Reklama

Zmartwychwstanie Louisa van Gaala

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

17 kwietnia 2022, 09:29 • 11 min czytania 24 komentarzy

Zwykle wali prosto z mostu. Nie ściemnia, nie kłamie. Zawsze prawda i tylko prawda, nawet jeśli tylko jego prawda, taka jest prawda. Przejawia zachowania narcystyczne i snobistyczne, nie stroni od ambon i kaznodziejstwa, a jednak przez kilkanaście miesięcy ukrywał przed światem swoją żmudną walkę z rakiem prostaty. Do szpitala przedostawał się tylnymi drzwiami, w godności i z dala od blasku fleszy przeszedł dwadzieścia pięć sesji napromieniowania. Oto krótka historia krzepiącego zmartwychwstania Louisa van Gaala.

Zmartwychwstanie Louisa van Gaala

Vincent van Gogh, malarz postimpresjonistyczny i wielki rodak Louisa van Gaala, namalował kiedyś urzekający swoją prostotą obraz – na krześle siedzi stary człowiek, twarz ukrywa w zaciśniętych dłoniach. „Stary człowiek w smutku” czy też „U progu wieczności” przedstawia pensjonariusza domu starców w Hadze, którego wizja towarzyszyła van Goghowi właściwie od samych początków artystycznej drogi do ostatnich dni tragicznego życia. Najpierw powstał ołówkowy rysunek osowiałego starca, następnie żywsza, kolorowa, typowa dla tego artysty obrazowa wersja dzieła, która zyskała kultowy status. „Portret rozpaczy? Tak można by określić wczesny rysunek, lecz późny obraz ekonomią środków, świetlistością barw przywołuje uczucie spokoju, pogodzenia, akceptacji losu”, pisał Wojciech Karpiński w „Fajce van Gogha”. Istnieje coś z afirmatywnej postawy starca z „U progu wieczności” w urzekającym wdzięku żywota Louisa van Gaala.

Czy twardziel szlocha?

Louis van Gaal zawsze przywdziewał maskę twardego skurczybyka. Nieprzypadkowo w ojczyźnie tytułują go dumnie – Żelazny Tulipan. Dennis Bergkamp twierdził, że „wszyscy byli u niego równi”, a w jego nomenklaturze „nie istniała instytucja pana gwiazdy”. Od wczesnych lat dziewięćdziesiątych toczył osobistą i filozoficzną wojnę idei z wielkością Johana Cruyffa, a kiedy przejmował stery w Ajaksie Amsterdam przedstawiał się dumnie i pysznie słowami „cóż, tylko pogratulować, właśnie zatrudniliście najlepszego trenera na świecie!”, żeby za kilka lat podważyć cały dorobek cywilizacyjny Barcelony i rzucić buńczucznie, że przez sześć lat pracy w stolicy Holandii osiągnął więcej niż Duma Katalonii przez wiek swojego istnienia.

Nie znał pojęcia hierarchii. Wyznawał surowe, konserwatywne zasady obchodzenia się z szatnią. Spóźniłeś się minutę, wyciągał ci z szafki portfel i po szefowsku egzekwował grubą karę. Nie trafiłeś klubową koszulką do kosza na brudne rzeczy do prania, kazał ci grzecznie przeprosić i własnoręcznie uprać zabłocone łachy. Wydawało ci się, że nie musisz taszczyć ze sobą siatek z żelastwem i piłkami podczas treningów, bo wyręczą cię kitmani i młodzicy, guzik prawda, sprzęt noszą wszyscy, koniec dyskusji.

Reklama

W Bayernie przechadzał się po szatni i w epifanii mamrotał, że „jest jak Bóg, nigdy nie choruje i zawsze ma rację”, żeby zaraz – jak barwnie opisywał to Luca Toni – obnażyć się przed swoimi piłkarzami w geście natchnionej potrzeby udowodnienia im, że kto jak kto, ale on ma jaja i potrafi zrobić z nich użytek. Dzielił ludzi na przyjaciół i wrogów. Jeśli drużyna szła za nim w ogień, bronił jej na wszystkich frontach i zapełniał klubowe półki kolejnymi trofeami. Jeśli jednak zespół buntował i burzył się na jego metody, bywał nieprzejednany i ponosił klęskę.

Przyklejano mu przeróżne łatki – narcyza, egoisty, megalomana, efekciarza, bubka, fanfarona, buca, egotysty, zarozumialca, samochwała, kabotyna. Na każde określenie przypadała chociażby jedna pyszna anegdotka, a on sam, lubujący się w obronie własnego zdania na każdy temat w spięciach retorycznych z dziennikarzami, tylko podkręcał domorosłe psychoanalizy.

– Wszyscy myślą, że jestem narcyzem. W rzeczywistości jestem przeciwieństwem samolubności. W piłce czasami trzeba komuś dać kopa, trochę podostrzyć, trochę poudawać. Media mnie lubią, bo udzielam uczciwych odpowiedzi. Ilu ludzi w piłce nożnej robi tak samo, wali prosto z mostu? Niewielu. Nie kłamię. Zawsze prawda. Okej, może tak nie do końca, może to moja prawda, a ktoś ma inną. Ale taka jest prawda – uśmiechał się w BBC.

Niekiedy jednak zza fasady twardego skurczybyka wyłaniał się wrażliwiec. Chociażby kiedy – jak relacjonował Philippe Christanval – Louis van Gaal rozbeczał się dziecięcymi łzami podczas ostatniej szatniowej przemowy po zwolnieniu z Barcelony. Albo kiedy – szczerze lub nieszczerze – przyznawał swojego czasu, że wzrusza się każdego dnia, bo poruszają go wszelkie objawy dobra i człowieczeństwa. Zapytano go też kiedyś:

– Louis, kiedy ostatni raz prawdziwie płakałeś?

– W 1994 roku. Kiedy umarła moja ukochana żona.

Reklama

„Suka Van Gaala ma raka”

Zdjęcie pierwsze. Boazeria. Dwa mięciutkie barowe krzesła. Dwa uśmiechy. Ona w białej sukience bez dekoltu. On w gustownie dopasowanym garniturze. Ona z papierosem w ręku. On ze szklanką zimnego napoju. Ona modnie uczesana, on pozujący trochę na połączenie młodego Leonardo di Caprio z młodym Mattem Damonem w odzieniu rodem ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”. Ona to Fernanda Obbes. On to Louis van Gaal.

To była miłość od pierwszego wejrzenia, przekonywali ich przyjaciele. On miał osiemnaście lat, ona szesnaście. Louis van Gaal, który urodził się na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia w katolickiej rodzinie jako najmłodszy z dziewięciorga rodzeństwa, znał tylko tradycyjne wzorce familijnego pożycia, więc Fernanda Obbes, dziewczyna poznana na spotkaniu kościelnego stowarzyszenia młodzieżowego nieopodal jego domu, wydała mu się idealną kandydatką na żonę. Pobrali się, gdy on miał dwadzieścia jeden lat, a ona dziewiętnaście. Na zdjęciach z dnia ślubu wyglądają na zakochanych. Ich miłość zaowocowała dwójką potomstwa – Brendą i Renatą.

Żyli razem szczęśliwie, ale nie dane im było żyć razem długo. Jakby złowrogi los chciał urzeczywistnić gorzką poetycką prawdę Wisławy Szymborskiej – „człowiek, który nie poczuł smaku swoich łez – nie jest prawdziwym człowiekiem”. Fernanda Obbes zachorowała na raka trzustki i wątroby. Lekarze dawali jej niewielkie szanse, ale Louis van Gaal stawał się popularnym i wpływowym trenerem, więc wykorzystał swoje chody i zapewnił żonie opiekę najwybitniejszych specjalistów w Holandii. W końcu nadzieja zgasła, Fernanda Obbes najpierw bardzo osłabła, a następnie zmarła w 1994 roku, czyli na rok przed tym – jakkolwiek obrzydliwie to brzmi – jak Louis van Gaal sięgnął po uszaty puchar Ligi Mistrzów.

Holenderski szkoleniowiec krył się za maską twardego skurczybyka. Próbował zgrywać twardego, choć w środku coś w nim pękało. Nie mógł pozwolić sobie na słabość, bo wrogie mu środowisko polowało na jego miękkości i tkliwości. Dość powiedzieć, że na jednym z najbardziej haniebnych transparentów w historii piłkarskiego pseudo-kibicowania zwolennicy drużyny przeciwnej Ajaksowi napisali: „Van Gaal, heeft een kankerwijf”, czyli w wolnym tłumaczeniu „suka Van Gaala ma raka”. Nie było w tym ani przypadku, ani choćby najbardziej prymitywnej gry słów. „Wijf” to wulgarne określenie na kobietę tłumaczone właśnie jako „suka”, „szmata” czy „kurwa”. Bezradność wobec takiej niegodziwości musi zostawiać trwały ślad na ofierze i jej bliskich.

Emerytura, która nie była emeryturą

Truus, druga żona Louisa van Gaala, zdobyła serce wielkiego holenderskiego trenera swoją dojrzałością. Kiedy bowiem zakochiwała się we wdowcu z dwójką sierot, musiała zaakceptować całą powagę i cały ciężar takiego stanu rzeczy. Louis van Gaal, podkreślający na każdym kroku, że Truus to „wielka miłość jego życia”, często dumnie wspomina, iż w ich wspólnym domu zawsze na honorowym miejscu znajduje się zdjęcie Fernandy Obbes.

Ale to dzięki Truus świat czasami dowiadywał się o ludzkiej twarzy jej męża. Że lubi wieść spokojne życie sybaryty, że nie potrafi zrobić sobie kawy, że pyka sobie z nią w tenisa, że kompulsywnie ogląda mecze piłki nożnej, że lubi popijać Rioję, Rieslinga, nie przepada za francuskimi winami, a w ogóle to wyżej ceni sobie kieliszek z białym niż czerwonym kilkunastoprocentowym nektarem. Państwo Van Gaal ubóstwiają portugalski rejon Algarve. W 2008 holenderskie małżeństwo wykupiło willę na wybrzeżu malowniczo usytuowanym nad Oceanem Atlantyckim i uczyniło z niej swoje arkadyjskie sanktuarium.

Przez lata Truus, żon i sekretarka sławnego męża w jednym, wyczekiwała zasłużonej emerytury Louisa, który obiecał jej, że rzuci zawód w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Obietnicy nie dotrzymał, choć sam twierdzi, że wszyscy od samego początku wiedzieli, kiedy ta droga dobiegnie końca. Wszyscy z wyłączeniem żony. Holender lubi też mówić, że czuje się spełniony, bo prowadził reprezentację Holandii i największe kluby w wielu krajach. W Holandii – Ajax i Alkmaar, w Hiszpanii – Barcelonę, w Niemczech – Bayern, w Anglii – Manchester United. Kiedy przejmował tę ostatnią drużynę wiedział, że czeka go tam ostatni taniec.

– Powinienem był wtedy przyjąć ofertę Tottenhamu, bo to była drużyna znacznie bardziej perspektywiczna, ale pomyślałem sobie, że skoro to ma być moja ostatnia praca, to wezmę Manchester United na dwa lata, żeby wpisało się to w profil całej mojej kariery trenerskiej. To nie miało prawa się udać. Tam było za wielu starych zawodników, drużyna potrzebowała przebudowy i absolutnie nie dziwię się, że zespół przejął Jose Mourinho, bo to znacznie lepszy trener ode mnie. Wystarczy spojrzeć na moją gablotę z trofeami i jego gablotę z trofeami – mówił Van Gaal w BBC.

Bo u sterów Czerwonych Diabłów mu nie poszło. Wygrał tylko Puchar Anglii, w lidze zajmując piąte i czwarte miejsce. Poniżej oczekiwań. Miesiąc po odejściu z północnej Anglii, dostał wiele ofert z różnych zakątków świata. Wbrew temu, co obiecywał, chciał nawet przejąć Feyenoord Rotterdam, ale tym razem posłuchał się żony, która kategorycznie się na to nie zgodziła. Trochę później oficjalnie i bardzo zdecydowanie ogłosił, że usuwa się w cień i nie zamierza już podejmować żadnej pracy.

Wraz z żoną, dziećmi i wnukami przeprowadził się do portugalskiego Algavre. Komfort i szczęście swojego emeryckiego życia wycenił na trzy i pół miliona euro, bo tyle właśnie kosztował go portugalski apartament. W 2018 wymieniano go w gronie kandydatów do objęcia stanowiska selekcjonera reprezentacji Holandii, czasami występował na międzynarodowych kursach szkoleniowych dla trenerów, ale te wszystkie aktywności ograniczał do przyzwoitego minimum. On był zadowolony z siebie, żona nie narzekała. Aż w sierpniu 2021 roku błądząca holenderska federacja ogłosiła go nowym selekcjonerem reprezentacji Oranje. Na półtora roku, na najważniejszy etap eliminacji do mistrzostw świata i sam katarski mundial.

Żeby ostatni taniec nie był ostatnim pląsem

Louis van Gaal to żadna popierdółka, żaden dziadyga, żaden tetryk, a człowiek i trener z krwi i kości, który nie dość, że zazwyczaj stawia na swoim, to jeszcze dba w tym wszystkim o jakieś większe dobro piłki nożnej, więc skopie tyłki malkontentom, którzy będą próbowali udowodnić, że on stoi w miejscu, a świat futbolu mknie do przodu i zostawia go za sobą. Taką wizję trzeciej kadencji siedemdziesięcioletniego szkoleniowca przedstawiał Jonathan Wilson, uznany brytyjski autor, na łamach Guardiana.

Pierwsza anegdotka z jego tekstu.

„Siedemdziesięciolatek podchodzi do dwudziestoczterolatka. Stary uważnie przygląda się temu, co ogląda młody. Marszczy czoło, wznosi ręce w ostentacyjnym geście niedowierzania.

– Czy te samochody teraz naprawdę się ścigają? – pyta stary wyraźnie zdezorientowany i ciągnie: – Naprawdę lubisz to oglądać? Mnie kompletnie się to nie podoba! Takie „Mieeeeuv, Mieeeuuv” [dźwięk jest majestatycznie holenderski]

Tak oto Louis van Gaal skomentował pasję Frenkiego de Jonga do oglądania wyścigów Formuły 1”.

Druga anegdotka z jego tekstu.

„Siedemdziesięciolatek podaje rękę dwudziestolatkowi.

– Jestem zaszczepiony. A ty? – pyta Louis van Gaal

– Tak, ja też – odpowiada Jurrien Timber.

– Dzięki Bogu, że nie jesteś foliarzem!”.

Młodzież go kupiła. W dziewięciu meczach na jej czele wygrał sześć razy, trzy razy zremisował, ani razu nie przegrał. Brawurowo wprowadził Holandię na mistrzostwa świata, po drodze masakrując choćby Turcję w wymiarze 6:1. Bilans bramkowy? Dwadzieścia siedem goli strzelonych, siedem bramek straconych. Louis van Gaal tryskał energią, chęcią pracy i aktywności, jakby pchany jakimś bergsonowskim elan vital, pędem życia. W listopadzie podczas powrotu do hotelu na zgrupowaniu poślizgnął się i doznał urazu biodra. Przez to przedmeczowe zajęcia musiał prowadzić z wózka golfowego. Jeździł nim po boisku treningowym i nie tracił humoru.

– Dobrze, że na pierwszym roku studiów musiałem się nauczyć nazwy każdej kości, to teraz wiem, co mi dokładnie dolega. Każdy ruch sprawia mi ból. Ale chłopaki i ludzie ze sztabu chcieli, bym z nimi został. Dlatego muszę poruszać się na wózku inwalidzkim, a na trening przyjechałem z szoferem – śmiał się van Gaal.

Wojował z zepsuciem środowiska. Wyśmiewał myśli Erika ten Haga o objęciu Manchesteru United. Krytykował ideę przeprowadzania mistrzostw świata w łamiącym prawa człowieka i przesiąkniętym korupcyjną zgnilizną Katarze. Kłócił się z zapałem godnym lepszej sprawy o ustawienie, w ramach którego powinna operować reprezentacja Holandii. Za każdym jego ruchem krył się zarażający entuzjazm, każde słowo wpisywało się w szerszą narrację pochwały trenerskiego żywota.

I wtedy zasiadał w studiu telewizyjnego talk show Humberto, które Louis van Gaal zwykł jest traktować jako tubę do przedstawiania swoich poglądów na przeróżne poważne tematy. Zdarzyło mu się już opowiadać tam o mrokach popularności i krzyczeć do swojej interlokutorki, że nie ma pojęcia, co to znaczy niemożność przejścia przez ulicę bez blasku cudzych telefonów oświetlających twarz, a także w negatywnym tonie wypowiadać się o idei pandemicznego lockdownu. Tym razem anturaż zwiastował luźną gadkę. Czerwone wino w kieliszkach, śmiechy-chichy, promocja filmu o holenderskim trenerze. W pewnym momencie jednak Van Gaalowi zebrało się na wyznanie. Zdradził, że od 2020 roku choruje na raka prostaty, którego rokrocznie lekarze diagnozują u dwunastu tysięcy Holendrów.

– Na każdym zgrupowaniu kadry musiałem w nocy wymykać się do szpitala. Piłkarze nie mogli się niczego dowiedzieć. Mieli myśleć, że jestem zdrowy. Nie chciałem im mówić, bo mogłoby to wpłynąć na ich występy. Mam w sobie dużo dyscypliny i silnej woli. Mogę wykonywać swoją pracę, bo ją lubię, lubię też być z tym zespołem. Traktuję to jak prezent na późny wiek mojego życia. Dziewięćdziesiąt procent chorych nie umiera na raka prostaty. Zwykle ludzi zabijają inne choroby. Ale ja cierpiałem na dość agresywną formę tego nowotworu. Przeszedłem dwadzieścia pięć sesji napromieniowania. W szpitalu traktowano mnie priorytetowo. Gdy poszedłem na wizytę, zostałem wpuszczony tylnymi drzwiami i natychmiast wepchnięto mnie do innego pokoju. To było wspaniałe, zadbano o moją prywatność. Oczywiście powiedziałem o chorobie wszystkim przyjaciołom i krewnym. Fakt, że nic nie wyszło na zewnątrz, mówi wiele wspaniałego o moim otoczeniu – opowiadał siedemdziesięciolatek przed kamerami w programie Humberto.

Holender żyje, czuje się coraz lepiej i twierdzi, że choroby są niedołączoną częścią historii ludzkich istnień. Wobec tego fertyczny szkoleniowiec zamierza wypełnić swój kontrakt z ojczystą federacją. Przed nim jeszcze przynajmniej sześć spotkań – z Polską, Walią i Belgią w Lidze Narodów, z Senegalem, Ekwadorem i Katarem na mistrzostwach świata w Katarze. Osiem lat temu przywiózł przywiózł brązowy medal z Brazylii. Teraz postara się sprawić, żeby ostatni wspaniały taniec w roli trenera Oranje nie stał się ostatnim pląsem jego życia. Niezmiennie smuci go za to coraz uboższa grupa osób, znających jego prawdziwe oblicze.

Czytaj więcej o Louisie van Gaalu:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
0
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”
Ekstraklasa

Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Michał Trela
2
Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Komentarze

24 komentarzy

Loading...