Czy jesteśmy skazani na kryzys gospodarczy? Jakie drogi mamy do wyboru wobec zwiększenia wydatków na armię? Co rząd powinien zrobić, a uparcie nie robi? Dlaczego uzasadnione jest stwierdzenie, że mamy w Polsce gospodarczy apartheid? Jakimi działaniami wobec uchodźców z Ukrainy nasi rządzący nakręcają złe emocje? Czy Polska powinna szybciej niż inni odejść od kupowania rosyjskich surowców? O tym wszystkim rozmawiamy z Andrzejem Sadowskim – założycielem i prezydentem Centrum im. Adama Smitha, dwukrotnym członkiem Rady Rozwoju Narodowego przy Prezydencie RP (2009-2010 i 2015-2020), odznaczanym przez Prezydenta RP w 2014 roku Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za propagowanie przedsiębiorczości oraz w 2020 roku Krzyżem Wolności i Solidarności w 40. rocznicę wprowadzenia Stanu Wojennego. Zapraszamy.
Patrząc na doniesienia medialne, można nabrać przekonania, że szykuje nam się gospodarcza katastrofa i w zasadzie należy się z tym pogodzić, bo nic nie można zrobić. Tak to wygląda w rzeczywistości?
Dopiero co opublikowałem tekst, pokazujący, że kryzys gospodarczy nie jest odmianą plagi egipskiej czy zjawiskiem pochodzenia atmosferycznego, na które rząd nie ma wpływu, tylko efektem w pierwszej kolejności błędnych i złych decyzji. Stefan Kisielewski, popularny „Kisiel”, pod koniec lat 80. poprzedniego wieku oceniając sytuację w PRL-u, powtarzał, że „to nie kryzys, to rezultat”. Dziś można postawić podobną diagnozę.
Na ile pana zdaniem to rezultat rosyjskiej inwazji na Ukrainę i zbierania się po pandemii, a na ile działań rządu, na czele z kompletnie chybionym Polskim Ładem?
Zaczątki inflacji mieliśmy już w 2018 roku. Doktor Kamil Zubelewicz, członek Rady Polityki Pieniężnej, już wtedy wnioskował o podwyższenie stóp procentowych, które były ujemne. Zaczęto je podnosić dopiero pod koniec jego kadencji, w roku 2021, kiedy inflacja rok do roku wzrosła o ok. 100%. Stracono kilka lat na zapewnienia typu, że „pieniędzy nam nie zabraknie” i „że stopy nie wzrosną”. Dziś, kiedy już doszło do serii podwyżek stóp procentowych, w dalszym ciągu nijak mają się one do dwucyfrowego poziomu inflacji. Stopy ciągle są realnie ujemne.
Dla częściowego ograniczenia skutków wprowadzonych ograniczeń i zakazów dla działalności gospodarczej, sięgnięto w pierwszej kolejności po „maszyny drukarskie”, co doprowadziło do nadpodaży pieniądza. Zalew „taniego pieniądza” przy utrzymywaniu ograniczeń w produkcji i usługach doprowadził do rosnących cen oraz nieustającej już drożyzny. Przestrzegałem, że rząd stosując „helicopter money” poszedł po linii najmniejszego oporu, zamiast przeprowadzić zmiany i zlikwidować przeszkody w gospodarce. Pieniądze można dodrukować, ale chleba już nie. Na początku tego roku po wprowadzeniu Polskiego Ładu i drastycznych podwyżek cen gazu, na drzwiach piekarń w różnych miejscach w naszym kraju pojawiły się informacje, że kończą one działalność z tych dwóch powodów.
Krótko mówiąc, nasz rząd w dużej mierze sam nawarzył sobie tego piwa do wypicia?
Mamy wystarczające doświadczenia z kryzysami, sięgające jeszcze dawnego systemu. Bardzo długo przyszło nam żyć z dwucyfrową, a nawet większą inflacją. Wychodziliśmy z niej dzięki ogromnemu wysiłkowi i obciążeniu całego społeczeństwa, które w jej konsekwencji traciło dużą część owoców swojej pracy. Trzymanie oszczędności w walucie narodowej oznaczało straty. Politycy zachowują się dziś tak, jakby doznali amnezji i powtarzają te same błędy, które prowadzą do zubożenia społeczeństwa.
Czyli niezbyt pan wierzy, że rząd się zreflektuje i zmieni kurs? Polski Ład okazał się katastrofą, wprowadzono pewne poprawki, ale to za mało.
Nie, Polski Ład nie był katastrofą skoro wewnątrz rządu było wystarczająco dużo dyskusji i analiz skutków tego programu, które po jego wprowadzeniu sprawdziły się. Posłom, którzy go uchwalali wystarczyły zapewnienia i prosta wersja demo, dlatego po wejściu w życie „Polskiego Ładu” otrzymali niższe uposażenia, ale szybko im je wyrównano i przywrócono do poprzedniej wysokości.
Lepiej pasowałoby słowo „kompromitacja”?
Polski Ład okazał się kompromitacją, ale dla pracujących obywateli dopiero wtedy, gdy kolejne grupy zawodowe sektora publicznego zamiast być wniebowzięte, stały się wpiekłowzięte, bo po zmianach podatkowych otrzymały niższe wynagrodzenia. Jeden ze związków zawodowych w Krajowej Administracji Skarbowej zwrócił się z apelem do pana premiera, aby nie przerzucać na nich odpowiedzialności za złe przepisy, których nie są w stanie wytłumaczyć przedsiębiorcom jako urzędnicy. W tej sytuacji trudno było dalej utrzymywać, że to są tylko drobne błędy, które zostaną naprawione.
Część instytucji rządowych przestrzegała przed rozwiązaniami wprowadzonymi w życie. Powstaje zatem pytanie, które stawiam publicznie: skoro przed Polskim Ładem, w 2021 roku, system podatkowy obowiązujący w Polsce był sklasyfikowany na przedostatniej pozycji na 37 krajów OECD jako jeden z najbardziej skomplikowanych, to na jakie miejsce w tym rankingu liczył pan premier po zaordynowaniu nam tzw. Polskiego Ładu? Jeżeli deklarowanym od lat celem kolejnych rządów, włącznie z urzędującym, jest uproszczenie systemu, to rozwiązania Polskiego Ładu poszły w przeciwnym kierunku.
Jak pan sobie to tłumaczy?
Nie jestem w stanie w żaden sposób tego sobie racjonalnie wytłumaczyć, stąd proponuję, aby powołać nadzwyczajną komisję parlamentarną mającą uprawnienia śledcze do ustalenia, dlaczego w Polsce od lat mamy do czynienia z nieustannym komplikowaniem systemu, co przekłada się na obniżanie konkurencyjności polskich przedsiębiorstw i utrudnienie działalności gospodarczej w naszym kraju. Skoro ani pan, ani ja nie znajdujemy logicznej przyczyny, to tym bardziej konieczne jest wyjaśnienie pochodzenia patologicznego systemu w sposób nie budzący wątpliwości przed takową komisją oraz do zapobieżenia na przyszłość próbom zhakowania systemu podatkowego.
Wierzy pan, że rząd może nagle się zreflektować i skręcić we właściwą stronę czy na przykład niektórych rozwiązań socjalnych będzie się trzymał za wszelką cenę, choćby się waliło i paliło?
Jeżeli obecny rząd, a przede wszystkim partia rządząca, chce wygrać następne wybory – a może je wygrać jeśli wyprzedzi kryzys i zapobiegnie rozlewaniu się inflacji – to ma wszelkie instrumenty i możliwości, aby dokonać zmian odblokowujących w Polsce działalność gospodarczą. Skoro politycy w Polsce tak zgodnie przegłosowali ustawę zwiększającą wydatki zbrojeniowe, to muszą zdawać sobie sprawę, że dokonanie tego bez obniżenia poziomu życia, do którego przywykliśmy, będzie możliwe tylko poprzez uwolnienie gospodarki od tego biurokratycznego poddaństwa, które nam wcześniej zaordynowali.
Mamy do wyboru dwa modele finansowania armii. Możemy iść drogą Grecji, która przezbroiła swoją armię poprzez zaciąganie kolejnych długów – nie do spłacenia przez najbliższe stulecie. Wbrew powszechnej opinii tylko część zadłużenia została przeznaczona na konsumpcję i emerytury. Singapur, mający również jedną z najbardziej przezbrojonych armii, uczynił to bez pogarszania poziomu życia. Jest to możliwe tylko w sytuacji praktykowanej wolności ekonomicznej, która umożliwia nieskrępowany rozwój gospodarczy. Jeżeli nasza gospodarka będzie ciągle blokowana i spowalniana kolejnymi przepisami i skomplikowanymi podatkami, to jako społeczeństwo czeka nas scenariusz grecki, czyli pauperyzacja. W 2018 roku premier zapowiedział Konstytucję dla Biznesu, która nie jest jednak stosowana i nie doszło do uwolnienia gospodarki. Mało kto już dziś o tym pamięta.
Pamiętam, że coś takiego się pojawiło, efektów nigdy nie widziałem.
Nie tylko pan. Konstytucja okazała się papierowa. Jeżeli nie odblokujemy gospodarki, to nie będzie nadwyżek, z których możemy sfinansować zwiększenie wydatków zbrojeniowych. A to oznacza wyłącznie obniżenie naszego poziomu życia i zduszenie polskiej przedsiębiorczości, która do tej pory dawała nam odporność w kolejnych kryzysach. W 2007 roku, gdy na światowych rynkach finansowych doszło do spekulacyjnego krachu, Polska doświadczyła wyłącznie spowolnienia gospodarczego, a nie kryzysu. Nie tylko dlatego, że zachowała własną walutę, która, poza paroma ataki spekulacyjnymi, utrzymywała stabilną pozycję. Wcześniej profesor Zyta Gilowska jako minister finansów przeforsowała nieznaczną obniżkę podatków od pracy i takie działanie okazało się zbawienne w skutkach. Należy zadać sobie pytanie w kategoriach czystej logiki, nie ekonomii: jeżeli ciągle znajdujemy się w stanie zapaści, to jak mamy z niej szybko wyjść, skoro rząd od 1 stycznia wprowadził podwyżkę opodatkowania dla polskich przedsiębiorców i obywateli? Polskich, bo zagraniczne korporacje uzyskały w Polskim Ładzie gwarancję niskich podatków i stabilnych przepisów.
Swoboda działania dla największych, reszta pod but?
Od lat twierdzę, że Polska jest lepszym rajem podatkowym od Cypru i Malty, ale wyłącznie dla międzynarodowych korporacji. Dla nich podatek CIT jest praktycznie dobrowolny. Jeżeli popatrzymy na dane Ministerstwa Finansów na temat wartości płaconych podatków przez międzynarodowe korporacje w stosunku do przychodów uzyskiwanych na terenie Polski, to więcej płacą w tzw. rajach podatkowych. Każda firma musi zapłacić czynsz czy rachunki za energię, ale już nie podatki, które w Polsce dla nich są w praktyce dobrowolne. Kolejne rządy przyznawały międzynarodowym korporacjom przywileje, doprowadzając do jawnej i jaskrawej dyskryminacji podatkowo-regulacyjnej polskich firm w ich własnym państwie.
Z czego to może wynikać? Wyjątkowo silny lobbing, korupcja czy coś jeszcze innego?
Jeszcze przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej przeczytałem wypowiedź naszego ministra, który przecinając wstęgę w koreańskiej montowni paneli LCD, powiedział, że „za dziesięć lat odmieni ona oblicze całej polskiej gospodarki”. Panele LCD wiszą dziś praktycznie w każdym domu i nie odmieniły polskiej gospodarki. Barierą dla jej rozwoju jest jej percepcja ówczesnego decydenta i jego następców w kolejnych rządach, którzy również ochoczo celebrują otwieranie kolejnych montowni w naszym kraju. Polska gospodarka to nie jest jedna, druga czy trzecia montownia lub fabryka, tylko to są te mikro i małe przedsiębiorstwa, które są de facto firmami rodzinnymi. Według publikowanych od lat raportów, na które powołuje się nawet rząd, mikrofirmy w naszym kraju płacą proporcjonalnie większe podatki niż międzynarodowe korporacje.
Rząd w Polce lata temu zaczął propagować „patriotyzm gospodarczy”, ale do tej pory go nie praktykuje i nie wprowadza w życie. Moja definicja patriotyzmu gospodarczego jest taka, że mamy z nim do czynienia wtedy, gdy polska firma w Polsce będzie miała tak samo dobrze, jak ma obecnie w Czechach, na Słowacji czy w Irlandii oraz będzie miała przynajmniej takie same prawa we własnej ojczyźnie, jakie dziś mają międzynarodowe korporacje. Polskie firmy rodzinne to do tej pory najlepsze i najskuteczniejsze zabezpieczenie przed kolejnymi kryzysami.
Czyli jeżeli nie podejrzewamy polityków o z gruntu złe intencje, to czy wytłumaczeniem jest ich przekonanie, że wszystko, co duże trzeba uprzywilejować, bo to daje gwarancję bezpieczeństwa i rozwoju, a ci mniejsi i tak jakoś sobie poradzą?
Na początku lat 90. zaprosiliśmy do Polski prof. Miltona Friedmana. Zapytano go, co polski rząd powinien zrobić, aby przyciągnąć zagraniczny kapitał. Odpowiedział, że jeżeli polskie firmy w aktualnych warunkach osiągną sukces, to będzie to najlepszy dowód, że w Polsce można z powodzeniem prowadzić działalność gospodarczą i nie trzeba wprowadzać żadnych przywilejów dla międzynarodowych korporacji. Niestety kolejne rządy, niepomne tej rady noblisty, wprowadzały w naszym kraju segregację ekonomiczną i gospodarczy apartheid, w którym międzynarodowe korporacje mają w Polsce lepiej niż rodzime przedsiębiorstwa.
Sądzi pan, że to zrównanie praw jest możliwe? PiS miewał wolnorynkowe przebłyski, ale generalnie gospodarczo to partia socjalistyczna, która często podlewa swoje działania patriotyczno-chrześcijańską narracją. Czy to się nagle może zmienić?
Kryzys weryfikuje wygłaszane na użytek publiczny poglądy. Sprawia, że konieczne i pożądane zmiany stają się możliwe. W Polsce ze względu na genetyczne i patologiczne wady systemu politycznego konieczne zmiany wymuszane są dopiero poprzez kryzys. Lepiej byłoby przeprowadzić je wcześniej, zanim nastąpi zderzenie z kryzysem, który jak wspominałem jest przede wszystkim skutkiem popełnionych błędów. Jest jeszcze wystarczająco dużo czasu – ale to już ostatni moment – na podjęcie działań neutralizujących i wyprzedzających coraz bardziej widoczny kryzys. Powtórzę: nie jesteśmy na niego skazani, jak próbuje nas już przekonywać pan premier. Zamiast tracić czas i energię na przekonanie nas o jego nieuchronności, należy zastosować sprawdzone wcześniej nawet i w naszym kraju rozwiązania, które najlepiej wyraża myśl polskiego ekonomisty Ferdynanda Zweiga, że „wolność jest najtańszą, najskuteczniejszą i najlepszą sztuką rządzenia i gospodarowania”.
Rządowi tak naprawdę zależy na dobrobycie obywateli czy raczej na trzymaniu ich w szachu na zasadzie: zapewnimy wam socjalne minimum, ale nie próbujcie za bardzo skakać wyżej?
Nie sposób zabronić naszym obywatelom, wśród których są też inne nacje z różnych kontynentów, jak to pan określił „skakania wyżej”. Utrudniono to wprowadzając administracyjny limit dochodów w Polskim Ładzie dla tzw. klasy średniej. Przy tak nisko wyznaczonym limicie dochodów trudno byłoby „doganiać” bogatsze od nas społeczeństwa starej Unii Europejskiej. Jeżeli partia rządząca oczekuje wygrania kolejnych wyborów, to nabrała wystarczającego już przekonania, że nie stanie się to za sprawą haseł Polskiego Ładu, które się w krótkim czasie zdeprecjonowały. Obywatele po doświadczeniu skutków tegoż ładu nie będą już tak szybko skłonni brać bezkrytycznie kolejne slogany i wierzyć na słowo. Ciągle nie działa rządowa służba zdrowia, która jest dla obywateli urzędem pierwszego kontaktu. Mimo nieprawdopodobnego wzrostu nakładów, jej funkcjonowanie od lat pogarsza się – wraz z opinią o rządzie, który jest za nią odpowiedzialny. Jeśli rząd coraz częściej będzie przekonał obywateli, że nie ma wpływu a to na inflację, a to na służbę zdrowia, to prędzej czy później obywatele zaczną zastanawiać się nad ponownym oddaniem mu swojego głosu.
Część problemów wywołała rosyjska inwazja na Ukrainę.
Proszę pamiętać, że nie ma inwazji na Unię Europejską. Nie jesteśmy tylko pojedynczym państwem graniczącym z Ukrainą napadniętą przez Rosję, ale częścią związku gospodarczo-politycznego. Powstaje pytanie, dlaczego w innych krajach UE inflacja jest niższa i nie ma takich objawów kryzysu, jakie coraz częściej widać u nas.
Ponieważ tam nie ma Polskiego Ładu.
Nie ma chaosu prawnego i podatkowego, takiego skomplikowania przepisów. W ostatnim raporcie „Doing Business” Banku Światowego przedstawiono zestawienie liczby godzin spędzonych w ciągu roku przez przedsiębiorców na rozliczeniach podatkowych, z którego wynika, że w Polsce są to 334 godziny, a w Estonii 50. Skomplikowany system to mierzalna strata czasu i pieniędzy, a nie opis literacki.
Do Polski w ostatnich tygodniach napłynęły ponad dwa miliony ukraińskich uchodźców, w większości kobiet i dzieci. Powstały dwa obozy: jedni widzą tu duże szanse, drudzy duże zagrożenia. A jakie szanse i zagrożenia widzi pan?
Polskie rządy nigdy nie wprowadziły takiej polityki migracyjnej, jaką prowadzą na przykład Kanada czy nawet Hiszpania. W czasie fali migracji, która obrała sobie za cel głównie Niemcy, rząd hiszpański stwierdził, że jest na nią gotowy pod warunkiem, że przyjmuje emigrantów spełniających określone kryteria. Polityka migracyjna Kanady polega na określaniu potrzeb społeczno-gospodarczych i świadomym zarządzaniu tym procesem. Czy w Polsce mieliśmy kiedykolwiek do czynienia z takim podejściem u rządzących?
Nie, choć wcześniej nie byliśmy w takiej sytuacji, jak teraz.
Rządzący wręcz cieszyli się, że m.in. polscy inżynierowie wyjeżdżają za granicę, bo będą wysyłali do kraju pieniądze. Nie rozumieli, że ze względu na brak warunków, które skłoniły ich do wyjazdu, w Polsce nie powstało ileś przedsiębiorstw o znacznie większej korzyści dla rynku, niż kwoty przesyłane przez nich później do rodziny.
Kwestia, która wzbudza coraz więcej emocji: gdzie pana zdaniem jest granica systemowej pomocy dla uchodźców z Ukrainy i jak pan ocenia obecne działania rządu w tej sprawie?
Jeżeli, zgodnie z ustawą, osoba w Polsce opiekująca się osobą niepełnosprawną otrzymuje dziennie 20 zł – przeważnie ta osoba wymaga nieproporcjonalnie więcej pomocy – a z kolei rząd oferuje 40 zł dziennie na opiekę nad obywatelem Ukrainy, to rodzą się emocje. Nie ma klarownych reguł dotyczących udzielania pomocy. Nie chodzi już o to, czy mówimy o obywatelu Polski, Ukrainy czy innego kraju. Chodzi o to, żeby nie komplikować sobie życia, ustawiając różne algorytmy dla tych samych zdarzeń i okoliczności. Najzwyczajniej takim skomplikowanym systemem nie da się efektywnie zarządzać.
Krótko mówiąc, można i trzeba pomagać, ale Polak we własnym kraju nie może się poczuć obywatelem drugiej kategorii.
Już wcześniej polski przedsiębiorca w Polsce doświadczał, że ma status drugiej kategorii. Mamy wystarczająco dużo pracy, aby w pierwszej kolejności ją proponować obywatelom Ukrainy. Polska czy ukraińska rodzina żyje z pracy, a nie zasiłków. Rząd natomiast zasiłkami próbuje zmieniać hierarchię wartości. W sytuacji agresji na naszego sąsiada przyjęcie od niego uchodźców jest naturalne w katolickim społeczeństwie, które w niesieniu pomocy było bardziej skuteczne niż agendy rządu.
Rząd powinien twardo negocjować z Unią Europejską wsparcie dla Polski, która przyjęła więcej uchodźców niż pozostałe kraje razem wzięte? Do tej pory jesteśmy pozostawieni sami sobie.
Polska jest państwem frontowym, które chroni zewnętrzne granice Unii Europejskiej. Przyjmuje dziś uchodźców wojennych, a nie ekonomicznych. Administracja unijna oraz organizacje międzynarodowe powinny zaangażować się w pomoc i uruchomić z tego tytułu środki. Jeżeli nie widzimy takiego działania, to znaczy, że rządowe agendy i w tym zakresie nie wykazały się skutecznością.
Podejrzewam, że pana zdaniem przekonaliśmy się teraz, ile w praktyce znaczy „europejska solidarność”. Praktyka pokazała, że interesy państw narodowych zawsze będą na pierwszym miejscu.
Nigdy nie było solidarności europejskiej. Przez lata próbowano nam wmówić, że coś takiego ma miejsce, chociaż praktyka państw europejskim temu coraz bardziej zaprzeczała. Rząd Niemiec od początku bezwzględnie realizował swoje interesy, co było jaskrawo widoczne zwłaszcza w energetyce, doprowadzając do niepowstania wspólnej polityki bezpieczeństwa energetycznego i skończenia z iluzją tzw. solidarności europejskiej. Do tej pory niemieckie przywództwo w Unii Europejskiej było poza dyskusją, ale dziś nie można mieć wątpliwości, że nie reprezentuje interesów wszystkich krajów członkowskich, a wyłącznie interesy własne i częściowo Francji.
Powstaje dylemat, czy odchodzić nagle od rosyjskich surowców i nawet wyprzedzać w tych działaniach Unię Europejską.
Jedną z konsekwencji członkostwa w Unii jest to, że nie prowadzimy samodzielnej polityki w tym zakresie. Jeżeli wyjdziemy w tym przypadku przed szereg, to z konsekwencjami finansowymi, przywołującymi nas do porządku. Wcześniej jednak należy zapewnić sobie alternatywę dla tych surowców. W innym przypadku takie deklaracje są czcze.
Fakt, że mamy takie problem, chyba najlepiej pokazuje, jak źle prowadziliśmy politykę energetyczną w ostatnich latach. Nagle wszyscy budzą się z ręką w nocniku, że kupują surowce od zbrodniczego reżimu.
Wtedy przekonywano nas, że w tych warunkach to optymalna polityka i że Rosja jest tak samo dobrym partnerem do interesów jak inne kraje, kontrakty z nią mają wymiar czysto handlowy i nic więcej. Polska w tym względzie nie stanowiła wyjątku. Inne państwa UE, a nawet Stany Zjednoczone, do pewnego momentu uznawały Rosję za państwo demokratyczne, miłujące pokój i wolny handel.
Sądzi pan, że Zachód i USA są w stanie naprawdę mocno przydusić Rosję gospodarczo czy też sankcje, może miejscami nawet większe niż zakładaliśmy, na dłuższą metę Rosji nie zaszkodzą, skoro w kluczowych sektorach jak energetyka praktycznie nic się nie zmienia?
Jeżeli rosyjski oligarcha nie skorzysta ze swojego jachtu za kilkaset milionów euro, to nie będzie to większy uszczerbek w jego życiu. Obniżyć może się jedynie standard życia przeciętnego obywatela Rosji, co nie jest przedmiotem szczególnej troski Kremla i to nie od dziś. Sankcje polegające na zatrzymaniu dostaw luksusowych marek do Rosji są rozbrajające. W sporej części gospodarka rosyjska jest w szarej oraz przestępczej strefie, dlatego sankcje obliczone na normalne warunki nie przyniosą spodziewanego efektu.
Patrząc realistycznie na zbliżające się miesiące, jest pan optymistą czy pesymistą jeśli chodzi o stan polskiej gospodarki i działania naszego rządu?
Stan wyjściowy polskiej gospodarki jest dobry, stan polskiej polityki jest zły, a to on ma przemożny wpływ na funkcjonowanie gospodarki. Nie mamy sytuacji opisywanej w przypowieści „Kubuś Fatalista i jego pan” Denisa Diderota, w której główny bohater mówi, że wszystko jest zapisane na górze i nie mamy na to wpływu. Kryzys nie jest przesądzony. Jeżeli ktokolwiek próbuje nam teraz wmówić, że mamy do czynienia z jego nieuchronnością, wprowadza nas w błąd. W poszczególnych państwach poziom inflacji i innych czynników kryzysowych miał bardzo różny charakter i różną głębokość. Nigdzie nie było tak samo. Nie jesteśmy skazani na katastrofę. Wszystko zależy jednak od działań podejmowanych głównie przez rząd i w części przez Radę Polityki Pieniężnej.
No i właśnie, czy wierzy pan, że rząd mądrymi decyzjami zapobiegnie kryzysowi?
Ma możliwość i szansę. Ma też wiedzę, że kolejny „dodruk” pieniądza nie rozwiąże już problemu i jest znieczuleniem o bardzo krótkim działaniu. Organizm przyjął już takie dawki, że będzie uodporniony na kolejne, tak jak niedawna zmiana stóp procentowych miała śladowy i krótkotrwały wpływ na przywracanie wartości polskiemu złotemu. Doświadczeń w Polsce z radzeniem sobie z kryzysem nie brakuje. Wystarczy sięgnąć po te skuteczne, a nie brnąć w uporczywą terapię prokryzysową.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
WIĘCEJ O WOJNIE NA UKRAINIE:
- Jarosław Wolski: Dla Rosjan użycie bomb kasetowych jest jak wyjście po bułki [WYWIAD]
- Wojciech Szewko: Wojnę na Ukrainie ufundowaliśmy my, czyli Zachód [WYWIAD]
Fot. Archiwum Centrum im. Adama Smitha, Foto Mirosław Stelmach