Mamy jedną z najmocniejszych lig na świecie, do której chętnie przyjeżdżają świetni zawodnicy i szkoleniowcy z innych krajów. Mamy drużynę, która wygrała Ligę Mistrzów i będzie bronić tytułu. Mamy uznanych na całym świecie zawodników. Mamy reprezentację, która liczy się w walce o każde trofeum. W skrócie: jesteśmy królami świata siatkówki. A jednak nasi trenerzy od lat nie są zatrudniani w mocnych ligach, a w naszej głównie w słabszych ekipach. Aż trudno więc uwierzyć, że był okres, gdy to Polacy… uczyli Włochów siatkówki. Czy coś takiego może się jeszcze powtórzyć?
Spis treści
Przełom lat 70. i 80. Wagner i jego uczniowie
W 1974 roku mistrzostwo świata, dwa lata później poprawione złotym medalem igrzysk olimpijskich. Do tego w 1978 najlepszy w Pucharze Europy Mistrzów Krajowych okazał się Płomień Milowice, a w kolejnym sezonie zajął w tych rozgrywkach trzecie miejsce. Polska siatkówka w latach 70. miała się wprost doskonale. Jeśli chodzi o reprezentację, była to w dużej mierze zasługa jednego człowieka – Huberta Jerzego Wagnera.
O „Kacie”, jak go zwano, napisano już niemal wszystko, nie ma więc sensu rozwlekać się tu na temat jego metod treningowych, prowadzenia grupy i całej reszty spraw, z którymi radził sobie na tyle dobrze, że doprowadził Polskę do największych sukcesów, detronizując przy tym – zdawałoby się najsilniejszą na świecie – reprezentację Związku Radzieckiego.
Rzadziej wspomina się o czymś innym, a też ważnym – że siatkarze, którzy grali w prowadzonej przez niego reprezentacji, sami wyrośli potem na doskonałych szkoleniowców. I nierzadko… uczyli siatkówki w innych krajach. Szczególnie we Włoszech. – Jako pierwszy do Włoch wyjechał chyba Maciej Tyborowski. On trafił do Triestu. Po nim pojechali tam Edward Skorek, Aleksander Skiba czy Alojzy Świderek – wspomina Ryszard Bosek, jeden z członków legendarnej drużyny Wagnera.
Tyborowski mieszkał we Włoszech przez ćwierć wieku, wyjechał w 1974 roku. Najpierw był zawodnikiem, potem grającym trenerem, wreszcie poświęcił się wyłącznie pracy szkoleniowej. Prowadził mnóstwo ekip na różnych poziomach rozgrywkowych, swój szczyt osiągnął w sezonie 1990/91, gdy z ekipą Sisley Treviso wywalczył Puchar CEV. W składzie miał wtedy zresztą chociażby… Andreę Anastasiego, czyli byłego szkoleniowca reprezentacji Polski, obecnie pracującego w Projekcie Warszawa.
Prawdziwy exodus Polaków do włoskiej ziemi obiecanej nastąpił jednak pod koniec lat 70. i na początku 80. Wtedy trafiło tam wielu polskich zawodników, którzy z czasem zostawali trenerami, lub po prostu ludzi, którzy już wcześniej przerzucili się na prowadzenie ekip z ławki. Zbigniew Zarzycki, inny z członków złotej drużyny Wagnera, wspominał w swojej autobiografii, że od pewnego momentu działało to po prostu na zasadzie poleceń. Jeśli jakiś Polak sprawdził się w roli trenera, to polecał też ściągnięcie rodaka. I cały interes się kręcił.
Nie może jednak dziwić, że we Włoszech tak chętnie sięgano po naszych szkoleniowców.
– We Włoszech nie mieli wtedy trenerów, a postanowili – zresztą nie tylko oni, bo przecież Polacy trenowali też w Finlandii czy Grecji – zainwestować w siatkówkę. Wzięli więc ludzi, którzy byli jednymi z najlepszych na świecie. Musieli się kimś podeprzeć. Wybrali tych siatkarzy, którzy byli w czołówce, czyli Polaków. Potem, gdy nasza siatkówka stała się słabsza, Włosi powtórzyli ten manewr z Amerykanami, którzy stali się potęgą. A jeszcze później z Argentyńczykami. W międzyczasie stworzyli swój własny system i dziś zbierają tego owoce – mówi nam Bosek.
Skiba czy Skorek to do dziś we Włoszech legendy. Ten drugi głównie w Modenie, z którą związany był przez kilka lat i doprowadził ją do naprawdę niezłych wyników. Skiba z kolei faktycznie zapisał się złotymi zgłoskami w historii włoskiej siatkówki. Najpierw prowadził bowiem tamtejszą kadrę juniorów, potem seniorów, a w międzyczasie zaliczył kilka różnych klubów, które regularnie doprowadzał do miejsc na podium w rozgrywkach europejskich. Przez jego drużyny przewinęli się tacy zawodnicy jak Lorenzo Bernardi, Andrea Zorzi czy Andrea Giani – poza tym, że znakomici zawodnicy, to dziś też świetni trenerzy (ten ostatni objął zresztą niedawno reprezentację Francji). Włosi do dziś powtarzają, że Skiba był niezwykle ważny dla przyszłych pokoleń ich trenerów.
Włochy to jednak tylko jeden – choć najbardziej jaskrawy – przykład. Wspomniany Zbigniew Zarzycki pracował też na przykład w Niemczech, podobnie jak Andrzej Niemczyk, znany nam głównie z doprowadzenia Polek do złota mistrzostw Europy, który był nawet selekcjonerem reprezentacji RFN kobiet, a w latach 90. znakomite wyniki osiągał w Turcji. Jerzy Welcz, asystent Wagnera, a potem pierwszy trener reprezentacji Polski, swoją kartę zapisał w Grecji, gdzie najpierw prowadził tamtejszą kadrę, a potem Panathinaikos Ateny. W Finlandii siatkówkę rozwijali dwaj Włodzimierzowie – Sadalski i Stefański, z kolei we francuskich klubach przez 18 lat pracował Marek Karbarz.
I tak dalej, i tak dalej. Wymieniać można by jeszcze przez jakiś czas. Istotne jest przede wszystkim jedno – że w tamtym okresie obecność polskich szkoleniowców w zagranicznych ligach (w tym tych mocnych) nie była niczym wyjątkowym.
A dziś jest. Trzeba więc zadać sobie pytanie: dlaczego?
Końcówka XX wieku. Nie nadążaliśmy
Po okresie wielkich sukcesów naszej siatkówki z lat 70. wszystko zaczęło się psuć. O ile w kolejnej dekadzie jeszcze byliśmy w stanie osiągać niezłe rezultaty – choćby dwa srebrne medale mistrzostw Europy – o tyle w latach 90. wszystko się zatrzymało. Wiadomo, okres transformacji ustrojowej odcisnął się wyraźnym piętnem na całym kraju, ucierpiało wiele sportów, którymi wcześniej mogliśmy się chwalić.
Było to zresztą widać już pod koniec PRL-u – wystarczy spojrzeć na boks, który z kopalni medali stał się najpierw dyscypliną, gdzie liczyliśmy na pojedyncze nazwiska, a w latach 90. straciliśmy kontakt z czołówką. Na medal olimpijski w pięściarstwie czekamy już przecież trzydzieści lat. I pewnie prędko takiego nie zobaczymy. Z siatkówką (gdzie na medal czekamy jeszcze dłużej, ale to inna sprawa) na przełomie ustrojów było podobnie. Polskie kluby nie miały pieniędzy, obiekty były przestarzałe o kilka dekad, podobnie jak metody treningowe.
Świat nam odjechał. Również pod kątem trenerskim, bo po naszych szkoleniowców w innych krajach nagle nie sięgano. Nie licząc tych, którzy markę wyrobili sobie wcześniej – jak Andrzej Niemczyk czy Jerzy Strumiło (prawdziwy obieżyświat, mistrzostwa kraju zdobywał w Belgii, Niemczech, Austrii i Turcji, pracował też we Francji, a jeszcze na igrzyskach w Londynie prowadził kobiecą reprezentację Algierii).
– Na pewno jesteśmy w tyle o trzydzieści lat, bo nikt nie zatrudniał nas w latach 90. Skorek czy Skiba wyjeżdżali pod koniec lat 70., potem trafiali się jeszcze jacyś trenerzy na początku 80. A później? Pustka, przepaść. Tu zaznaczyłbym, że trzeba też pamiętać o tym, jak jesteśmy postrzegani w Europie jako naród i jak przez długi okres nas traktowano. To się zmienia i zmieni się pewnie również w kontekście siatkówki – mówi Jakub Bednaruk, jeden z siedmiu polskich trenerów, prowadzących aktualnie klub w PlusLidze.
Ta liga zresztą na powrót zaczęła rozwijać się dopiero gdzieś na początku XXI wieku, najpierw za sprawą sukcesów Mostostalu Kędzierzyna-Koźle, który w 2002 roku jako pierwszy polski klub od czasów Gwardii Wrocław (sezon 1980/81) znalazł się w najlepszej czwórce Ligi Mistrzów. Potem śladem kędzierzynian poszły inne ekipy – na czele z Resovią czy Skrą Bełchatów – a do tego dołączyła się reprezentacja. I wszystko ruszyło z miejsca, choć jeszcze długo było widać, ile straciliśmy w latach 90.
– W pewnym momencie faktycznie byliśmy w świecie siatkówki jakimiś pionierami, ale potem świat nam odskoczył. Przygotowania technicznego może i nigdy nam nie brakowało, ale w latach 90. odjechało nam przygotowanie fizyczne czy taktyczne. Pamiętam, jak Daniel Castellani przyjechał do Skry [prowadził ją w latach 2006-2009 – przyp. red.] i wprowadzał rzeczy, których my zupełnie nie znaliśmy – mówi Bednaruk.
Podobnie zresztą było z reprezentacją. Możliwe, że gdyby nie wybrano Raula Lozano na stanowisko selekcjonera Polski, nie byłoby nawet obecnych sukcesów. Argentyńczyk nie tylko zmienił podejście naszych reprezentantów i poprowadził ich do wicemistrzostwa świata, od którego zaczęła się nowa era polskiej siatkówki. On przede wszystkim miał siłę przebicia. Waldemar Wspaniały, jeden z najlepszych polskich trenerów w historii, wspominał, że w całym kraju tylko Lozano był w stanie wywalczyć choćby remonty czy rozbudowę obiektów, na których trenowali Polacy.
Rodzimi trenerzy nie mieli ani takiej siły przebicia, ani takiego warsztatu. Braki wciąż zresztą nadrabiamy.
XXI wiek. Peryferia i wyjątki
Naprawdę niewielu było w ostatnich latach polskich trenerów, którzy mogli pochwalić się pracą w mocnej lidze czy klubie. Na początku XXI wieku sukcesy poza granicami osiągał jeszcze Niemczyk, który w 2001 roku zdobył swoje ostatnie mistrzostwo Turcji. Potem? Naprawdę trudno było wskazać kogoś, kto by się wyróżnił. W ostatnich latach najgłośniej było zapewne o Mariuszu Sordylu, który również wyróżnił się na tureckiej ziemi, doprowadzając Fenerbahce do pucharu i mistrzostwa kraju.
Tyle że on robił to z męskim zespołem, a choć turecka męska liga do najsłabszych nie należy, to nie jest też w gronie najmocniejszych – w przeciwieństwie do kobiecej. Podobnie jak nie w czołówce nie są reprezentacje Egiptu, Zjednoczonych Emiratów Arabskich czy Izraela (wszystkie prowadził je Grzegorz Ryś), Algierii (wspominany Jerzy Strumiło) czy Łotwy (od końcówki ubiegłego roku prowadzi ją Michał Mieszko Gogol). To peryferia, pozwalające po prostu kontynuować pracę w zawodzie – mówił o tym sam Ryś. On po prostu chciał się rozwijać i nadal pracować, a że w Polsce brakowało dla niego miejsca, poszukał go gdzie indziej. I trafił najpierw do Egiptu, a potem do krajów Bliskiego Wschodu.
Właściwie gdyby nie zatrudnienie Michała Winiarskiego w reprezentacji Niemiec, ogłoszone kilka dni temu, trudno byłoby wskazać polskiego trenera pracującego na naprawdę wysokim poziomie poza granicami ojczyzny. Dlaczego tak jest?
– Z tego co widziałem, to niewielu trenerów starało się do tej pory o pracę poza granicami Polski. Równocześnie trzeba też podkreślić, że nasi trenerzy mają jeden problem – we Włoszech czy Francji wymaga się egzaminów na znajomość ich języków. W Polsce tego przepisu nie ma, więc tu każdy trener, nawet jeśli nie zna polskiego, może zostać zatrudniony w PlusLidze. W drugą stronę to tak nie działa. Obce ligi chronią swój rynek trenerski, my nie robimy tego w takim samym stopniu – mówi Bednaruk.
– Tu trzeba by w to wszystko włączyć jeszcze menadżerów – twierdzi z kolei Bosek. – A tym rynkiem rządzą przede wszystkim Włosi, którzy stworzyli swój system podparty właśnie menadżerami, promującymi ich trenerów. To skomplikowane rzeczy. Z kolei jeśli chodzi o samo szkolenie trenerów, to to na pewno jest u nas mocno rozwinięte na poziomie nauczania podstawowego. Potrafimy bardzo dobrze wyszkolić młodzież. Nie ma jednak tego doszkalania trenerów, na jeszcze wyższym poziomie. Sam proponowałem, by coś takiego wdrożyć, był nawet stworzony program, ale zabrakło odzewu.
– Czy jednak nie ruszamy z Polski? Wydaje mi się, że coś się dzieje. Na Łotwie jest Mieszko, teraz Michał będzie pracować w Niemczech. Krok po kroku. Skoro jesteśmy w stanie przetrwać w lidze polskiej – obecnie prawdopodobnie drugiej pod względem siły na świecie – to będzie się to zmieniało. Potrzeba na to jednak czasu, bo od okresu po Wagnerze nie mamy żadnej szkoły trenerskiej. Takich braków nie da się nadrobić z dnia na dzień – dodaje Bednaruk.
Biorąc pod uwagę, jak mocna jest nasza siatkówka czy to klubowa, czy reprezentacyjna i to, jak ceni się naszych zawodników również w zagranicznych klubach, brak trenerów pracujących na najwyższym poziomie poza Polską razi. Inna sprawa, że i… w naszym kraju jest z tym pewien problem.
Teraźniejszość. Co zrobić?
Najbogatsze kluby raczej ściągają bowiem szkoleniowców z zagranicy. W PlusLidze na 14 zespołów podział jest aktualnie równy – siedem prowadzą Polacy, siedem obcokrajowcy. Sęk w tym, że w górnej połowie tabeli znajduje się tylko jedna ekipa, której trenerem jest szkoleniowiec z Polski – to GKS Katowice z Grzegorzem Słabym u sterów. Reszta okupuje miejsca 9-14.
Co jest problemem naszych trenerów? Próbuje odpowiedzieć Bednaruk, który sam prowadził w tym sezonie Czarnych Radom, trzynasty zespół PlusLigi.
– My też musimy się szanować jako polscy trenerzy. I szanować swoją pracę, to że w ogóle ją w tej lidze mamy, bo o to wcale nie jest łatwo. Polscy trenerzy? Do dużej siatkówki wchodzi teraz Daniel Pliński, dobrze odnajduje się Paweł Rusek [Cuprum Lublin, 10. miejsce w PlusLidze – przyp. red.], świetną robotę w Katowicach wykonuje Grzegorz Słaby. Jest parę nazwisk. Wiadomo, że w mocniejszych klubach często stawia się na szkoleniowców spoza Polski. Teraz dopiero Winiarski dostanie szansę z bogatego klubu [Warty Zawiercie – przyp. red.]. Piotrek Gruszka dwa lata temu prowadził Rzeszów, który był w przebudowie. Poślizgnął się tam i od razu wypadł z rynku. Mieszko Gogol dostał Skrę, gdzie ani nie osiągnął sukcesu, ani nie zanotował porażki, ale i tak szybko zakończono z nim współpracę. Margines błędu na jakiekolwiek potknięcie jest u nas naprawdę mały – mówi.
Ważne, jak twierdzi, by się wspierać, tak jak robią to choćby Włosi, którzy nawzajem się polecają, dzielą uwagami i pracują nie tylko na swoje nazwisko, ale i rozwój ich siatkówki jako całości. Inna sprawa, że samo to, że polscy trenerzy mimo wszystko odnajdują się w PlusLidze, już o czymś świadczy. To przecież, jak wspomniano, druga najmocniejsza liga świata, niemal każdy trener z chęcią spróbuje w niej swoich sił. I wiadomo, chciałoby się, żeby pracowali w niej właściwie wyłącznie Polacy. Ale tak nie będzie to działać.
Co jednak można zrobić, by sobie pomóc?
– Trzeba pamiętać, że mamy w Polsce świetnych trenerów, którzy notują znakomite wyniki. Rzadziej wspominany Michał Bąkiewicz wygrał z naszymi juniorami mistrzostwo świata. Wielu młodych ludzi próbuje się przebić. To nie jest jednak takie proste. Myślę, że trzeba stworzyć system doszkalania trenerów do najwyższego poziomu, bo bez tego będzie trudno. Sukcesy polskiej siatkówki śmiało mogłyby wypromować polskich trenerów. To nie jest proste, ale możliwe. Michał [Winiarski] pokazał się z dobrej strony, trafił do niezłej reprezentacji. Nie wiadomo, czy będzie mieć dobre rezultaty, ale życzę mu tego i oby to coś ruszyło – mówi Bosek.
Systemu, jak twierdzą zgodnie wszyscy, których o to pytaliśmy, właściwie nie ma. Winiarski może okazać się więc – o ile w Niemczech pokaże się z dobrej strony – pewnym kołem zamachowym dla polskich trenerów. Jeśli da sobie radę, możliwe, że choćby w tamtejszej lidze chętniej sięgną po polskich trenerów. A to już coś. Na Włochy w końcu też powinien przyjść czas, o ile oczywiście nie wyhamujemy w rozwoju.
Warto tu jeszcze dodać, że to nie tak, że nikt z Polski nie wyrusza za granicę. W ostatnich latach w klubach – nawet z mocnych lig – przewinęło się trochę swojsko brzmiących nazwisk, ale nie pierwszych trenerów. Przemysław Kawka wyruszył jakiś czas temu do Turcji, pracować w sztabie Eczacibasi Stambuł. Jakub Głuszak odnalazł się na Węgrzech, gdzie prowadzi tamtejszą kadrę kobiet. Tomasz Wasilkowski był w sztabie ekip z Niemiec i Francji. Oskar Kaczmarczyk, znany głównie jako statystyk męskiej kadry, przez pewien czas pracował w Grecji i Szwajcarii.
Ta wyliczanka mogłaby jeszcze trochę trwać.
– Uważam, że rozwój zaczęliśmy od statystyków, którzy teraz są rozchwytywani na świecie. Coraz więcej mamy też trenerów przygotowania fizycznego na naprawdę świetnym poziomie. Na końcu doceniani będą pierwsi trenerzy. To wszystko jest w naszych rękach. Pewnie, że dobrze byłoby wprowadzić jakiś system. Argentyńczycy czy Włosi mają taki właściwie w każdej dyscyplinie i to działa. Czerpanie wiedzy, przekazywanie jej z góry – to na pewno by się nam przydało i pomogło – mówi Bednaruk.
Sprawy nie ułatwia też, oczywiście, rynek. Kiedyś w siatkówce dominowały właściwie dwa kraje, dziś jest ich znacznie więcej. Cenieni jako trenerzy są Włosi, Francuzi, Serbowie, Argentyńczycy, Amerykanie, a nawet Belgowie. Tam działa to na zasadzie lawiny – jeden trener, który gdzieś się sprawdzi, ciągnie za sobą następnych. W Polsce kogoś takiego na razie brakuje, dlatego wielu liczy, że Michał Winiarski może pomóc też innym naszym trenerom.
I oby tak się stało.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix