Reklama

Narodziny „The Special One”, czyli o przygodzie Mourinho w FC Porto

Paweł Ożóg

Autor:Paweł Ożóg

27 kwietnia 2022, 10:13 • 10 min czytania 13 komentarzy

Nie bez powodu mówi się, że trzeba znaleźć się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Dla Jose Mourinho takim miejscem był stadion w Gelsenkirchen, a czasem 26 maja 2004. To wtedy cały piłkarski świat podziwiał Portugalczyka, który po raz pierwszy wspiął się na wyżyny europejskiego futbolu. Jednak zanim do tego doszło, musiał przejść drogę, która nie zawsze była usłana różami. I właśnie o tej drodze warto opowiedzieć.

Narodziny „The Special One”, czyli o przygodzie Mourinho w FC Porto

Co by nie mówić Portugalczyk jest już legendą trenerską i ikoną futbolu z początku wieku. Przez wielu jest kochany, przez innych znienawidzony. Pod względem polaryzacji społeczeństwa może równać się z przedstawicielami sceny politycznej, co raczej chluby mu nie przynosi, ale kolorowa postać zawsze jest lepsza od przezroczystej. Od lat obowiązuje prosta zasada – tam, gdzie jest Jose Mourinho, tam jest show. Nikt i nic tego nie zmieni.

PARTNEREM PUBLIKACJI O LIDZE MISTRZÓW JEST KFC. SPRAWDŹ OFERTĘ TUTAJ

Jose Mourinho w FC Porto – droga na sam szczyt

Nie wszędzie pasuje i są kluby, w których ciężko go sobie wyobrazić, choć on sam żadnego wyzwania się nie boi. Z drugiej strony wiele rzeczy musi być ustawione pod jego widzimisię, ale to uczciwa cena za sprowadzenie fachowca tej klasy. W Benfice wytrwał ledwie dwa miesiące, zanim pokłócił się z panami chadzającymi po Estadio da Luz w koszulach i musiał szukać nowej przystani na swoim trenerskim rejsie. Otrzymał ją w skromnym Uniao Leiria. Dostał tam wolną rękę, pozwalano mu na wiele i z zespołu, który niczym szczególnym się nie wyróżniał, uczynił maszynkę do nabijania punktów, która na początku 2002 zajmowała wyższą lokatę od legendarnego FC Porto.

Reklama

Był to jeden motywów przewodnich zatrudnienia byłego asystenta Bobby’ego Robsona przez Smoki. W ten sposób upieczono kilka pieczeni na jednym ogniu. Zabrano konkurencji trenera, wzmocniono własny zespół i przy okazji dano mu narzędzia ku temu, by przeprowadził gruntowany remont, który był koniecznością. Wielu osobom ta decyzja wydawała się nieoczywista, ale była przemyślana, do bólu logiczna i przy tym przebiegła.

Negocjacje jednak nie należały do łatwych. W FC Porto wymagał tego samego, co w poprzednim klubie i dorzucił dodatkowy warunek. Jeśli ma podpisać umowę, to do klubu ma trafić również Derlei, najlepszy zawodnik Leiry. Klubowe władze przytaknęły, więc Portugalczyk dotrzymał słowa i złożył podpis we wskazanym miejscu.

Łapy precz, pracuję po swojemu

Jose Mourinho od początku budował FC Porto na swoją modłę i podkreślał, że zastał zespół w opłakanym stanie, który należy prędko uzdrowić. Nie szukał na siłę kompromisów, które zaburzałyby jego koncepcje. Piłkarze mieli wybór — albo być z nim, albo przeciwko niemu – znamy to też z kolejny miejsc pracy Portugalczyka. I działało to wyśmienicie. Krok po kroku, cegiełka po cegiełce zbliżał się do swoich najśmielszych wyobrażeń w aspekcie budowania mocnej ekipy.

Gdy rok później bił się o Puchar UEFA, zaczęto sobie zdawać sprawę, jak daleko idące zmiany zaszły na Estadio do Dragao. Przed dwumeczem z Celtikiem, Jose głośno wypowiadał słowa, że teraz już w pełni czuje, że to jego autorski projekt. Porto dwa lata wcześniej mierzyło się ze szkockim zespołem w zupełnie innym składzie, który kompletnie nie przypominał paki Mourinho. Wymieniono większość komponentów i w zasadzie każda ze zmian zadziałała na korzyść. Należy przypomnieć, że Mourinho przychodził jako strażak, który musiał ratować ligę i wcale nie było powiedziane, że mu się to uda. Sceptycy wykazywali się aktywnością, a defetystyczne wizje udzielały się niektórym fanom, którzy mieli z tyłu głowy, że przecież w Benfice charyzmatyczny trener się wyłożył. Byli w błędzie przykładając w ten sposób kalkę.

Paradoksalnie rewolucja nowego ambasadora portugalskiej myśli szkoleniowej przebiegała gładko. Co więcej, jego drużyna szybko zaczęła grać miły dla oka futbol, który pod żadnym względem nie nawiązywał do słynnego autobusu, który wypomina się temu trenerowi. Sezon 2001/2002 jego drużyna zakończyła tuż za Boavistą i Sportingiem.

Reklama

Pogoń za marzeniami zahaczająca o Płock

To zagwarantowało FC Porto grę w kolejnej edycji Pucharu UEFA. Mourinho na początku nowego sezonu podkreślał, że chce zdobyć pierwsze europejskie trofeum. Prawo przyciągania w połączeniu z ciężką pracą sprawiły, że na koniec gablota została konkretnie zasilona.

Nie mogliśmy przeoczyć polskiego wątku w całej tej historii. Był rok 2002, kiedy FC Porto przyleciało do Płocka rozegrać mecz rewanżowy w ramach pierwszej rundy Pucharu UEFA. Rywalem Smoków nie była lokalna Wisła, ale Polonia Warszawa. Pierwszy mecz zakończył się zwycięstwem portugalskiego zespołu 6:0. Sprawa awansu była rozstrzygnięta i dlatego w drugim spotkaniu portugalski zespół wyszedł w rezerwowym składzie. W rewanżu Polonia wygrała 2:0 po trafieniach Antoniego Łuksiewicza i Marcina Kusia.

– Polonia pokazała, że jest dobrą drużyną i niech nie myli wynik pierwszego spotkania sugerujący tak dużą różnicę poziomu między obydwoma zespołami. Dla niektórych zawodników droga do domu będzie bardzo długa, bo mają wiele do przemyślenia. Mam sporo zastrzeżeń pod adresem piłkarzy, przede wszystkim za brak profesjonalizmu, koncentracji. Cieszę się, że mogłem zobaczyć ten pojedynek, który udowodnił, że jeszcze nie osiągnęliśmy wszystkiego. Jestem zadowolony tylko z pierwszej połowy, bo wtedy nie pozwoliliśmy stwarzać Polonii sytuacji, choć sami też ich nie stwarzaliśmy. Najlepszym zawodnikiem, do którego nie mam zastrzeżeń, to Ricardo Costa. Gratuluję piłkarzom Polonii, że tym razem zagrali bez kompleksów – mówił po rewanżu Mou.

KUŚ, ŁUKASIEWICZ I KOMPLEMENTY OD MOURINHO

Porto działało na wyobraźnie kibiców, lecz osoba trenera jeszcze wtedy niekoniecznie. Pozornie skromny i cichy były asystent Bobby’ego Robsona dopiero pracował na swoje nazwisko. Wówczas jeszcze zrobienie z nim wywiadu nie stanowiło większego problemu, ale brakowało zainteresowania. Dwa lata po meczu na polskiej ziemi do Portugalczyka ustawiały się kolejki dziennikarzy, chcących przepytać młodego wciąż trenera, ale wówczas nie był już w stanie znaleźć czasu dla każdego chętnego.

Kilka miesięcy po meczu z Polonią Warszawa, FC Porto wygrało ligę portugalską, Puchar Portugalii i Puchar UEFA po dogrywce w meczu z Celtikiem. Zanim odbył się mecz ze szkocką ekipą drużyną Smoki musiały pokonać Austrię Wiedeń, RC Lens, Denizlispor, Panathinaikos i Lazio.

“Osiągnąć coś fajnego”

Teoretycznie po takich sukcesach może zaszumieć w głowie i organizmy nie aż tak głodne sukcesu mogą zostać zaspokojone, ale nie w przypadku takich drapieżników jak Jose Mourinho. Zaczynał kolejną kampanię z myślą, że to początek drogi ku wielkości i dopiero ustawili się w dobrym kierunku.

Skoro Puchar UEFA został już odhaczony, należalo wskoczyć pięterko wyżej. Operacja podboju Ligi Mistrzów otrzymała kryptonim „Możemy osiągnąć coś fajnego” – tak powiedział Mou na jednej z konferencji otwierających sezon 2003/04.

Wcześniej myślał głównie o transferach do klubu, ale na fali sukcesów zleciały się sępy, które chętnie ograbiłyby jego drużynę z większości piłkarzy. Udało się jednak zgrabnie zapanować nad sytuacją. Odeszli tylko Helder Postiga i Nuno Capucho, ale straty były do przeżycia. Ważniejsze były nowe nazwiska. Do klubu trafili Benni Mc’Carthy, Jose Bosingwa, Sergio Conceicao i Maciel. Tak wzmocnione Porto przystępowało do obrony krajowych tytułów i próby dokonania czegoś ekstra w rozgrywkach międzynarodowych.

Start w Lidze Mistrzów był przeciętny i nie zapowiadał tego, co miało nadejść. Remis z Partizanem chluby nie przyniósł. Porażka z Realem też nie była niczym przyjemnym, więc mecze numer 3 i 4 miały dać odpowiedź, czy FC Porto się podniesie, czy opadnie na dno, by skupić się już tylko na krajowym podwórku. Sytuacja kryzysowa została zażegnana i Porto wynurzyło się z oceanu przeciętności. Dwukrotnie ograło Olympique Marsylię. Jednobramkowe wygrane nie robią na nikim wrażenia, ale komplet punktów jest zawsze w cenie. Do końca fazy grupowek pozostawały dwie kolejki, ale sytuacja była korzystna dla zdobywców Pucharu UEFA. Nabrali wiatru w żagle. Ograli Partizana, zremisowali z Realem Madryt i w ten sposób zapewnili sobie awans do fazy play-off.

Po spotkaniu Galacticos zaświeciły się oczy fanom portugalskiej piłki. Pytano, czy 1/8 finału to już sufit, a może tylko punkt kontrolny?

Dwumecz z Manchesterem United miał dać odpowiedź i był trudnym doświadczeniem. Pierwszy mecz na swoją korzyść rozstrzygnęło FC Porto. Wygrana 2:1 jednak niczego nie gwarantowała, tym bardziej że obowiązywała zasada bramek na wyjeździe. Mourinho uczulał, że na Old Trafford mogą odpaść po stracenie tylko jednego gola. Błagał piłkarzy o poważne podejście i uwagę od pierwszej do ostatniej minuty.

SEZON CUDÓW. PORTO NA SZCZYCIE FUTBOLU

W rewanżu po nieco ponad dwóch kwadransach prowadziły Czerwone Diabły i czarny scenariusz zaczął się spełniać. Jeszcze w 89. minucie wydawało się, że Paul Scholes zapewnił swojej drużynie awans, ale klub z Portugalii miał inne plany. Bramkarz gospodarzy chyba też. Ciężko nawet po tylu latach zrozumieć jego błąd.

Benny McCarthy posłał kąśliwy strzał na bramkę Tima Howarda, który chwilowo utracił zdolność do łapania piłki. Wypuścił futbolówkę, po czym Costinha wpakował gola, który dał Porto awans do kolejnej rundy. Według relacji świadków i samego Mourinho to właśnie wtedy narodził się The Special One. Mógł czuć dumę. Pokonał słynnego Sir Alexa Fergussona, którego zawsze darzył dużym szacunkiem. Teraz to on stawał się inspiracją dla młodych pokoleń.

– Mecz w Anglii dał moim zawodnikom wiarę, że możemy dojść na szczyt. Okazało się, że kopciuszek rok po roku może walczyć o najważniejsze trofea w Europie – przyznał Mourinho, który podkreślił jeszcze symbolikę tego wydarzenia.

W ćwierćfinale FC Porto poradziło sobie z Olympique Lyon. Dwubramkowa wygrana na portugalskiej ziemi dała przewagę przed meczem rewanżowym, który zakończył remisem 2:2. W półfinale drużyna Jose Mourinho podejmowała Deportivo la Coruna. Chichot losu wynika z tego, że to właśnie ten klub chciał zakontraktować The Special One po jego pierwszych sukcesach, ale weto postawił prezes FC Porto, Pinto da Costa. Rok później mógł wznieść ręce ku górze i głośno powiedzieć, że miał rację.

U siebie Smoki zremisowały bezbramkowo, a w A Corunii wygrali jednym golem po trafieniu Derleia z rzutu karnego. Tak, tego Derleia, którego transfer wyprosił Jose, zanim złożył podpis pod umową. Trzeba mu przyznać, że miał nosa nowy trenerski geniusz, który właśnie poradził sobie z drużyną Javiera Irrurety.

Mecz nie tylko o trofeum

Nie da się ukryć, że była to edycja Ligi Mistrzów, w której potęgi okazały słabość i dały się wykazać zespołom z drugiego planu. Z tego powodu finał był wyjątkowy. Media z całego świata sprzedawały ten mecz jako pojedynek o miano najlepszego trenera młodego pokolenia. Angielska prasa sugerowała, że to tak naprawdę spotkanie o zdobycie serca Romana Abramowicza, który szuka nowego sternika dla swojej Chelsea. Didier Deschamps kontra Jose Mourinho. AS Monaco kontra FC Porto. Dziś trudno sobie wyobrazić podobne zestawienie zespołów na tym etapie walki o tytuł, wówczas też, ale mimo wszystko chyba było o to łatwiej.

Zdaniem wielu osób finał w Gelsenkirchen był nudny. Może nie aż tak jak senne spotkanie Liverpoolu z Tottenhamem, ale z pewnością postronni widzowie nie śledzili go z wypiekami na twarzach. AS Monaco zostało zmiecione z powierzchni ziemi. Klub z Księstwa był kapryśny, ale aż do finału mecze z ich udziałem były więcej niż ciekawe. Wygrane 8:3 z Deportivo, 3:1 z Realem Madryt i w tym samym stosunku z The Blues napawały optymizmem, ale w najważniejszym spotkaniu zabrakło paliwa.

Tego nie można powiedzieć o ich przeciwnikach, którzy spisali się wzorowo. Dodatkowo desygnowany przez Mourinho skład miał ciekawą, niezwykle dzis rzadką cechę. W pierwszej jedenastce FC Porto zagrali tylko piłkarze, którzy natywnie posługiwali się językiem portugalskim. W fazie grupowej zdarzały się takie zestawienia, ale w finałach nie widziano czegoś takiego od wielu lat. Doszukiwano się porównań do Steauay Bukareszt z 1989, która wystawiła w finale Pucharu Europy wyłącznie piłkarzy z Rumunii.

Drużyna z Portugali miała wiele powodów do świętowania. Bohaterowie majowego wieczoru bardzo docenili miejsce, w którym się znaleźli. Maniche dwa lata wcześniej przez moment był bez klubu. Inni dotąd anonimowi poza Portugalią piłkarze zyskali popularność i zostali docenieni. Fenomenalnie rozwijał się Deco, ale też Ricardo Carvalho i Paulo Ferreira. Nie dziwi, że Brazylia Europy, bo tak mówiono na Porto była w stanie utrzeć nosa europejskim potęgom.

Wszyscy głośno świetowali, ale jeden człowiek miał już inne plany. Po ostatnim gwizdku Mourinho podpadł kibicom FC Porto. Nie wziął udziału w rundzie honorowej. Od razu udał się do szatni. Miejskie legendy głoszą, że pobiegł do gabinetu, w którym podpisał umowę z Chelsea. Brzmi jak naciągana historia, ale w każdej plotce, kryje się ziarno prawdy. Na konferencji pomeczowej w swoim stylu zdementował te plotki, ale paradoksalnie je tylko uwiarygodnił. Celowo, czy nie tak po prostu wyszło. Historia pokazała, że niebawem zamienił Estadio do Dragao na właśnie Stamford Bridge. Przyszedł tam jako zbawca, zdobywca Ligi Mistrzów, człowiek sukcesu, kontrowersyjna osobowość, czyli w skrócie jako The Special One.

WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:

PAWEŁ OŻÓG

Redakcyjny defensywny pomocnik z ofensywnym zacięciem. Dziennikarski rzemieślnik, hobbysta bez parcia na szkło. Pochodzi z Gdańska, ale od dziecka kibicuje Sevilli. Dzięki temu nie boi się łączyć Ekstraklasy z ligą hiszpańską. Chłonie mecze jak gąbka i futbolowi zawdzięcza znajomość geografii. Kiedyś kolekcjonował autografy sportowców i słuchał do poduchy hymnu Ligi Mistrzów. Teraz już tylko magazynuje sportowe ciekawostki. Jego orężem jest wyszukiwanie niebanalnych historii i przekładanie ich na teksty sylwetkowe. Nie zamyka się na futbol. W wolnym czasie śledzi Formułę 1 i wyścigi długodystansowe. Wierny fan Roberta Kubicy, zwolennik silników V8 i sympatyk wyścigu 24h Le Mans. Marzy o tym, żeby w przyszłości zobaczyć z bliska Grand Prix Monako.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Mistrzów

Liga Europy

Lech, Legia i Jagiellonia za rok powinny zagrać w fazie ligowej

AbsurDB
34
Lech, Legia i Jagiellonia za rok powinny zagrać w fazie ligowej
Liga Mistrzów

Kolejne wcielenie Superligi. Pomysł Unify League nie porywa

AbsurDB
34
Kolejne wcielenie Superligi. Pomysł Unify League nie porywa

Komentarze

13 komentarzy

Loading...