Podpisanie kontraktu z byłym koszykarzem Atlanty Hawks było jednym z pierwszych ruchów, jakie wykonał na stanowisku menadżera. Rivers ostatecznie w Spurs grał w latach 1994-1996, czyli tuż przed tym, jak „Pop” „przebranżowił się” w głównego szkoleniowca drużyny.

Jason Kidd, który prowadzi Dallas Mavericks, był natomiast bardzo blisko dołączenia Spurs w 2003 roku. Ostatecznie jednak zdecydował się na grę w New Jersey Nets. Można zatem powiedzieć, że z „Popem” łączy go niewiele, choć oczywiście nie są sobie kompletnie obcy.

Erik Spoelstra również nigdy nie współpracował z Popovichem, ale za to rywalizował z nim, kiedy Miami Heat oraz San Antonio Spurs bili się w finałach NBA w 2013 oraz 2014 roku. – To był wielki zaszczyt dzielić tą samą scenę z „Popem”, Manu (Ginobilim przyp-red.), Timem (Duncanem) oraz Tonym (Parkerem). Myślę, że to naprawdę pasuje, że my zdobyliśmy ten pierwszy tytuł, a oni drugi – mówił.

Przepis na sukces?

Wspominając o Riversie, Kiddzie oraz Spoelstrze, wymieniliśmy już wszystkich trenerów, którzy prowadzą swoje zespoły w trwających półfinałach konferencji w NBA. Ale Popovich miał wpływ na jeszcze większą liczbę szkoleniowców.

W przeszłości jego asystentami byli Mike Brown (nowy trener Sacramento Kings, który pracował też w Cleveland Cavaliers z LeBronem Jamesem czy w Los Angeles Lakers z Kobem Bryantem), James Borrego (do niedawna szkoleniowiec Charlotte Hornets), Brett Brown (były trener Philadelphii 76ers), James Boylen (były trener Chicago Bulls), Jacque Vaughn (były trener Orlando Magic) oraz Joe Prunty (przez krótki okres trener Milwaukee Bucks).

Z zawodników, którzy grali w Spurs Popovicha, a potem zostali trenerami w NBA, możemy wspomnieć też Vinny’ego Del Negro (prowadził Chicago Bulls oraz Los Angeles Clippers), a także Avery’ego Johnsona (prowadził Dallas Mavericks).

Nietrudno zauważyć, że praca u boku Gregga Popovicha od lat stanowi przepustkę do wielkiej kariery. Osoby decyzyjne w klubach NBA przychylnie patrzą na ludzi, którzy zdobywali doświadczenie w San Antonio Spurs. I trudno się temu dziwić, kiedy popatrzymy, jak radzą sobie najlepsi wychowankowie „Popa”.

1344 – tyle meczów na parkietach w roli głównego trenera wygrał Popovich. Być może uzbiera ich nieco więcej, bo niewykluczone, że w akcji zobaczymy go jeszcze w sezonie 2022/2023 (w czasie obecnych rozgrywek regularnie uciekał od pytań o emeryturę). Kariera Amerykanina jest oczywiście legendarna. Ale to, ile zrobił dla innych, jest pewnie dla niego ważniejsze, niż pięć mistrzostw, setki zwycięstw czy miliony zarobionych dolarów.

Czytaj więcej o NBA i koszykówce:

Fot. Newspix.pl

Źródła cytatów: Sports Illustrated, Fox Sports, NBC Sports, USA Today, Bleacherreport, San Francisco Chronicle, Poundingtherock.com

Na Weszło chętnie przedstawia postacie, które jeszcze nie są na topie, ale wkrótce będą. Lubi też przeprowadzać wywiady, byle ciekawe - i dla czytelnika, i dla niego. Nie chodzi spać przed północą jak Cristiano czy LeBron, ale wciąż utrzymuje, że jego zajawką jest zdrowy styl życia. Za dzieciaka grywał najpierw w piłkę, a potem w kosza. Nieco lepiej radził sobie w tej drugiej dyscyplinie, ale podobno i tak zawsze chciał być dziennikarzem. A jaką jest osobą? Momentami nawet zbyt energiczną.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

8 komentarzy

Loading...