Monument. Jeden z pięciu największych jednodniowych wyścigów w świecie kolarstwa. Najstarszy z nich – zresztą stąd przydomek „Staruszka” – i tradycyjnie zamykający wiosenną rywalizację na ardeńskich trasach. Marzenie wielu kolarzy, choćby Michała Kwiatkowskiego, który stał tam już na podium, ale nigdy nie wygrał. Nie powiodło mu się i tym razem – najlepszy na mecie w Liege, po znakomitym solowym ataku, okazał się Remco Evenepoel.
Pogrom faworytów
Jeszcze przed startem „Staruszki” wiadomo było, że na jej trasie nie pojawi się co najmniej kilku spośród największych kandydatów do zwycięstwa – w tym dwóch ostatnich triumfatorów. Tadej Pogacar, broniący tytułu, wczoraj poinformował, że nie wystąpi w Liege-Bastogne-Liege przez śmierć teściowej. Z powodu potrzebnej regeneracji na starcie nie pojawił się też choćby Mathieu van der Poel.
Grono kandydatów do zwycięstwa bardzo się więc zmniejszyło. A i na trasie „Staruszka” nie odpuściła.
Julian Alaphilippe, podobnie jak Kwiatkowski od wielu lat marzący o triumfie w Liege-Bastogne-Liege, miał dziś walczyć o upragnione zwycięstwo. Ale nie powalczył, bo był jednym z najbardziej poszkodowanych (po upadku uderzył w drzewo i na chwilę stracił przytomność) zawodników wielkiej kraksy, która na nieco ponad 50 kilometrów przed metą przydarzyła się w peletonie. Mistrz świata zamiast rywalizować o triumf, trafił do karetki i szpitala, a Romain Bardet mówił, że jego rodak tuż po upadku nie mógł „oddychać i poruszać się”. Pechowo więc, ale faktem pozostaje, że Francuz, który w tym roku skończy trzydzieści lat, nadal nie ma na koncie wygranej w tym wyścigu. A już jako 22-latek stał tam na podium, zajmując drugie miejsce.
Na walkę o triumf będzie musiał też poczekać Tom Pidcock, który miał być jednym z liderów Teamu Ineos. On też wziął udział w tej samej kraksie, ale był w stanie kontynuować rywalizację. Obrażenia nie pozwoliły mu jednak utrzymać tempa najmocniejszych kolarzy i odpadł na słynnym podjeździe pod Cote de la Redoute. Ineos zresztą nie zaliczy „Staruszki” do przesadnie udanych wyścigów (choć Daniel Martinez skończył czwarty), ale ich wiosenna kampania w klasykach i tak wypadła doskonale – wygrali w końcu Amstel Gold Race (Michał Kwiatkowski), Brabancką Strzałę (Magnus Sheffield) i, przede wszystkim, Paryż-Roubaix (Dylan Van Baarle).
Remco rusza do akcji
Remco Evenepoel przez ostatnie dwa lata przeszedł naprawdę wiele – fatalny upadek na trasie Il Lombardia sprawił, że złamał miednicę i na dziewięć miesięcy wypadł z touru. Po powrocie, na Giro d’Italia 2021, radził sobie nieźle, ale bez takich wyników i możliwości, jakie prezentował wcześniej. Był w stanie wygrywać mniejsze wyścigi, ale walczyć o najwyższe cele na największych – do tego sporo mu brakowało. I, co sam przyznawał, czuł się tym sfrustrowany. Ten sezon zaczął jednak naprawdę nieźle – wygrał Volta ao Algarve, drugi był w klasyfikacji generalnej Volta a la Comunitat Valenciana.
Dziś w normalnych okolicznościach pewnie pracowałby na Alaphilippe’a. Ale ten wypadł. I Remco mógł pojechać po swoje.
Zaatakował na samym końcu Cote de la Redoute, gdy reszta kolarzy wydawała się jakby rozluźniona, przekonana, że nikt już nie wyskoczy do przodu. Na tym samym podjeździe z tyłu zostawał Philippe Gilbert, wielki belgijski zawodnik, nagradzany przez fanów owacjami, ogłosił bowiem, że po tym sezonie skończy karierę. Przy okazji – to idol Remco, co ten wielokrotnie powtarzał. Cote de la Redoute stało się więc symbolicznym miejscem, w pewnym sensie przekazaniem pałeczki. Gdy Gilbert się męczył, Remco atakował.
I to jak atakował! Szybko odjechał reszcie grupy na pół minuty. I choć do mety pozostawało 30 kilometrów, to wiadomo było, że kto jak kto, ale Evenepoel może dotrzeć tam nawet samotnie na pierwszym miejscu. Bo Belg to genialny czasowiec, znakomicie radzący sobie też w solowych akcjach, co udowadniał choćby na trasie… Tour de Pologne, gdzie w 2020 roku w takim właśnie stylu wygrał kluczowy etap w Bukowinie. W dodatku w grupie goniącej Remco brakowało jedności, niektórzy kolarze próbowali ją ciągnąć, inni wręcz przeciwnie. Nie udało się zawiązać współpracy, więc samotny lider powiększał przewagę.
I w pojedynkę też dojechał do mety. Niezagrożony, wjeżdżał tam z szerokim uśmiechem, a potem potrzebował dobrych kilku minut na to, by zrozumieć, co właściwie zrobił. Dokonał bowiem rzeczy wielkiej, stając się najmłodszym triumfatorem Liege-Bastogne-Liege od ponad 50 lat. Przy okazji wygrał „swój” wyścig – to w końcu belgijski Monument. A to dla niego tym większa sprawa.
No i warto podkreślić jeszcze jedno – takim triumfem ogłosił światu, że powrócił. I świat powinien się go obawiać.
Fot. Newspix
Czytaj także: