Reklama

Jak Smuda walczył o spadek i podejmował się harakiri

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

06 lutego 2022, 10:26 • 16 min czytania 40 komentarzy

Franciszek Smuda to kopalnia złotych myśli, cytatów i anegdot – wiele z jego powiedzonek i bon motów weszło na stałe do żargonu piłkarskiego. Jednym z ostatnich grepsów, które przemycił do języka rodzimego futbolu była słynna “walka o spadek”. Walka o spadek, która – niestety dla Górnika Łęczna, niestety dla Franciszka Smudy – zakończyła się sukcesem. Jak ówczesny Górnik próbował ratować Ekstraklasę? Czego mu zabrakło? Ile w tamtej sytuacji podobieństw do dzisiejszego Górnika tuż znad strefy spadkowej?

Jak Smuda walczył o spadek i podejmował się harakiri

Zapytaliśmy m.in. Przemysława Pitrego, którego niespodziewane przesunięcie na pozycję stopera w pełni obrazowało, jak szalonego zadania podjęli się wówczas zawodnicy i sztab górniczego klubu. Ale jest też przede wszystkim spojrzenie osoby, która te sezony łączy – Veljko Nikitovicia.

Górnik Łęczna – spóźniony rachunek

Niektórzy dziwili się tej zimy – dlaczego Górnik nie szaleje na rynku transferowym? Dlaczego wobec całej salwy wzmocnień w Niecieczy, ogromnej przebudowy w Lubinie, ostrożnego ryzyka Warty, łęcznianie praktycznie nie reagują? Nie zależy im na utrzymaniu? Sytuacja finansowa jest na tyle skomplikowana, że nie ma sensu jakiekolwiek obciążanie budżetu nowymi zawodnikami?

Nikitović cierpliwie tłumaczy, tak jak tłumaczył w wywiadach przed ligą. Górnik nie ma zamiaru przepłacać, nie ma zamiaru zapożyczać się, byle utrzymać Ekstraklasę. Przede wszystkim dlatego, że… już raz te błędy popełnił.

Reklama

– Awansowaliśmy w 2013 i przez trzy lata graliśmy w Ekstraklasie. Uważam, że to był duży sukces, na pewno nie chcę mówić, że wszystko w tamtym okresie było złe. Ale koniec końców skończyło się tak, że Górnik Łęczna spadając z Ekstraklasy miał 7 milionów 170 tysięcy długu czystego „cashu”. Ja wtedy zostałem prezesem klubu. Mieliśmy po 30, 40 wezwań do zapłaty dziennie. W pewnych momentach nie byłem sobie w stanie poradzić. Odczuła to moja rodzina. Wracałem do domu, nie wiedziałem, co się dzieje. To była taka lekcja, że już nigdy nie możemy pozwolić, aby coś takiego się zdarzyło w Górniku, szczególnie przy takim sponsorze jak Lubelski Węgiel „Bogdanka”. To było niewyobrażalne i odcisnęło na mnie mocne piętno – mówił latem 2021 roku człowiek, który w Łęcznej pełnił już wszystkie możliwe role, z tą prezesowską włącznie.

Pierwszy sezon? Wiadomo, jak to beniaminek. Drugi to już jednak bardzo ciężka walka o utrzymanie, do której zaprzęgnięto zawodników solidnych, ale też solidnie opłacanych. Górnik zaczął się zadłużać, a przecież nic nie zapowiadało, że w kolejnym sezonie szeregi pierwszego zespołu wzmocni jakiś doskonały rocznik juniorów. Latem przyjechali więc m.in. Javi Hernandez, Vojo Ubiparip czy Dragomir Vukobratović, zimą dołączyli chociażby Gabriel Matei czy późną jesienią Nika Dzalamidze. Jeśli ktoś ruszył w polskiej piłce scenariuszem “utrzymanie, albo śmierć” – to właśnie Górnik Łęczna tamtego okresu, może jeszcze nieco późniejsze Zagłębie Sosnowiec, któremu długo czkawką odbijał się eksperyment z takimi wzmocnieniami “last minute” jak Martin Toth.

By zrozumieć dzisiejsze ruchy – albo raczej dzisiejszy bezruch – Górnika, należy cofnąć się do tamtych lat. Do ostatniego ekstraklasowego tańca Franciszka Smudy, który na finiszu swojej kariery był bliski kolejnego cudu w swoim bogatym CV – cudu, jakim byłoby utrzymanie Górnika. Do momentu, gdy cała ta ekipa Smudy, Pitrego, Nikitovicia, Stupki i wielu innych, którzy ratowali Górnika, płaciła spóźniony rachunek za wystawną ekstraklasową kolację, która trwała przez dwa sezony.

Rychły koniec moneyballa

Na nazwisko Andrzeja Rybarskiego skojarzenie jest jedno – moneyball. Młodziutki trener zafascynowany nowymi technologiami, matematyką, statystyką i innymi nowalijkami pracował długo jako asystent w Górniku, by po zwolnieniu Szatałowa samemu wskoczyć za stery. Utrzymał Górnika, ruszył w okres przygotowawczy, po czym… przerżnął 9 z 17 meczów nowego sezonu. Rybarski to rocznik 1980. Zastępujący go Smuda – rocznik 1948.

Te trzydzieści lat różnicy było mocno wyczuwalne w każdym możliwym aspekcie pracy. Górnik postawił wtedy na ruch typu “all-in” – zwrot o 180 stopni, może nawet trochę chwytanie się brzytwy,  bo Smuda po zwolnieniu z Wisły przez rok czekał na oferty. Gościa, który miał wszystko wyliczone zastąpił miłośnik podejścia anatomicznego – czyli układania drużyny “na nos”. Młodego i zdolnego, zastąpił stary i utytułowany. Faceta, który był zakopany sprzętem, zastąpił po prostu Franz. Z tym ostatnim wiąże się zresztą barwna anegdota, którą opowiedział nam Nikitović.

Reklama

– Byłem wtedy, poza tym, że asystentem, to takim skautem. Dyrektora sportowego nie mieliśmy. Oprowadzam pierwszego dnia trenera po klubie. Mówię: tu mamy siłownię, tu pomieszczenie do koordynacji, takie drabinki. Pokazuję kolejne pomieszczenia, aż w końcu Franz:

– Wszystko fajnie Velo, to jest w dziesiątkę, ale wystaw to proszę wszystko na Allegro, ja potrzebuję tylko jednej piłki i dziesięciu koszulek.

Jak się okazało – to jednak nie wystarczyło. Smuda w debiucie dostał w czapkę 0:5, oklepała go Legia. Pierwszy mecz wiosny? Znowu 0:5, tym razem od Jagi, po zimie, podczas której Górnik spoczywał sobie wygodnie na samym dnie tabeli. Ktoś, kto wjechał ratować klub, zaczął pracę od bilansu 0:10 w 180 pierwszych minutach pracy. Wydawać by się mogło, że jedynym logicznym rozwiązaniem jest zgaszenie światła, zanim ktoś na Górniku zrobi dwucyfrówkę. Ale paradoksalnie – w Górniku wiara urosła przez zimę, mimo że cała ta przygoda to był lot na wariackich papierach. Dlaczego wiara urosła? Bo mimo wszystko – Smuda zimą wykonał kolosalną robotę.

Przygotowania na nos

– Jak ktoś nie zna trenera Smudy, nigdy nie poznał się z nim, to może ma taką opinię, że trener jest oschły, ciężko dostępny. A to jest człowiek do rany przyłóż. I u nas taki był. Mnie się z nim znakomicie współpracowało. Bardzo dobra komunikacja, bardzo dobra relacja pomiędzy trenerem i zawodnikami. Uważam, że trener Smuda potrafi też bardzo dobrze przygotować zespół fizycznie. Zbudowaliśmy wtedy taką bazę zimą… Żeby była jasność: nie było przy tym wielkiej filozofii, ale miał to trener Smuda rozpisane i wyglądaliśmy naprawdę kapitalnie w tamtej rundzie – zaczyna Veljko Nikitović.

To będzie zbieżne, niezależnie od tego, kogo zapytamy o przygotowania u Smudy. Może nie było tam zbyt wiele sprzętu, wielogodzinnej analizy markerów zmęczeniowych i uważnego studiowania wiedzy płynącej ze sporttesterów. Ale działało, i potwierdzają to sami piłkarze.

– Franciszek Smuda to jest warsztat trenerski i duża wiedza. Fakt faktem, że większość treningów była robiona – co wszyscy chyba wiedzą – “na nosek”. Ale trzeba przyznać, że naprawdę w okresie przygotowawczym pracowaliśmy bardzo ciężko i potem były tego efekty. Mega dużo pracy, mega wysiłek, wymagający mocnego charakteru – niektórzy odpadali. Na ligę ten mikrocykl był zmieniony, ale też, każdy piłkarz Franza potwierdzi, że jest choćby dużo gier. Jedenastu na jedenastu, praktycznie na całym boisku, bywało, że dzień po dniu – opowiada nam Przemysław Pitry.

Całość robiła tym większe wrażenie, że Smuda tradycyjnie gustował raczej w doświadczonych zawodnikach niż nieopierzonych młokosach. I tak okazało się, że przegonił zimą po łąkach i polach 64-letniego Leandro i o dwa lata starszego Przemysława Pitrego, równie bezlitosnym pozostając dla niewiele młodszych Sasina czy Bonina. I co? I wiosną to wszystko naprawdę ładnie chodziło. Po wspomnianym 0:5 z Jagą,  Górnik zaczął się rozkręcać.

Gdyby nie kontuzja Pitrego

– Powiem tak: jakbym nie złapał kontuzji, to byśmy się utrzymali (śmiech). Ciekawe wyzwanie dla mnie, dla drużyny. Ten początek mieliśmy całkiem fajny. Uważam, że tamta drużyna nie zasługiwała na spadek. Cały trzon zespołu był mocny, myśmy naprawdę fajnie grali – wspominał Pitry w naszym niedawnym reportażu. Ale nawet jeśli to tylko niewinny żart – my możemy potwierdzić – Górnikowi zabrakło wtedy naprawdę niewiele, kto wie, czy właśnie nie zdrowego stopera.

A tak, stopera. Bo Pitry w pewnym momencie wylądował właśnie na środku obrony, ba, poradził sobie z tym wyzwaniem świetnie.

– Mieliśmy problem z obsadą stopera, bo kontuzje, kartki. Trening był na bocznym boisku, mnie akurat na tym treningu nie było, wypadły mi inne sprawy w klubie. Zszedłem się do trenera przywitać, a trener:

– Wiesz, Velo, kto będzie grał na stoperze z Lechem?
– Nie wiem trenerze. Jest Adaś Dźwigała, jest Aleks Komor…
– No widzisz, ty się jednak na piłce nie znasz.
– To kto będzie grał?
– A będzie grał Przemek Pitry. I będzie grał bardzo dobrze.

Taka prawda. Trener Smuda mówił, że Przemek ma wszystko, żeby grać w piłkę na wysokim, europejskim poziomie – wszystko oprócz głowy. A fizycznie, piłkarsko – Przemek też bardzo dużo widział na boisku, przewidywał akcje, miał bardzo dobry tajming, lewą nogę. Do tego stuprocentowy profesjonalista, wzór do naśladowania. Ale gdzieś mentalnie coś go blokowało, tak uważał trener – relacjonuje nam Nikitović.

Sam Pitry? Jak zwykle skromnie.

– Trener powiedział o mnie, że mógłbym być piłkarzem na europejskim poziomie – stare sprawy, ale tak, wspomniał o tym. Czy tak było faktycznie, ja wiem? Kurde, no kto wie. Już się tego nie dowiemy. Samemu o takich sprawach niezręcznie mówić. Gdybyśmy mieli takie warunki jak dzisiaj, to kto wie.

Swego czasu swoje przesunięcie na stopera opisywał Pitry tak:

Pewnego razu, podczas tego właśnie treningu, staliśmy i rozmawialiśmy z Grzesiem Piesio. Trener myślał, że nadajemy coś na jego temat. Dostaliśmy zjebę.

– Co ty tam, mądralo, gadasz?

Takie teksty szły. Zaraz kontuzja, trener zmarszczył brwi, zaczął się zastanawiać, specjalnie długo mu to nie zajęło, spojrzał na mnie i tak:

– Mądrala, dawaj tu, zobaczymy, jak sobie poradzisz w meczach na tym stoperze.

I wyszło tak, że ten mądrala pograł jeszcze dobre parę meczów w Ekstraklasie na stoperze. Nie było to łatwe, ale dałem radę. Podejrzewam, że kiedy byłbym młodszy, to przestraszyłbym się takiej zmiany, ale z wiekiem przyszedł spokój. Wstydu sobie nie przyniosłem.

A ten stoper? Pitry po tygodniu treningów w tej roli wyszedł na Lecha w Poznaniu. Szymon Pawłowski, Darko Jevtić, Radosław Majewski, z ławki Marcin Robak, Dawid Kownacki… Zero z tyłu. To był początek serii, drugi remis z rzędu po 2:2 wyszarpanym Pogoni. Od 12 marca do 29 kwietnia, na przestrzeni 7 meczów, Górnik zdobył 12 punktów, przegrał tylko raz, bardzo pechowo, z Wisłą Płock. Prowadził już 2:0, ostatnią bramkę stracił na pięć minut przed końcem. Ale nawet bez tego – udało się wydostać ponad kreskę.

29 kwietnia, w wygranym 2:0 meczu ze Śląskiem Wrocław, Pitry złapał kontuzję. Napastnik przesunięty na stopera brał udział w rajdzie ze strefy spadkowej na trzynaste miejsce. Ale po jego urazie Górnik do końca ligi wygrał już tylko jeden mecz… Teoria o Pitrym trzyma się kupy? A jakże.

Niemniej Górnik naprawdę miał dobry moment wiosną. To mogło się udać.

Bo generalnie, jak się dobrze przyjrzeć – może to nie był najlepszy kadrowo zespół, ale też nie było tak, żeby nie miał kto tu grać. Braki były oczywiste, ale niektórzy w tym sezonie naprawdę mieli formę. Taki Grzesiek Bonin był wtedy jednym z najlepszych piłkarzy ligi.

Gdyby nie ten Lublin

Druga mocna teoria – Górnik Łęczna utrzymałby się w lidze, gdyby grał u siebie. To, co wówczas wydarzyło się na linii klub-kibice-Lublin-Łęczna, to materiał na długi reportaż, który zresztą popełniliśmy. Streszczenie? Cóż, władze Górnika, które były już pod ścianą w kwestiach finansowych, uznały, że bardziej dochodowa niż gra u siebie, będzie migracja do większego a wcale nie tak odległego Lublina. Górnik kombinował, że kibice z Łęcznej i tak dojadą ten kawałek, a wiosną będzie można skusić też mnóstwo lubelskich fanów piłki do kupna biletu i obejrzenia ekstraklasowych rywali. Kasa klubu odczuje pewną ulgę, drużyna nie będzie czuła większej różnicy, kibice i tak darzą się szacunkiem z fanami Motoru – czyli “jakoś to będzie”.

Jakoś nie było.

– Co mnie z tamtego sezonu najbardziej boli? To, że graliśmy w Lublinie. Były nawet podchody pod to, żeby zagrać rundę finałową w Łęcznej, ale nie doszło do skutku. W Lublinie nie było żadnej atmosfery piłkarskiej, kibicowskiej, żeby to się mogło udać. Gdybyśmy wtedy grali w Łęcznej, na naszym kameralnym stadionie, gdzie zawsze była fajna atmosfera… Trybuna też czasami tę piłkę wepchnie do siatki, by tak powiedzieć. Myślę że te trzy punkty więcej, potrzebne do utrzymania byśmy mieli – twierdzi Nikitović.

Kibice bojkotowali, zarząd tłumaczył się względami finansowymi, cierpieli piłkarze i cierpiał klub. Na jednym z meczów doszło do zablokowania kas – bo kibice Górnika płacili w kasach miedziakami, uniemożliwiając płynną sprzedaż biletów. Zresztą, nie było łatwo to wszystko poskładać w całość, skoro mimo tak drastycznego ruchu jak wyprowadzka z własnego stadionu, zawodnicy mieli spore poślizgi w wypłatach.

– Prosiłem zawodników, żeby jeszcze wyszli na trening, a mieli od paru miesięcy niepłacone. Dzwoniłem do właścicieli wynajmowanych przez obcokrajowców mieszkań, żeby ich nie wyrzucano stamtąd, bo Górnik jeszcze zapłaci. Nie chcę do tego wracać – tłumaczył Nikitović latem, gdy przepytywaliśmy go po awansie Górnika do Ekstraklasy. – Ciężka była sytuacja finansowa, a mieliśmy też paru obcokrajowców, którym trudniej było wytłumaczyć, że gdzieś tam brakuje akurat w kasie, że są problemy. Myślę, że gdyby tutaj było stabilniej, to też te 3 punkty więcej byśmy zdobyli. Rozmawiałem z obcokrajowcami, trener Smuda też schodził do tych chłopaków. Natomiast trzeba zrozumieć też ich punkt widzenia. W każdym razie, była to ogółem zgrana, fajna ekipa, jeden drugiego ciągnął, jeden drugiemu pomagał, tak na boisku, jak poza nim. Brawo mówię tej drużynie zawsze – dodaje dzisiaj w rozmowie z nami.

Wśród tych, których Nikitović prosił o wyjście na trening, był Josimar Atoche. Peruwiańczyk, ściągnięty z drugiej strony globu, który… nieomal stracił nogę przez ukąszenie pająka.

Gdyby Atoche był zdrowy

Górnik Łęczna faktycznie był takim typowym pechowcem z filmów Bena Stillera czy innego Pierre’a Richarda. W normalnej sytuacji – upadająca kromka chleba frunie masłem do dołu. W Łęcznej z tamtych dni upadająca kromka chleba przebija podłogę i trafia w skroń przebywającego piętro niżej stopera, który z pękniętą czaszką zostaje wyeliminowany z gry do końca sezonu.

Do litanii nieszczęśliwych zbiegów okoliczności trzeba koniecznie dołączyć casus Josimara Atoche.

– Peruwiański Makelele! – zachwycał się Franciszek Smuda, który wykorzystał przy tym transferze swoje stare połączenie z Ameryką Południową, którym przypłynęli już do nas Hernan Rengifo czy Manuel Arboleda.

– Trener Smuda miał dobre stosunki z menadżerem Rickym Shanksem. Pamiętamy tych graczy – Rengifo, Arboleda, to od tego menadżera. Trener zadzwonił do Shanksa z pytaniem o defensywnego pomocnika. Ten mu zaproponował Atoche. Usiedliśmy z dyrektorem Kapką, obejrzeliśmy go – OK, niech przyjeżdża, to jest to, czego potrzebujemy. Przyjechał nieprzygotowany na naszą ówczesną temperaturę – buty letnie, letnia kurteczka – wspomina Nikitović.

Atoche był naprawdę dobry, ale w hotelu Atoche został ugryziony przez pająka. Smuda mówił potem – pająk, komar, trudno powiedzieć, ale gość miał dziurę w nodze wielkości palca.

– Ale gdy wreszcie Peruwiańczyk zameldował się na boisku, szybko przekonaliśmy się, że nie jest piłkarzem przypadkowym. Był jak – a co – pająk tkający w środku pola pajęczynę, kąsający rywali, zostawiający w łydkach przeciwników dziury wielkości palców, odbierający ochotę do gry. Czasami miał tak efektowne odbiory, że nawet porównanie do Makelele przestawało śmieszyć – zachwalaliśmy wówczas na Weszło.

Gość przejechał pół świata, by zostać pogryzionym przez pająka i nie dostawać wypłaty za oglądanie (no bo z uwagi na uraz: jeszcze nie granie) meczów bez jakiegokolwiek dopingu. A i tak prawie przyłożył rękę do utrzymania Górnika!

Gdyby nie Siemaszko

Mimo tych wszystkich nieszczęść – Górnik sobie radził. Zwłaszcza jeśli chodzi o grę do przodu – to była naprawdę fajna maszynka. Przed podziałem na grupy – tyle goli co Lechia czy Legia, ogółem, na koniec wiosny – 26 bramek, o jedną mniej niż Legia. Grzegorz Bonin wyglądał wówczas tak, że Kuba Białek zakupił sobie koszulkę z jego nazwiskiem. Bartosz Śpiączka za samego Smudy strzelił dwucyfrową liczbę goli, a przecież mówimy tu o polskim napastniku w Ekstraklasie, co zawsze stanowi trudny temat.

Utrzymanie było na wyciągnięcie ręki. I tak, wiemy, że to określenie w tej konkretnej sytuacji już się przejadło, ale trudno, pasuje zbyt dobrze.

Utrzymanie było na wyciągnięcie ręki Rafała Siemaszki. Jego bramka dłonią pogrążyła Ruch Chorzów, ale trzeba pamiętać, że bez niej i sytuacja Górnika była diametralnie inna.

– Wydaje mi się z dzisiejszej perspektywy, że niektóre decyzje sędziowskie nas skrzywdziły. Podkreśliłbym mecz w Kielcach, gdzie prowadziliśmy 1:0, ale dostaliśmy w ostatnich minutach dwie bramki, gdzie druga po rzucie karnym, który był tak miękki… Czasem rozmawiam o tamtym sezonie z trenerem Smudą i dyrektorem Kapką, myślimy sobie, że gdyby wtedy był VAR, to Górnik by się utrzymał. Nawet mecz z Wisła Płock, prowadzimy 1:0, potem na 1:1 po karnym, gdzie sędzia nie miał prawa tego gwizdnąć. Nie chcę powiedzieć, że sędziowie zaszkodzili, że ktoś oszukał – nie, nic z tych rzeczy. Ale zdarzyły się po prostu decyzje nieprawidłowe, które nam zaszkodziły. Ta ręka Siemaszki – no o czym tu gadamy. Naprawdę, to trzeba być, mówiąc brzydko, Rayem Charlesem na linii i na głównym, żeby czegoś takiego nie widzieć. Ja wiem, że to był sędzia Musiał, odpokutował swoje, ale ligi to nikomu nie wróci – piekli się w rozmowie z nami Nikitović.

Z wiarygodnego źródła wiemy, że to była jedna z sytuacji, które najmocniej nakręciły PZPN na szybkie i sprawne włączenie systemu VAR. Gdy niektóre ligi nieco się ociągały z tą nowością technologiczną, PZPN napierał, wiedząc, że momentami jedna niefortunna decyzja może kosztować klub utrzymanie.

Natomiast Górnik wciąż pretensje może mieć przede wszystkim do siebie, do swoich zawodników i sztabu. O roztrwonionym 2:0 z Wisłą Płock już pisaliśmy. Sęk w tym, że w rundzie finałowej znów Górnik prowadził, tym razem jedną bramką i znów przegrał 2:3, znów z Wisłą Płock. Te dwa mecze to takie potężne krople, ale prawdziwe chluśnięcie do tej czary goryczy, to przegrany 0:1 mecz z Arką. Bez celnego strzału, choć chwilę wcześniej Górnik rozjechał gdynian 4:2.

– Trochę zagraliśmy va banque w przedostatnim meczu z Zagłębiem Lubin u siebie. Zagłębie miało utrzymanie. Sytuacja w Gdyni z Ruchem, gol Siemaszki – my mieliśmy1:1 w 89. minucie. Dostaliśmy wtedy karnego, Wojtek Małecki obronił, ktoś dobijał, padło. Ale gdybyśmy dowieźli remis, to wygrywając ostatni mecz na Ruchu, który już spadł, byśmy się utrzymali. W tym przedostatnim meczu spadliśmy – ocenia Nikitović.

Swoją drogą – ręka Siemaszki to po prostu błąd sędziego. Gorszy był ten ostatni mecz, w Lubinie. Zagłębie przyjmowało u siebie zgodowiczów z Gdyni. Tak wyglądała nasza grafika po tamtym meczu…

cyrk

No cóż, naprawdę wiele zbiegło się w tamtym sezonie przeciw Górnikowi Łęczna.

***

Przychodząc do Górnika Łęczna wiedziałem, że jest tu niesamowicie trudna sytuacja, ale harakiri też czasami trzeba podjąć – mówił w swoim stylu Franciszek Smuda. Harakiri się udało, Górnik spadł, ale spadł w sposób, którego nikt się nie spodziewał, włącznie z nami. Wiadomo, jak to wyglądało – ratowanie się Smudą, Kapką, jakimś przybyszem z Peru i zakurzonym Niką Dzalamidze, ratowanie się Pitrym na stoperze oraz Bartoszem Śpiączką, nieco podjeżdżało desperacją. A Górnik mimo tej desperacji był o krok od dopięcia misji, o krok od utrzymania się w lidze. Zabrakło zdrowego Pitrego, zabrakło nieco bardziej uważnego Musiała, zabrakło meczu ze zgodowiczem w ostatniej kolejce, gry na własnym stadionie, zabrakło wreszcie pieniędzy, które mogłyby dać nieco większy komfort takiemu Hernandezowi czy Ubiparipowi.

– Szacunek dla wszystkich, razem z trenerem, za tamten sezon. Również za to, że mieliśmy wtedy problemy finansowe po spadku, a wszyscy poszli klubowi na rękę. Rozkładaliśmy te płatności na ile się dało, żeby otrzymać PZPN-owską licencję. Wszyscy bardzo pomogli Górnikowi – przyznaje Nikitović.

Zdaje się, że obecny Górnik jest w lepszej sytuacji – nie tylko dlatego, że pozostaje nad kreską, płaci piłkarzom i gra w lidze wyposażonej w system VAR. Bardziej dlatego, że nikt w Łęcznej nie pozwala na ponowne wejście do szalonej kolejki z napisem: “utrzymanie albo śmierć”. I niezależnie od tego, jak zakończy się ten sezon – ten progres w myśleniu to wielki sukces Górnika.

Jakub Olkiewicz i Leszek Milewski

CZYTAJ WIĘCEJ O GÓRNIKU ŁĘCZNA:

Fot. FotoPyK/NewsPix

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

40 komentarzy

Loading...