Całe TOP3 miało w tej kolejce coś do udowodnienia, ale Pogoń tym bardziej – drużyny Lecha i Rakowa jednak poprzednio punktowały, a Portowcy brzydko wyłapali w łeb od Wisły Płock na własnym boisku. No i udało się, Pogoń dziś sięgnęła po trzy oczka. Natomiast czy był to mecz, który będziemy wspominać latami? Nie, mało kto nawet jutro między jednym jajkiem na twardo a drugim się o nim zająknie.
GENERALNIE NUDA
Obejrzeliśmy bowiem dość marne spotkanie. To znaczy: kilka akcji może i warto sobie odwinąć, bo można było w nich dostrzec jakość, ale wszystko poprzedzały długie momenty statyczności i przeciętności. Gdyby w filmie akcji przez 30 minut bohaterowie paplali o zakupach w drogerii, chwilę się strzelali i potem przechodzili do rozmów o zakupach na targu, czy pomidorek od pani Halinki lepszy, czy od pani Stasi, nikt nie byłby zadowolony. A takim filmem akcji klasy B (co najwyżej) okazało się to spotkanie.
Tyle dobrego, że piłkarze byli chociaż konkretni i zobaczyliśmy trzy bramki. Gol otwierający dla Jagiellonii? Ładny, nie ma co kryć. Gual wyciągnął obrońców rywala, zagrał do Nasticia, a ten oskrzydlając akcję nie podpalił się, tylko delikatną wcinkę obsłużył Cariocę. Brazylijczyk też zachował chłodną głowę, przyjął, dał po długim i piłka wpadła od słupka do siatki.
Generalnie Jagiellonia miała przyzwoity pomysł na ten mecz. Szybko grać w środku po przejęciu i uruchamiać czy to Guala, czy Cariocę. Gorzej z wykonaniem. Bo jak na przykład Gual pognał na bramkę, to reszta pomyślała – oho, on już wszystko sam wykończy. A Hiszpan chciał to wykonać inaczej, nie samemu i mądrze puścił piłkę na piąty metr – tyle że koledzy byli na wakacjach.
Pogoń odpowiedziała z kolei akcją Jeana Carlosa Silvy. Tutaj nie było wielkiej filozofii – Hiszpan biegł z piłką, biegł, biegł, no i potem jeszcze trochę podbiegł, a następnie zagrał do Grosickiego, który nieczysto trafił w futbolówkę, ale zmieścił ją w bramce. Obrona Jagiellonii była więc chyba na tym samym urlopie co koledzy Guala i Carioki – naprawdę nie wypada rozkładać czerwonego dywanu na własnym stadionie. Doskok, agresja… Cytując internetowego klasyka: „a komu to potrzebne?”.
JAGIELLONIA BIAŁYSTOK – POGOŃ SZCZECIN. DRYGAS ROZSTRZYGNĄŁ
I tak się czuło, że ten mecz w drugiej połowie może rozstrzygnąć jedna akcja. Dokładnie tak się stało. Malec, który był chyba już podirytowany statycznością kolegów z przodu, sam wbiegł z futbolówką w strefę ataku (znów – co robiła Jagiellonia?). Wymienił piłkę z Fornalczykiem, potem z Kowalczykiem, ten wrzucił do Drygasa, jemu futbolówka po przyjęciu na klatkę odskoczyła, ale kooperacja „niezbyt udany pad Steinborsa” – „Grosicki dziubie piłkę” sprawiła, że dostał drugą szansę i załadował właściwie na pustaka.
Piotr Nowak chciał na to jakoś odpowiedzieć, puścił na boisko wszystkich ofensywnych piłkarzy jakich Jagiellonia ma, gdyby obok stadionu przechodził Tomasz Frankowski, to też by wszedł, ale nic to nie dało. Jagiellonia nie oddała już żadnego celnego strzału – nawet jak wyszła z bramkarzem dwa na jeden, a to, przyznacie, duża sztuka. Oczywiście był wtedy spalony, niemniej piłkarze jeszcze o tym nie wiedzieli, lecz i tak nie oddali uderzenia. Całkowita bezzębność.
Pogoń nas na kolana nie rzuciła. Miała oczywiście więcej okazji, bo Steinbors musiał się zbierać do obrony choćby po uderzeniu Żurawskiego, ale widzieliśmy już lepszych Portowców. Niemniej trzy punkty są.
Może to już ten czas, że oglądając górę trzeba się nastawić na efektywność, nie efektowność?
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Filip Lesniak: – W Tottenhamie nie byłem gorszy od Harry’ego Winksa
- Sędziowie dokładają emocji w walce o mistrzostwo. Niestety
Fot. FotoPyk