Trudno było tego oczekiwać. Michał Kwiatkowski nie tyle nie był ostatnio w najlepszej formie, co często po prostu nie jeździł w ogóle. W tym roku wystartował w ledwie czterech wyścigach, bez sukcesów. Ostatnio tak zły początek sezonu – choćby pod względem zdobytych punktów UCI – notował… dekadę temu. I nagle dziś wszystko się odmieniło. Po ucieczce i znakomitym finiszu Kwiatkowski wygrał Amstel Gold Race, jeden z najważniejszych jednodniowych wyścigów w świecie kolarstwa. Dokonał tego po raz drugi w swojej karierze.
Michał, co z tobą?
W zeszłym roku Kwiato nie wygrywał ani razu, nie powiodło mu się też – co bardzo go zabolało, o czym otwarcie mówił – na igrzyskach olimpijskich, choć walczył tam do samego końca. W 2020 roku zdobył upragniony etap Tour de France, ale… nic poza tym. Owszem, kilka razy był wysoko, ale brakowało mu “nogi” w kluczowych momentach. Poza tym coraz częściej był albo kapitanem ekipy, albo pomocnikiem innych kolarzy. Żeby wskazać naprawdę dobry sezon Michała, trzeba by się cofnąć do 2018 roku.
To martwiło. Ale początek tego roku martwić mógł jeszcze bardziej.
Bo o Kwiatkowskim właściwie… mało było wiadomo. Trudno było się z nim skontaktować (czy też właściwie było to niemożliwe), w swoich social mediach też publikował co najwyżej wpisy, które niewiele mówiły, głównie krótko o kolejnych startach lub wynikach. Choć tych nie było dużo, bo przed dzisiejszym startem zaliczył jedynie cztery wyścigi: UAE Tour (w lutym, siedem etapów), jednodniowe Mediolan-Turyn i Mediolan-San Remo oraz Volta a Catalunya, w której jazdę przerwał na trzecim etapie. Z wielu innych wyścigów był za to wycofywany.
Generalnie – było słabo. Dlaczego? Prawdopodobnie przez koronawirusa. W poście z lutego Michał informował, że jest “szczęśliwy, bo mógł zostawić za sobą izolację i pocovidowe protokoły”. To było tuż po pierwszym etapie UAE Tour. I choć wielu sportowców przechodzi COVID bezobjawowo, to zdarza się, że – zwłaszcza na tych w sportach wytrzymałościowych – odciska on swoje piętno. Z zakażeniem w kolarstwie męczyli się też choćby Peter Sagan i Gianni Moscon. I co? I obaj na razie radzą sobie kiepsko.
Eksperci apelowali jednak o cierpliwość. Bo owszem, forma Michała mogła niepokoić – rokrocznie przecież to wiosna była porą roku na którą stawiał najbardziej, bo doskonale czuł się w jednodniowych i tygodniowych wyścigach, które organizowane są w marcu czy kwietniu. Ale podkreślano, że nawet jeśli nie poszłoby mu najlepiej teraz, to sezon kolarski jest długi i jeszcze spokojnie może się odkuć. A poza tym, jak mówili ci, którzy na kolarstwie naprawdę dobrze się znają – trzeba poczekać na ardeńskie klasyki. Bo te Michał uwielbia i tam może się okazać, w jakiej faktycznie jest formie.
No i tak się złożyło, że dziś nadszedł pierwszy z nich. Amstel Gold Race. Zwycięzca? Michał Kwiatkowski. Polak powrócił!
Michał, o to chodzi!
Siedem lat temu – w ostatnim sezonie w barwach ekipy Quick Step – Michał wygrywał Amstel po raz pierwszy. Wtedy po finiszu z większej grupy, minimalnie wyprzedzając Alejandro Valverde i Michaela Matthewsa. Oraz wielu innych znakomitych kolarzy. W dodatku Michał jeździł wówczas – w wywalczonej sezon wcześniej – koszulce mistrza świata. Jego wygrana w Amstel Gold Race była kolejnym naprawdę niesamowitym dla polskiego kolarstwa widokiem. Kwiato pisał historię.
Rok później tytułu nie obronił, bo wyścigu w ogóle nie ukończył. Bliski wygranej był za to w 2017 roku. Wtedy finiszował w dwójkę, razem z Philippe Gilbertem, ostatecznie lepszy minimalnie okazał się Belg. I to dość istotna sprawa z dwóch powodów. Po pierwsze, choć Michał w kolejnych latach jeszcze dwa razy (w 2019 i 2021) dojeżdżał ledwie kilka sekund za zwycięzcami, to nigdy nie był już tak bliski triumfu, jak w 2017 roku. Po drugie, wydawało się, że dziś dostaniemy powtórkę z rozgrywki.
Do tego jednak dojdziemy. Zacznijmy od początku.
Amstel Gold Race, tradycyjnie, miał być dla kolarzy trudny. Owszem, to nie najeżony brukami Paryż-Roubaix, ale na trasie holenderskiego klasyku najeżona jest pagórkami, które odciskają się w nogach – kolarze pokonują przecież aż 254 kilometry! Wielu odpada po drodze, rezygnując z prób dotarcia do mety. Wygrać mogą tylko najsilniejsi lub… najmądrzejsi. I nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dziś widzieliśmy przede wszystkim ten drugi scenariusz.
Podarujemy sobie opowieść o ucieczce dnia, bo tę i tak złapano na długo przed metą. To, co naprawdę istotne, rozgrywało się w ostatniej godzinie. Na kolejnych pagórkach – Kruisbergu, Frombergu czy Keutenbergu (gdzie mocniej pociągnął Michał, pokazując, że czuje się dziś bardzo dobrze) odpadało coraz więcej kolarzy. A gdy zaatakował Tiesj Benoot, główna grupa się rozerwała. Z przodu zostało ledwie jedenastu kolarzy, mocno naciskających na pedały. Wśród nich był i Kwiatkowski.
Nadal trudno było jednak wierzyć w wygraną Polaka, skoro za rywali miał m.in. Michaela Matthewsa, Dylana Teunsa, Marca Hirschiego czy – przede wszystkim – Mathieu van der Poela. Z całej jedenastki to na niego z pewnością stawiano najbardziej. Tyle że, jak miało się potem okazać, to nie był dzień Holendra.
Michał z kolei pokazał, że jednego nigdy nie stracił – fenomenalnego zmysłu taktycznego. Zaatakował na 21 kilometrów przed metą, na płaskim. Początkowo nikt nie skontrował tej akcji, reszta faworytów nie zawiązała też współpracy. Samotny atak nie mógł ich zresztą przesadnie przestraszyć. Gdy jednak na Geulhemmerbergu (przedostatniej na trasie górce) do Kwiatkowskiego przeskoczył Benoît Cosnefroy, sytuacja zaczęła robić się niezwykle ciekawa.
Z tyłu początkowo nie pomagał kolega z ekipy Kwiatkowskiego, Tom Pidcock, który próbował przeskoczyć do prowadzającej dwójki. Jej przewagę mocno tym samym zniwelował, ale po chwili Polak i Francuz znów odskoczyli. Na nieco ponad 10 kilometrów przed metą mieli 20 sekund przewagi. I wtedy Tom zaczął się rehabilitować, spowalniając goniącą uciekinierów grupkę, z której co jakiś czas wyskakiwać próbował van der Poel. Nie miał jednak wystarczającej mocy w nogach, by dogonić prowadzący duet. A ten zbliżał się do finiszu. Na dwa kilometry przed metą stało się jasne, że jeśli tylko dwaj kolarze nie zagapią się w wewnętrznej rozgrywce, to któryś z nich wygra cały wyścig.
Na ostatnich metrach pierwszy zaatakował Cosnefroy, Michał z kolei wyskoczył mu zza koła. Na metę wjechali… równocześnie. Pozostało czekać na fotofinisz, choć po jakiejś minucie pierwsze informacje wskazywały na to, że wygrał Francuz, który zaczął się cieszyć. Gdy jednak na ekranie pojawił się obraz z ostatnich metrów, widać było, że to Kwiatkowski – dosłownie o grubość opony – wygrał cały wyścig!
I nagle to Polak, chwilę wcześniej walczący ze łzami, zaczął się cieszyć. I mógł iść świętować, wznosząc toast. Piwem, rzecz jasna, bo Amstel to w końcu Piwny Wyścig.
Michał, oby tak dalej!
Czy taki wynik oznacza, że problemy Michała już za nim? Z pewnością napisać można jedno – gdyby nie był w formie, to nawet przy najlepszym planie taktycznym nie ograłby reszty kolarzy. Wygląda więc na to, że tak, że wrócił ten Kwiatkowski, którego uwielbiamy oglądać. I obyśmy w kolejnych dniach dostali tego potwierdzenie, bo w Ardenach kolarze jeszcze sobie trochę pojeżdżą. Przed nimi Brabancka Strzała, Walońska Strzała i Liege-Bastogne-Liege. Interesujący powinien być zwłaszcza ten ostatni. W nim Michał regularnie kończy rywalizację w czołówce, zdarzało mu się już nawet stawać na podium, a w dodatku to jeden z pięciu kolarskich monumentów – największych spośród wszystkich jednodniowych wyścigów.
Nawet gdyby tam mu się jednak nie powiodło, to wiosną już zrobił coś wielkiego. Bo wygrać którykolwiek z ardeńskich klasyków jest po prostu cholernie trudno. A w Holandii Michał osiągnął to po raz drugi w karierze.
Fot. Newspix