Reklama

Nowe rozdanie. Jak męska sztafeta 4 x 400 m wyszła z kryzysu?

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

24 marca 2022, 14:55 • 14 min czytania 0 komentarzy

20 marca 2022 roku, Stark Arena w Belgradzie. Ostatnie dwa finały halowych mistrzostw świata należą do sztafet 4 x 400 metrów – męskiej oraz żeńskiej. O ile obecność Aniołków Matusińskiego w biegu pań nie jest żadną niespodzianką, o tyle w przypadku występu panów mówiono o zaskoczeniu. Mało tego, przed mistrzostwami pojawiały się głosy, które w ogóle podważały wyjazd męskiej sztafety do Serbii. Bo chociaż polska drużyna broniła tytułu halowego mistrza świata, to jej uczestnicy nie mieli nic wspólnego ze złotem wywalczonym przed czterema laty. W Belgradzie zobaczyliśmy zupełnie inny zespół. Oraz pewne perspektywy na przyszłość.

Nowe rozdanie. Jak męska sztafeta 4 x 400 m wyszła z kryzysu?

ZŁOCI REKORDZIŚCI

To był jeden z największych trumfów w historii polskich biegów sztafetowych. I to niezależnie od tego, czy mówimy o dystansie 400 czy też 100 metrów. Mistrzostwa świata zarówno w wersji stadionowej, jak i halowej posiadają znacznie krótszą historię od mistrzostw Europy. Zaistniały dopiero w latach osiemdziesiątych. Ale znamienne jest to, że od momentu ich ustanowienia tylko nieliczne z naszych sztafet potrafiły wywalczyć tytuł.

Na stadionie Polakom udało się to zaledwie raz. Wprawdzie w 1999 roku w Sewilli Tomasz Czubak, Robert Maćkowiak, Jacek Bocian i Piotr Haczek przegrali z Amerykanami na bieżni, ale wśród reprezentantów USA wykryto stosowanie środków dopingujących. W ten sposób złoto przypadło naszym biegaczom. Maćkowiak, Bocian i Haczek, do których w miejsce Czubaka dołączył Piotr Rysiukiewicz, dwa lata później wywalczyli halowe mistrzostwo świata w Lizbonie. W Portugalii Amerykanów udało się pokonać już bezpośrednio na bieżni.

Reklama

Ale mistrzostwo globu połączone z rekordem świata? To była sytuacja bez precedensu w wykonaniu polskich sztafet. Owszem, w 2018 roku drużyna 4 x 400 metrów mężczyzn nie była anonimowym zespołem. Rafał Omelko, Łukasz Krawczuk i Jakub Krzewina – każdy z nich urodzony w 1989 roku – mieli już na koncie spory sukces, jakim było stadionowe wicemistrzostwo Europy. Krawczuk oraz Omelko dołożyli do tego triumf w halowych mistrzostwach Starego Kontynentu. Podczas halowych mistrzostw świata w Birmingham skład uzupełnił Karol Zalewski. Zawodnik o cztery lata młodszy od swoich kolegów, w dodatku wywodzący się z krótszego dystansu – 200 metrów.

To połączenie zaskoczyło idealnie. W tekście dedykowanym polskim zwycięzcom halowych mistrzostw świata, tak opisaliśmy ten bieg:

Na pierwszej zmianie biegł wtedy Karol Zalewski. Przed sezonem wahał się, czy w ogóle startować w hali, ale ostatecznie zdecydował się spróbować. Dla sztafety był niezwykle ważnym elementem, bo na pierwszej zmianie potrzebny jest ktoś, kto jest bardzo szybki na pierwszych metrach. A że Zalewski przygotowanie ma ze sprintu, to był do tego idealnym kandydatem. Wyszło tak, że ostatecznie zanotował wtedy jeden z najlepszych startów w swojej dotychczasowej karierze.

Potem pozycję utrzymali Omelko i Krawczuk, najstarszy w ekipie. Po złocie pytano go nawet, czy nie myślał już o zakończeniu kariery. Przyznawał, że nie, a w takiej sytuacji tym bardziej nie ma opcji, by w ogóle miał to rozważać. Po Krawczuku pałeczkę otrzymał Jakub Krzewina. Było widać, że pobiegnie po medal, ale strata do Amerykanina wydawała się za duża. Krok po kroku, metr po metrze Krzewina jednak ją zmniejszał. I na ostatniej prostej wysunął się na prowadzenie.

Krzewina na ostatniej prostej wyprzedził Vernona Norwooda i wpadł na metę w czasie 3:01.77, dzięki czemu Polacy pobili halowy rekord świata w sztafecie na 400 metrów.

Reklama

Wydawało się, że jeżeli w takim składzie dociągną do Tokio, ich ostatni taniec na igrzyskach będzie piękny. Wszak trójka z nich w 2020 roku – czyli pierwotnym terminie rozegrania igrzysk – miałaby 31 lat. Na tak wymagającym dystansie jak 400 metrów, dla zawodników to ostatni dzwonek na to, by myśleć o wielkim sukcesie.

RYBA PSUJE SIĘ OD GŁOWY

Niestety, do niczego takiego nie doszło. I nie mamy na myśli tego, że impreza została przeniesiona o rok. Polską sztafetę od wewnątrz trawiło szereg problemów. Można wręcz stwierdzić, że w Birmingham zwyciężyli wbrew wszelkiej logice. Oczywiście, każdy z nich był w wybitnej formie. Jednak każdy dochodził do niej swoją drogą – przygotowywali się indywidualnie, z innymi szkoleniowcami.

A skoro już przy nich jesteśmy: kilka słów należy się Józefowi Lisowskiemu, który wówczas był odpowiedzialny za wyniki kadry. To bez dwóch zdań jeden z najbardziej zasłużonych trenerów biegów krótkich w Polsce. Sztafetami zajmował się już od lat dziewięćdziesiątych. Wspomniane przez nas złote medale z Sewilli czy Lizbony są właśnie jego zasługą. Pod jego batutą polska męska sztafeta 4 x 400 była liczącą się siłą na świecie, a kolejne wersje „Lisowczyków” mogły tylko napawać dumą polskich kibiców. Ale zmieniły się czasy, przeminęło kilka pokoleń biegaczy, nie zmieniło się tylko jedno. Autorytarne podejście Lisowskiego do swoich zawodników.

W kadrze nie było czegoś takiego jak dialog na linii trener-biegacze. Nawet podczas powołań, które często wydawały się nielogiczne. Czasami wręcz kolesiowskie, podyktowane czyimś interesem, nie dobrem zespołu. Kiedy jeden zawodnik, osiągając lepsze wyniki, zostaje odstawiony kosztem drugiego, to nie wpływa dobrze na funkcjonowanie całej grupy. Właśnie to Lisowskiemu zarzucił Karol Zalewski. Zawodnik miał do szkoleniowca żal, że na mistrzostwa świata w Dosze, do występu w sztafecie mieszanej został powołany Łukasz Krawczuk. Tak, ten sam który również biegł w Birmingham. Ale przy tym zawodnik, którego Lisowski prowadził na co dzień.

Zawodnik na swoim profilu społecznościowym przedstawił dokładnie, jak wygląda współpraca ze szkoleniowcem kadry. Dodał również, że została mu przedstawiona propozycja codziennej pracy z Lisowskim. Problemy Zalewskiego z miejscem w kadrze zaczęły się od momentu, w którym odrzucił tę ofertę.

Już podczas samych mistrzostw w Katarze o problemach naszych kadrowiczów opowiadał Marek Plawgo. Ale on wtedy już dawno zakończył karierę i niczym nie ryzykował wygłaszając opinie, których środowisko bało się potwierdzić. Mówił niejako z pozycji mentora.

– Zawodnicy wiedzą, z kim chcą trenować i kto może im pomóc zanotować progres. Kuba Krzewina czy Karol Zalewski osiągnęli wysoką formę, trenując z innymi szkoleniowcami. Myślę, że gdyby zawodnicy mogli, choćby anonimowo w głosowaniu, wypowiedzieć się na temat tego, kto ma ich prowadzić w sztafecie, mieliby szansę na rozwój. […] Józef Lisowski jest doskonałym szkoleniowcem, ale trener musi być tez psychologiem. Trener Lisowski powiedział mi kiedyś mądre słowa: syty nie zrozumie głodnego. I chociaż on jest głodny sukcesu olimpijskiego, jednak w kontekście całej kariery na pewno jest trenerem sytym. Dlatego należy postawić na kogoś „głodnego”, kto tych zawodników zmotywuje do pracy, tak jak nasze biegaczki zmotywował Matusiński – mówił Plawgo w wywiadzie dla Polskiego Radia.

Atmosfera wśród czołowych zawodników na dystansie 400 metrów była bardzo napięta, a na domiar złego reprezentacja była regularnie osłabiana przez kontuzje. Rafał Omelko przez lata cieszył się bardzo dobrym zdrowiem, ale od 2020 jego stan fizyczny zupełnie się posypał. Polak marzył o wyjeździe do Tokio, lecz w obliczu problemów zdrowotnych w kwietniu ubiegłego roku postanowił zakończyć karierę.

Kontuzje nie ominęły też Krawczuka oraz Krzewiny. Reprezentacja często biegała w rezerwowym składzie. Choć zdecydowanie bardziej pasuje słowo „eksperymentalny”, gdyż nasze zaplecze istniało tylko teoretycznie. Trener Lisowski wyłącznie z konieczności powoływał takich zawodników jak Kajetan Duszyński czy Tymoteusz Zimny. Dość powiedzieć, że w 2019 roku, podczas halowych mistrzostw Europy w Glasgow, w składzie sztafety znalazł się Damian Czykier – specjalista w biegach przez płotki. Ale na 110, nie 400 metrów. To o czymś świadczy, jeżeli trener, mając tylu czterystumetrowców do wyboru, decyduje się postawić na płotkarza.

Dodatkowo Krzewinę dotknęło zawieszenie, które POLADA wlepiła biegaczowi za niestawianie się na kontrolach antydopingowych. Ostatecznie został uniewinniony pod koniec maja 2021 roku. Uniewinnienie brzmi fajnie, jednak nikt nie oddał zawodnikowi straconych miesięcy, podczas których biegacz nie mógł trenować. Psychicznie znajdował się w dołku, większość środowiska jeszcze przed wyrokiem uznała go za winnego. Do regularnych treningów powrócił dopiero na dwa miesiące przed startem igrzysk.

Ostatecznie męskiej sztafecie udało się wywalczyć wyjazd do Japonii. Ale trener Lisowski nie pojechał do Kraju Kwitnącej Wiśni. Wcześniej jego miejsce zajął Marek Rożej. I to był strzał w dziesiątkę.

NOWE ROZDANIE

Rożej, związany z wrocławskim AWF-em, wyrobił sobie w środowisku opinię solidnego fachowca. Trenował już dobrych czterystumetrowców, na czele z Natalią Kaczmarek. Ale co najbardziej odróżniało go od zasłużonego poprzednika, to dopuszczenie do pierwszej kadry świeżej krwi. Przy nowym szkoleniowcu wszyscy mieli równe szanse, by polecieć na igrzyska. Pojawiło się również miejsce na dialog. Trener słuchał uwag swoich podopiecznych (nie mylić tego z pozwalaniem sobie na wchodzenie na głowę!).

– Moim głównym celem był awans na igrzyska w Tokio. Te zostały przełożone, zyskaliśmy więcej czasu na to, by zgrać chłopaków. Mieli być jednolitą drużyną – każdemu z nich miało zależeć na bieganiu w tej sztafecie – mówi nam Rożej.

Atmosfera w drużynie momentalnie się oczyściła. Przy poprzednim szkoleniowcu była już tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Szerzej opowiadał o tym Dariusz Kowaluk, który był gościem Weszło FM.

– W męskiej sztafecie wszystko się zatrzymało, bo brakowało nam tej atmosfery. Myśl szkoleniowa też była trochę inna. Teraz zmienił się nam trener kadry, ma ciekawe podejście. Dawniej nie mieliśmy nawet mowy motywacyjnej przed biegiem, po prostu dowiadywaliśmy się, który z nas biega, na której zmianie. I tyle. Teraz jesteśmy zmotywowani, wygląda to zupełnie inaczej. Jeżeli wiemy, kto biega na której zmianie, niczego nie mamy nikomu za złe. Atmosfera rośnie. Jak jest atmosfera, to są wyniki – mówił Kowaluk, po czym dodawał:– Dawniej bywało, że zawodnik trenera, który zarządzał sztafetą, biegał wolniej, a mimo tego biegał przed zawodnikiem, który bardziej zasługiwał na start. Dać szansę swojemu, żeby trener się nachapał. Tak to wyglądało.

W efekcie do Tokio w ramach sztafety męskiej pojechali Krzewina, Zalewski, Kowaluk, Kajetan Duszyński oraz Mateusz Rzeźniczak. Trzech ostatnich wcześniej znajdowało się na bocznicy. Jak na pierwsze miesiące współpracy oraz całkowicie nowe rozdanie, chłopaki zaprezentowali się bardzo przyzwoicie. W sztafecie męskiej 4 x 400 metrów Polska zajęła piąte miejsce.

Ale prawdziwy popis miał miejsce w biegach sztafet mieszanych. Już w biegu eliminacyjnym Kowaluk, Duszyński oraz Iga Baumgart-Witan i Małgorzata Hołub-Kowalik zajęli pierwsze miejsce, bijąc przy tym rekord Europy. Czas 3:10.44 przez nieco ponad dobę był najlepszym wynikiem uzyskanym przez reprezentację ze Starego Kontynentu. Krótko, bo nazajutrz Karol Zalewski, Natalia Kaczmarek, Justyna Święty-Ersetic i Kajetan Duszyński przeszli do historii polskich biegów, zdobywając olimpijskie złoto. Rozpoczynający ostatnią zmianę Kajtek, świetnie rozegrał sytuację na ostatniej prostej biegu, gdy wyprzedził rywali z Holandii oraz Dominikany. Jednocześnie nie dał się dogonić Vernonowi Norwoodowi ze Stanów Zjednoczonych. Tak – temu samemu, który trzy lata wcześniej w Birmingham nie zdołał dogonić Jakuba Krzewiny. Było to historyczne, pierwsze złoto olimpijskie w nowo utworzonej konkurencji biegów mieszanych.

JEST NA CZYM BUDOWAĆ

Tymoteusz Zimny, Mateusz Rzeźniczak, Maksymilian Klepacki, Kajetan Duszyński i Jacek Majewski, który biegł w porannych eliminacjach. Tak wyglądał skład, który trener Rożej desygnował na halowe mistrzostwa świata do Belgradu. Karol Zalewski zdecydował się na odpuszczenie sezonu halowego – mistrz olimpijski z Tokio skupia się na przygotowaniach do startów w lecie. Z kolei Dariusz Kowaluk od początku roku zmagał się z problemami zdrowotnymi. Pierwotnie planował zakończyć bieganie w hali udziałem w mistrzostwach Polski, lecz ostatecznie zrezygnował również z tej imprezy. Jak sam informuje w swoich mediach społecznościowych – spełnił już minimum na mistrzostwa Europy do Monachium, więc to na tej imprezie będzie się chciał skupić.

Ale charakterystyczne jest to, że poza Zalewskim przed igrzyskami każdy z wyżej wymienionych biegaczy był w zasadzie mało znany szerszemu gronu kibiców. Pojawiali się w kadrze, ale pełnili tam role epizodyczne. Dopiero przyjście trenera Rożeja odwróciło ten trend.

Gdzieś w świadomości niektórych kibiców może przebijać się postać Mateusza Rzeźniczaka – dwukrotnego indywidualnego wicemistrza Polski na 400 metrów. Rzeźniczak miał okazję wystąpić w sztafecie w biegu eliminacyjnym mistrzostw Europy. Zatem kręcił się wokół kadry już o kilku lat, ale głównie jako rezerwowy. Do pierwszego składu dostał się na igrzyskach w Tokio, gdzie w finale sztafet zastąpił Jakuba Krzewinę. A tam Polacy zajęli niezłe piąte miejsce.

Fani mogli kojarzyć jeszcze Tymoteusza Zimnego, który w 2017 roku na mistrzostwach Europy juniorów (czyli do lat 19) wywalczył srebrny medal w biegu indywidualnym na 400 metrów, zaś w sztafecie stanął na najniższym stopniu podium. Swoją drogą, Rzeźniczak również był w tamtej ekipie. W tym samym roku Duszyński i Kowaluk zdobywali w Bydgoszczy srebro młodzieżowych mistrzostw Europy. Zatem w Polsce nie brakowało utalentowanych biegaczy. Trzeba ich było tylko mądrze prowadzić i umiejętnie wkomponować do kadry.

Maksymilian Klepacki ma 23 lata i w Belgradzie zaliczył pierwszy seniorski finał międzynarodowej imprezy rangi mistrzowskiej. Majewski jest dwa lata młodszy. Poza Polską, występował głównie w Czechach. To goście, których większość kibiców nie poznałaby na ulicy, nawet gdyby biegacze zaczepiali przechodniów ubrani w stroje startowe w polskich barwach i pytali o drogę na najbliższy stadion lekkoatletyczny. Tymczasem okazało się, że mogą śmiało konkurować z nieco bardziej znanymi kolegami.

Obecnie najbardziej rozpoznawalny z nich jest Duszyński. Lider. Kajetano Kapitano, jak nazywa go reszta ekipy. Człowiek, który niczym Justyna Święty-Ersetic w sztafecie kobiet, ma za zadanie rozstrzygnąć losy biegu na ostatniej zmianie. Przy czym jego styl biegania jest bardzo podobny do tego, jaki prezentuje Justyna. Kajetan trzyma się na plecach rywala, po czym stara się go wyprzedzić na ostatnim wirażu, ostatniej prostej. Dokładnie tak zrobił to w Tokio w finale sztafety mieszanej. Podobnie rozegrał swoje zmiany w Belgradzie. I to dwukrotnie. W biegu eliminacyjnym, w którym do finału bez względu na czas wchodziły dwie drużyny, Polak do ostatnich metrów trzymał się za Brytyjczykiem i Holendrem. W decydującym momencie z łatwością wyprzedził zawodnika z Wielkiej Brytanii, zapewniając Polsce finał.

Podobny manewr zastosował w finale, kiedy przedostał się na czwarte miejsce. Co ciekawe, kolejny raz kosztem zawodnika z Wielkiej Brytanii. Chociaż sam Polak nie był zadowolony z tego, jak ułożył się bieg.

– Poziom finału w tym roku był naprawdę bardzo niski. Mogliśmy to wykorzystać i wywalczyć medal, bo w przyszłości na mistrzostwach świata nie będzie tak łatwych okazji do ich zdobycia. Natomiast powtarzamy to, że jesteśmy młodzi. Może ja już nie aż tak – 27 lat to nie mało jak na sprintera. Ale mamy jeszcze parę lat biegania przed sobą. Może nawet uda nam się wystąpić na dwóch igrzyskach – mówił w strefie mieszanej po biegu finałowym.

Biegu, który rzeczywiście układał się nie po naszej myśli. Startujący na pierwszym torze Tymoteusz Zimny nie nawiązał rywalizacji z resztą stawki, w dodatku pogubił się podczas przekazywania pałeczki Mateuszowi Rzeźniczakowi. Zatem nasz drugi biegacz od początku miał nieco utrudnione zadanie. Ostatecznie on również przekazał pałeczkę Maksymilianowi Klepackiemu, będąc na ostatniej pozycji. Dopiero Maks nieco zbliżył się do stawki i wykonał świetną zmianę z Duszyńskim, co pozwoliło Kajetanowi powalczyć o wyższe lokaty.

W każdym razie ta ekipa, pomimo wielu błędów, dobiegła na metę halowych mistrzostw świata na czwartym miejscu. Ale ta ekipa dopiero się dociera. Z każdym kolejnym miesiącem i startem takie niuanse jak zachowania przy przekazaniu pałeczki powinny funkcjonować coraz lepiej. Owszem, Kajetan Duszyński słusznie zauważył, że nie były to najsilniej obsadzone zawody sztafetowe. W Belgradzie brakowało chociażby Amerykanów. Jednak Polacy również nie przystąpili do rywalizacji w optymalnym składzie – zabrakło Kowaluka czy Zalewskiego.

Lecz w przeciwieństwie do poprzednich lat, ich powrót do rywalizacji nie będzie równoznaczny z tym, że trener Rożej da im miejsce w składzie za nazwisko. Wszystko rozstrzygnie się na bieżni, w ramach sportowej rywalizacji. I to chyba najlepsza zmiana, jaka zaszła w męskiej sztafecie. Zero układów, jadą najlepsi. Jasne – nie każdy z tych gości będzie się wzajemnie uwielbiał. W wyniku decyzji trenera ktoś zawsze będzie mniej lub bardziej niezadowolony. Ale dziś te decyzje mają logiczne podstawy w wynikach zawodników, są zrozumiałe.

Rożej: – Grupa szkolona przez Polski Związek Lekkiej Atletyki jest dosyć liczna. Jest z kogo wybierać. W Belgradzie udowodniliśmy, że kiedy brakuje dwóch czołowych zawodników, ich zastępcy chcą zrobić wszystko by udowodnić, że nadają się do biegania w tej sztafecie. Podobnie jak w przypadku kobiet, większa liczba zawodników do walki o miejsce w składzie napędza poziom danej konkurencji. Wtedy mamy coraz większe szanse na to, by osiągać sukcesy.

Podczas halowych mistrzostw świata zobaczyliśmy skład z Majewskim i Klepackim. Za chwilę będą ich naciskać Kowaluk i Zalewski. W obwodzie są jeszcze Wiktor Suwara, czy też młodzi Daniel Sołtysiak i Patryk Grzegorzewicz. Ostatniego słowa nie powiedział także Jakub Krzewina. Oczywiście nie mówimy, że Polska nagle stała się potęgą męskich czterystu metrów, podczas letnich mistrzostw świata w Eugene nawiążemy walkę z Amerykanami, a na mistrzostwa Europy do Monachium jedziemy po pewne złoto. Ale to nie znaczy, że Biało-Czerwoni jadą na mistrzostwa wyłącznie w roli statystów.

Rożej: – Cele stawiane są zawsze. Pierwszym z nich było zakwalifikowanie się na igrzyska, teraz są one stawiane coraz wyżej. Chcielibyśmy przywozić medale na wzór sztafety kobiet. W Tokio udowodniliśmy, że kwalifikując się z piętnastego miejsca w rankingu, można zająć piąte miejsce, ze stratą zaledwie pół sekundy do pozycji medalowej. Podczas halowych mistrzostw świata również niewiele osób stawiało na to, że wejdziemy do finału. Tymczasem chłopaki wybiegali czwarte miejsce, pomimo braku Karola Zalewskiego i Darka Kowaluka – dwóch mistrzów olimpijskich ze sztafety mieszanej. Mimo to następcy udowodnili, że mogą walczyć o najwyższe cele. 

Trener Marek Rożej ma na czym budować nową ekipę, którą będzie stać na nawiązanie do sukcesów starszych kolegów. Chociaż jeszcze w maju ubiegłego roku wydawało się, że męska sztafeta 4 x 400 metrów wkroczy w ciemne wieki, w których błądzić będzie przez długie lata. Tymczasem przy mądrym zagospodarowaniu potencjałem Polaków może okazać się, że za niedługo ponownie będziemy obserwować, jak nasza sztafeta mężczyzn walczy o medale na najważniejszych imprezach.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Czytaj także:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...