Reklama

Czy polskie skrzydła mogą hulać? Nie za bardzo…

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

18 stycznia 2022, 16:39 • 11 min czytania 56 komentarzy

Polska piłka w XXI wieku nie stoi skrzydłowymi. Kiedyś przysiedliśmy nad tym zagadnieniem i doszliśmy do wniosku, że głoszenie wielkości biało-czerwonych boków pomocy to zasadniczo jedna z tych bezmyślnie powtarzanych bzdur, które należałoby wyrzucić na śmietnik, bo przez ostatnie dwie dekady doczekaliśmy się może trzech, góra czterech zawodników z tej pozycji o niezłej klasie europejskiej. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że kiedy już reprezentacyjny trykot zakładał solidny skrzydłowy w formie, bardzo często jego obecność na murawie potrafiła robić różnicę. Zastanówmy się więc, jaką siłą na skrzydłach dysponuje polska kadra na kilkadziesiąt dni przed meczami barażowymi o udział w katarskich mistrzostwach świata. 

Czy polskie skrzydła mogą hulać? Nie za bardzo…

Przyzwoita dekada polskich skrzydłowych

Wyjdźmy od tego, że współczesny mit husarskich skrzydeł ukuł się za poprzedniej kadencji Adama Nawałki w reprezentacji Polski. Kamil Grosicki znajdował się w szczycie swojej kariery i do tego operował w systemie, który doskonale mu odpowiadał. Robił mnóstwo szumu, notował doskonałe liczby. Ba, niekiedy w pojedynkę potrafił decydować o losach poszczególnych meczów. Turbo Grosik nie szalał w jakiś specjalnie wyrafinowany sposób, nie popisywał się sztuczkami technicznymi, ale też nie miał żadnych kompleksów – rura, gaz, decha. Niby stosował proste środki, a jednak regularnie zapełniał rubryki z golami i z asystami. Eliminacje do mistrzostw Europy 2016 – cztery gole, pięć asyst. Euro 2016 – po asyście ze Szwajcarią i Portugalią. Eliminacje do mistrzostw świata 2018 – trzy gole, trzy asysty. Mundial 2018 – asysta z Senegalem. Prosta zasada: Adam Nawałka u sterów kadry, Kamil Grosicki na bębnie.

W tamtych czasach drugie skrzydło – to równoległe do tego dominowanego przez Grosika – zazwyczaj funkcjonowało skromniej, ale też przecież nie było tak, że była to kiła i mogiła. Jakub Błaszczykowski, choć stracił opaskę kapitana i cierpiał przez kontuzje, wrócił w wielkim stylu i zaliczył wyśmienite Euro 2016. Przyzwoicie wypadał, czyniący swoje ostatnie podrygi w linii pomocy, Maciej Rybus. Bardzo obiecujące momenty zaliczał Bartosz Kapustka. Kilka razy prosto piłkę kopnął Paweł Wszołek (mecz z Finlandią – 5:0, dwa gole i asysta!). Przydatny bywał nawet Sławomir Peszko, który – nie oszukujmy się – pełnił głównie rolę kadrowego „Atmosfericia”, ale parę razy zdarzyło się, że swoim zaangażowaniem i energią pomógł dowieźć szczęśliwie stykowy wynik do końca.

Było naprawdę nieźle.

Ale już końcówka tamtej reprezentacyjnej przygody Nawałki zwiastowała koniec hossy. Pewna formuła się wyczerpała, zmieniły się światowe trendy, rosyjskie eksperymenty polskiego sztabu nie wypaliły. Kadencja Jerzego Brzęczka to jedna wielka zmiana pokoleniowa na skrzydłach. Kamil Grosicki wciąż dostawał powołania, ale szersze minuty dostawali przede wszystkim młodsi. Wychodziło to lepiej, gorzej, aż przyszedł Paulo Sousa i jednym ruchem przemianował cały system na własną wariację wokół gry trójką z tyłu i wahadłowymi. Przez rok Polska przystosowywała się więc do warunków nowego systemu, w którym często na murawie znajdowało się tylko jedno miejsce dla nominalnego skrzydłowego. Po prawej stronie, do tego nierzadko z przewagą zadań defensywnych nad ofensywnymi.

Reklama

I tego często wymagają też najpopularniejsze współczesne mody futbolowej taktyki. Ale wyobraźmy sobie, że w marcowych barażach o mistrzostwa świata chcemy postawić na klasyczne polskie rozwiązanie z minionej dekady – bramkarz, czterech obrońców, trzech środkowych pomocników, dwóch skrzydłowych i napastnik. Albo jakąś mieszaninę wokół tego, ale z zachowaniem ważnego miejsca dla ofensywnie usposobionych bocznych pomocników. Adam Nawałka to lubił i pewnie dalej lubi. Czy jest na to materiał?

Ilu polskich skrzydłowych to klasa europejska?

Rokrocznie tworzymy ranking najlepszych polskich piłkarzy na poszczególnych pozycjach. Nie będziemy udawać, że jest to jedyna słuszna klasyfikacja, ale podchodzimy do niej na tyle poważnie i dyskutujemy wokół niej na tyle długo, że tworzy się z niej wartościowy obraz stanu faktycznego. Tak prezentowało się zestawienie polskich skrzydłowych za 2021 rok:

 

Czerwone kółeczko z klasą „B” świeci się tylko przy jednym zawodniku – przy Przemysławie Frankowskim. Ale to też specyficzny przypadek. Nikt nie spodziewał się, że zaliczy tak udane półrocze w Ligue 1. W MLS nie przepadł, ale raz, że jego Chicago Fire to bardzo przeciętna organizacja na warunki amerykańskiej ligi, a dwa, że Polak nigdy nie wykręcał tam jakichś imponujących liczb. Nie zarywaliśmy nocek, żeby zobaczyć, jak ten nasz Frankowski sprząta sobie MLS, bo też widzieliśmy, jak radzi (albo właśnie – nie radzi) sobie, kiedy przyjeżdża na kadrę. Frustrował szczególnie podczas Euro. Pisaliśmy z niemałym rozgoryczeniem:

Reklama

Cholernie irytujący piłkarz. Nie ma dryblingu, nie ma wrzutki, właściwie trudno powiedzieć, co ma, co upoważniałoby go do gry w reprezentacji. Albo wiemy – ma szczęście. Szczęście, że trafił na taką generację, kiedy mamy dobrych piłkarzy właściwie wszędzie, tylko nie na bokach. Przy najlepszym Grosickim i najlepszym Błaszczykowskim nie powąchałby murawy. 

Ale jesienią to był zupełnie inny piłkarz. Błyskawicznie wskoczył do składu Lens. W dwudziestu jeden meczach strzelił cztery gole i zaliczył cztery asysty, przyczyniając się do tego, że jego drużyna jest jednym z największych pozytywnych zaskoczeń tego sezonu Ligue 1. Nie tak dawno fani francuskiej ligi wybrali go zresztą do najlepszej jedenastki rundy jesiennej sezonu 2021/22. Sam Frank Haisse, szkoleniowiec Lens, rozpływał się nad efektywnością, z jaką Frankowski dopisuje kolejne liczby do klasyfikacji kanadyjskiej. Frankowski ogarnął się też trochę w reprezentacji. Zagrał we wszystkich meczach na ostatnich trzech zgrupowaniach, zaliczył ważne asysty z Albanią i z Andorą.

I tym samym nie można lekceważyć go przy marcowych powołaniach.

Pytanie tylko, na ile Przemysław Frankowski wpisze się w szerszy system kadry. Wiemy, że ma nieźle ułożoną nogę, że potrafi dośrodkować, że nie ma problemu ze stwarzaniem sytuacji strzeleckich dla siebie i dla kolegów, ale nie jest to game-changer. Raczej nie wygra kluczowego pojedynku, nie przedrybluje dwóch-trzech rywali, nie poprowadzi wielkiego zrywu narodowego. W tej chwili najlepszy polski skrzydłowy z 2021 rok jawi nam się jako przydatny zmiennik, który ma coś do udowodnienia w narodowych barwach, ale na pewno nie jako ktoś pokroju Grosickiego czy Błaszczykowskiego sprzed kilku lat.

No to może Grosik!?

Kamil Grosicki jest w wieku Roberta Lewandowskiego. I oczywiście, Lewy to fenomen na skalę światową i historyczną, ale nie róbmy z Grosika starego dziada. Bo tak jak Paulo Sousa nie widział skrzydłowego Pogoni w reprezentacji Polski, ponieważ ten nie za bardzo nadawał się do śmigania na wahadle, tak w nowym rozdaniu może znaleźć się dla niego miejsce. Trzydziestotrzylatek ma jedną zasadniczą właściwość – niezależnie, gdzie i ile gra, będzie legitymował się przynajmniej znośnymi liczbami. Tak było w kadrze, w Championship, w Super Lidze, w Ligue 1, nawet w Premier League, która mimo wszystko przerastała go swoim poziomem, potrafił pyknąć pięć asyst w piętnastu meczach w barwach Hull.

Teraz Grosicki wrócił do Polski, rozkręcił się i zaczął bawić się w Ekstraklasie. Pod koniec rundy jesiennej wyglądał kozacko. Na przełomie listopada i grudnia:

  • w pół godziny asystował przy decydującym golu Michała Kucharczyka ze Śląskiem,
  • zaliczył trzy asysty i kluczowe podanie w nokaucie na Lechii,
  • rozegrał świetny mecz i strzelił gola z Bruk-Betem,
  • zdobył bramkę w zremisowanym spotkaniu z Górnikiem Zabrze.

Jest to jakaś karta przetargowa. W kadrze go znają, on zna kadrę. Inna sprawa, że nie oszukujmy się: złote czasy już nie wrócą. Widzieliśmy Grosika w pojedynkach z Włochami i Holendrami w Lidze Narodów za czasów Jerzego Brzęczka. Drugiemu składowi Finlandii dalej może ustrzelić hat-tricka, po wejściu na boisko z Andorą dalej może zaliczyć asystę, ale prawie na pewno nie będzie już robił różnicy, kiedy Polsce przyjdzie mierzyć się z poważniejszym rywalem.

Wywiad z Kamilem Grosickim

Nie skreślamy go. Nie mówimy, że ewentualne powołanie – przy wystrzałowym początku rundy wiosennej w Ekstraklasie – nie miałoby żadnego sensu, ale pierwszy skład kadry to już jednak czas i przestrzeń dla młodszych.

Kierunek: Anglia

Jeszcze niedawno wydawało się, że na kogoś w rodzaju dawnego Grosika czy dawnego Błaszczykowskiego wyrasta nam Kamil Jóźwiak. Imponował drybling i gol z Holandią w Lidze Narodów. Jego wejście odmieniły losy meczu z Węgrami w eliminacjach mistrzostw świata. Podobała nam się jego asysta z Hiszpanią na Euro. Ale trochę nam ten Józiu przygasł. Dość powiedzieć, że w całym 2021 roku w Championship 23-latek zaliczył jedną asystę i nie strzelił żadnej bramki, co oznacza, że przez rok notował na angielskich boiskach gorsze liczby niż Kamil Grosicki przez pół roku (po asyście z Blackpool w FA Cup i z West Hamem w Premier League). I to o tyle wstydliwe, że Jóźwiak – na niższym poziomie rozgrywkowym – zagrał o jakieś czterdzieści meczów więcej niż jego starszy kolega w West Bromwich Albion.

Co gorsza, Kamil Jóźwiak występuje w słabiutkim Derby County, które zmierza wprost w otchłań spadku do League One i wcale nie ma tam pewnego miejsca w składzie. Jasne, jego sytuacja trochę poprawiła się wraz z przyjściem nowego roku i asystą ze Stoke, ale dalej nie powiedzielibyśmy, że klubowa postawa Polaka przekonuje nas, że stać go na godne reprezentowanie polskiej kadry. Można go tłumaczyć różnymi rzeczami, rzucać całkiem niezłymi statystykami udanych dryblingów i pojedynków w Championship, ale w przeszłości paru polskich piłkarzy występowało w tej lidze i kurczę: to nie jest tak, że w „najlepszej drugiej lidze świata” polski ofensywny piłkarz nie może wykręcać fajnych liczb. Spytajcie Rasiaka, Saganowskiego, Majewskiego, Grosickiego…

Ciekawym przypadkiem jest za to Przemysław Płacheta, który ostatnio całkiem regularnie dostaje szanse gry w Premier League. Polak przewalczył komplikacje związane z zakażeniem koronawirusem i z nierównościami w biciu serca, wykorzystał kontuzję Milota Rashicy i w grudniu wskoczył do składu Norwich. Czy dokonał czegoś niesamowitego, czy to były jakieś super występy? Nie, słabiutkie Kanarki przerżnęły wszystkie z tych spotkań, Polak nie strzelił ani gola, ani nie zaliczył asysty, ale… wypadł znośnie, po prostu. Wygrywał pojedynki, odważnie wchodził w dryblingi. Dean Smith chwalił go za przebojowość, szybkość i odwagę. I to już coś.

Czy jednak Płacheta to zbawca skrzydeł reprezentacji? Dajcie spokój, nie. Potrafi wykręcać zawrotne prędkości, śmigać jak struś pędziwiatr, ale to tyle. Nieprzypadkowo w kadrze dostawał na razie epizody. Obiecująco wypadł w sparingu z Ukrainą, strzelił gola z San Marino, ale też zaliczył absolutnie kompromitujący spacerek na Euro. Jeśli utrzyma regularność wychodzenia na murawę w Premier League, nie widzimy przeciwskazań, żeby dostał kolejne szanse w kadrze, ale też szanujmy się: nie musimy skakać pod sufit, bo Płacheta zaliczył sześć pustych przebiegów na angielskich boiskach.

Może więc Kamiński albo ktoś mniej oczywisty? 

Całkiem sympatyczną i przyszłościową opcją wydaje się Jakub Kamiński. Tylko, że to też niejasna sprawa. Skreślanie go po słabiutkim debiucie z San Marino z jednej strony byłoby logiczne, bo na tle takiego zespołu Kamyk powinien wyglądać przekonująco, ale z drugiej – trochę krzywdzące. Jeden gorszy występ nie może odebrać komuś mandatu i prawa do starania się o obecność w reprezentacji w szerszej perspektywie. A Kamiński to naprawdę niezły grajek. Notuje solidne liczby, nie brakuje mu charakteru i umiejętności, prowadzi Lecha do mistrzostwa na stulecie klubu, Wolfsburg właśnie zapłacił za niego dwucyfrową kwotę.

To wszystko daje nadzieję na to, że za kilka lat Jakub Kamiński będzie stanowił o sile polskiej reprezentacji. W kadrze, już w tej chwili, występuje paru jego dobrych kumpli z czasów wspólnej gry dla Lecha. Odnalazłby się, zresztą to taki typ człowieka, że swoim profesjonalizmem i naturalnością w mig kupuje sobie wszystkich dookoła. Inna sprawa, że na razie… zawsze będzie wracał do niego ten nieszczęsny mecz z San Marino. Możemy pisać setki słów i proroctw, ale fakty są takie, że Kamiński naprawdę spalił się i wypadł bardzo marnie. Czy w marcu może otrzymać powołanie? Może. To też trochę podobny przypadek do Grosickiego: jeśli mocno odpali na starcie Ekstraklasy, bierzmy go na Rosję i Szwecję lub Czechów, ale też nie oczekujmy, że będzie to lider kadry. Nie, to jeszcze nie ten moment.

Może więc ktoś inny.

Sebastian Szymański – tak, jak najbardziej, ale od dłuższego czasu to środkowy pomocnik. Dalej? Rzucamy okiem na ranking skrzydłowych za 2021 rok. Damian Kądzior? Niezłe liczby w przeciętnym Piaście Gliwice, świetnie ułożona lewa noga, ale to bardziej, powiedzmy sobie szczerze, ewentualny dwudziesty-dwudziesty pierwszy piłkarz do reprezentacyjnej rotacji. Patryk Szysz? Miałby murowane miejsce w kadrze, gdyby dalej odbywały się mecze towarzyskie podczas „zgrupowań ligowców”, ale w tej chwili to żaden kandydat, bo obniżył loty. Michał Kucharczyk? He, he. Konrad Michalak? Ostatnio na Twitterze lata sporo kompilacji pt. „Michalak – The Flash”, ale to chyba trochę za mało, żeby już wpychać go do kadry. Sebastian Kowalczyk? Niezły ligowiec, stanowił eksperyment Sousy, ale sami dalej nie wiemy, czy to skrzydłowy, czy środkowy pomocnik, chyba coś pomiędzy.

I tyle.

Sebastian Szymański – błyszczy w Dynamie, a w kadrze nie istnieje

Czy polskie skrzydła mogą hulać?

Nie mamy wątpliwości, że zręczny selekcjoner będzie potrafił znaleźć ciekawą rolę nie tylko dla Przemysława Frankowskiego, ale też dla Jakuba Kamińskiego, Kamila Jóźwiaka, Przemysława Płachety czy Kamila Grosickiego, ale czy aby na pewno będzie wiązało się to z wyznaczeniem dwóch miejsc wzdłuż linii dla nominalnych skrzydłowych? Mamy wątpliwości. Każdy z tych piłkarzy to aktualnie bardziej kandydat na zadaniowca i zmiennika niż murowanego zawodnika pierwszego składu.

Sorry, taki mamy klimat.

Może będziemy trzymać się ustawienia z wahadłowymi i wtedy powstaną inne problemy (jak wkomponować Casha, Kędziora czy Bereszyński, Puchacz, Rybus czy Reca?), kto to wie, ale na ten moment, jeśli chcielibyśmy powrotu ustawienia sprzed czasów Sousy: do żadnego z polskich skrzydłowych nie mamy stuprocentowego przekonania. Nikt nie daje pewności, że będzie w stanie stanowić o przewadze kadry podczas marcowych baraży o katarskie mistrzostwa świata. Przy każdym jednym nazwisku mogliśmy wypisać kilka mocnych wad. Ba, przy wielu minusy dominowały nad plusami. W obecnym momencie historii polska piłka nie stoi skrzydłowymi. I takie są fakty. Mamy tłok na ataku i tłum w środku pola, ale też kulejące flanki, na których – w taką wchodzimy rzeczywistość – trudno doszukiwać się przewag reprezentacji Polski.

Czytaj więcej:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

56 komentarzy

Loading...