Kiedykolwiek jestem w centrum Łodzi i widzę budynek Silver Screen, nie mogę uwierzyć. A zarazem nie wiem w co dokładnie nie mogę uwierzyć.
Czy nie mogę uwierzyć w to, jak źle z Silver Screenem obszedł się czas. Tak jak gdyby byli po rozwodzie i czas wziął wszystko – dom, Fabię w gazie, dzieciaki. Silver Screen został natomiast ze spłatą hipoteki i ciągotami do sterydów anabolicznych.
Czy jednak nie mogę uwierzyć w to, że kiedyś miałem budynek Silver Screen za obiekt ukradziony z Ameryki, wyrwany z klatki piersiowej Manhattanu i wstawiony z impetem prosto w Łódź. Obiekt reprezentatywny. Przeszklony. Z nieskończoną ilością ruchomych schodów prowadzących na nieskończoną ilość pięter. Z panoramą Łodzi, z bilardem, z kręglami, z salonem gier. Z dziesiątkami amerykańskich filmów odgrywanych całą dobę. Z restauracjami o daniach ze zwierząt niewymienianych w atlasach.
Może nie tylko na mnie robił wrażenie, skoro trafił na łódzką pocztówkę.
Ale może nie zmienia to faktu, że zawsze był poszarzały jak skóra palacza. Że zawsze bliżej mu było nie do Times Square, tylko do szkoły tysiąclatki.
A jednak człowiek tak go widział. Miał nawet za przeszklony, choć przeszklony był tylko w niewielkim stopniu.
Dla nas jednak wizyta w Silver Screenie była wizytą w Nowym Jorku i Kalifornii jednocześnie; była wizytą w szerokim świecie. Jechałeś trzeci raz tego dnia ruchomymi schodami i czułeś, że twoje młode życie nie idzie na marne.
Dla nas, bo mieszkałem w małej, podłódzkiej miejscowości, charakteryzującej się tym samym, czym wszystkie podłódzkie miejscowości – nieokreślonym, nieuchwytnym niczym szczególnym. W promieniu kilometra od mojego rodzinnego domu znajdował się małopowierzchniowy sklep spożywczy, przystanek autobusowy, z którego można było dojechać na Centrum Handlowe Ptak, pieczarkarnia, firma transportowa, szkoła, wytwórnia tanich win, a także ogródki działkowe dla łodzian, którzy zstępowali do nas pod osłoną nocy, zajeżdżając lśniącą karocą zaprzężoną w anioły na podjazd z polbruku. Jestem do dziś skłonny dać się przekonać, że wszyscy mieszkańcy podłódzkich miejscowości, w promieniu kilometra od własnego domu mają ten sam widnokrąg, tylko z drobnymi wariacjami – na przykład zamiast pieczarkarni przetwórnia soków, albo karoce łodzian zamiast lśnić błyszczały.
Silver Screen sprawiał, że na jeden dzień to my wsiadaliśmy do karoc, a raczej na jeden dzień wypożyczony autokar w taką karocę się zmieniał.
Szkoły stanowią – lub stanowiły – istotny organizm w kinowym ekosystemie, do tego stopnia, że w pewnym momencie kręcono filmy według klucza “szkoły pójdą”. Nasza szkoła jednak na te filmy, na które iść powinna, nie chodziła. To znaczy, chyba byliśmy na czymś, ale przede wszystkim jeździliśmy na “Władcę Pierścieni” i “Matrixa” (od dwójki). Nie wiem, czy w innych szkołach te przesłaniające popkulturowy horyzont trylogie traktowano z równą powagą, ale my nie jechaliśmy na nie w jakiś wolny dzień – nie, lekcje w dniu wyjazdu na “Władcę Pierścieni” lub “Matrixa” były zawieszane. Odbywały się do jakiejś byle jedenastej. Zresztą na pół gwizdka, tak ze strony uczniów, jak i nauczycieli.
A potem my, prowincjusze, wsiadaliśmy w autokar i jechaliśmy.
Jechaliśmy niedługo po premierze doświadczyć najgłośniejszych aktualnie zjawisk popkulturowych na kuli ziemskiej.
Czasem myślę o tym, jak te wyjazdy były wyjaśniane wyżej. “Matrix” i “Władca Pierścieni” nie były żadną z lektur. Nie uczyły jak stać się dobrym Polakiem. Nie mówiły też nic o polskich świętych. Nie tłumaczyły zawiłej i heroicznej historii polskiej bitwy – nie, bito się pod Helmowym Jarem albo na położonym specjalnie dla drugiego Matrixa kawałku autostrady. Może nie potrzeba było się przed nikim tłumaczyć. Byliśmy reprezentantami jednej z tych szkół, których istnienie łatwo przeoczyć. A może patrzono na nas czasem z większą przenikliwością, niż nam się wydawało, i widziano korzyści płynące z włączenia nas w obieg obrazów, którymi aktualnie żył świat.
Nie wiem jak było, ale gdyby nie to, każdy z nas czekałby kilka lat, aż ten film ukaże się w kinie chleba naszego powszedniego, czyli poniedziałkowym “Megahicie” na Polsacie. Kiedy obejrzenie takiego filmu nie będzie już żadnym obejrzeniem, bo w oglądanie blockbustera wpisane jest obejrzenie go na gorąco, nawet niekoniecznie w kinie, ale w momencie, kiedy jest to temat, kiedy jest to blockbuster. Co dla nas najistotniejsze, byliśmy przyzwyczajeni, że artefakty nastoletniości docierają do nas z opóźnieniem – a tu poślizgu nie było. Tu byliśmy pełnoprawnymi obywatelami nowoczesności.
W konsekwencji atmosfera takiego wyjazdu, świąteczność usankcjonowanych wagarów z nauczycielami na pokładzie, do tego wizyta w centrum Łodzi, a więc w centrum świata – możecie sobie tylko wyobrazić w jakim świetle to wszystko stawiało te filmy. Były głośne same w sobie, ale tak stawały się i głośne w nas. I później już nieważne, że nikt nie zrozumiał nic z drugiego Matrixa. Że trzeci eksponował najmniej wiarygodny romans w dziejach kina. I tak stawały się doświadczeniami formatywnymi. Bo jest oczywistością, jak mocno historia odbioru dzieła potrafi wpłynąć na odbiór dzieła. I nie trzeba na potwierdzenie sięgać do wspomnień z PRL, jak smakowała zakazana przez cenzurę książka, czy też sięgać do historii pasterzy górskich szmuglujących przez zieloną granicę rękopis jednej z powieści Józefa Hena.
Może więc Silver Screen nie poszarzał przez toksyczny związek z czasem. Może nie dlatego, że w pobliżu zbudowano kilka obiektów ładniejszych, a nawet nowszych. Poszarzał przede wszystkim przez degradację swojej roli. Kiedyś był jednym z biegunów wyznaczających siły ciążenia. Miejscem pozwalającym nam przez chwilę żyć tym samym, czym żyli młodzi ludzie w Los Angeles; miejscem pozwalającym przez chwilę poczuć puls świata. Dziś dalej mu do jakiegokolwiek znaczenia, niż wyglądem – czy mówiłem, że przeszklony? – do przeszklonych drapaczy chmur Manhattanu.
***
Oglądanie filmów w głębokim dzieciństwie wydaje się czymś innym, niż oglądanie filmów kiedykolwiek indziej.
Nie twierdzę, że filmy przeżywane są prawie tak, jakby stanowiły rzeczywistość, czy chociaż rzeczywistości powidok. Ale znacznie krótsza jest droga do tego, by oglądanie było doświadczeniem, a nie tylko oglądaniem.
Może dzieje się tak dlatego, że film w dzieciństwie przetacza się przez umysł nie napotykając żadnego oporu. Ryje więc glebę wyobraźni aż po ciemię. Może też czerpie z tego, że pracą dziecka – bo każdy i wszystko ma jakąś pracę do wykonania – jest uważać i chłonąć. A z tego uważania i chłonięcia się uczyć. Co ma różne, często przypadkowe lub fatalne konsekwencje. Niemniej film poddawany jest tej samej pracy uwagi. Czy z tych powodów, czy z innych, w późniejszych latach nawet najlepszy film – czy inny środek przekazu treści – na poziomie emocjonalnym rzadko jest w stanie rywalizować z tym, co dzięki nie jakości, a wyłącznie dzięki pojawieniu się w odpowiednim miejscu i czasie, trafiło do prologu osobistej mitologii.
W dzieciństwie rodzina dzieliła się na tych, którzy raczej mają i tych, którzy raczej nie mają. Myślę, że każdy, kogo rodzinę prędzej określało nie posiadanie niż posiadanie, miał zarazem jakieś życzliwe, bogatsze wujostwo, które umożliwiało poznanie lepszego, a przynajmniej droższego. U mnie w rodzinie taką rolę spełniało wujostwo ze Zduńskiej Woli. Co więcej, ich syn był komputerowym freakiem, potrafiącym zawsze zdobyć w sobie tylko wiadomy sposób to, co aktualnie w świecie popkultury chodliwe.
To u niego oglądałem licząc sobie lat kilka “Dzień niepodległości”, film zajmujący pierwsze miejsca we wszelkich rankingach “guilty pleasure”. Film poklejony na klej w sztyfcie, film z postaciami powstałymi dzięki generatorowi stereotypów; można jeszcze długo strzelać, amunicji nie braknie, ale też, jak spojrzeć na ten film z dystansu, to widać, jak mocno mógł działać na wyobraźnię dziecka. Bo jeśli nie zwracać uwagi na te husarskie szarże nieprawdopodobnych szczegółów, jeśli przymknąć oko, jak tylko dziecko potrafi je przymknąć, to zostawały – cóż – tylko husarskie szarże. A husarskie szarże to jednak epickość.
Co wiem, bo tak było, gdy jako kilkulatek oglądałem ten film i jest trudno wyrazić, jak bezgranicznie mnie pochłonął. Oglądając go nie zazdrościłem nikomu. Kluczową kwestią tego seansu nie był jednak sam seans, a jego przerwanie w momencie kulminacyjnym. Gdyby chcieć wskazać moment, w którym przerwanie “Dnia niepodległości” mogłoby być najokrutniejsze dla kogoś, kogo “Dzień niepodłegłości” sobie całkowicie podporządkował, to byłaby to chwila tuż przed wylotem Willa Smitha i Jeffa Goldbluma na statek-matkę kosmitów, gdzie Goldblum miał załadować statkowi-matce komputerowego wirusa, który…
Jak już mówiłem, film ma swoje luki.
Ważne jest, że przerwanie nastąpiło z powodu niepodważalnej instancji – rodzice kończyli wizytę – a ja zostałem wyrwany w serca opowieści. Jak potoczyły się przygody Willa Smitha i Jeffa Goldbluma na statku-matce, dowiedziałem się dopiero kilka lat później, bo tak wówczas działał świat.
I choć to tak nieprawdopodobne zrządzenie losu, że nadawałoby się do fabuły “Dnia niepodległości”, tak to samo zdarzyło niebawem z “Matrixem”. Znowu Zduńska Wola, znowu obrotny kuzyn, znowu ponętne science fiction. Znowu konieczność wyjazdu przydarza się w scenie granicznej: Neo opuszcza Matrixa i budzi się w kapsule pośrodku niczego. Podobało mi się wszystko, co działo się do tej pory, ale dopiero ta scena, mnogość dających się postawić wokół niej pytań, obietnica odpowiedzi, w dodatku odpowiedzi w wyniku fabuły, której dalszego ciągu nie jestem w stanie przewidzieć… Wszystko oszołomiło i wyjeżdżałem ze środka oszołomienia.
Dziś trudno sobie wyobrazić co czuje ktoś, kto doogląduje film po dwóch, trzech latach. Jak przez ten czas film i stawiane przez niego pytania potrafią urosnąć. W zasadzie to powinno zbudować nierealne oczekiwania. Ale “Matrix”, dla mnie, wtedy, dowiózł.
***
Osoby, które posiadają przywilej bycia młodym, mogą nie pamiętać hype’u “Matrixa”. Może być im przez to trudno zrozumieć, dlaczego te trzy kiepsko starzejące się filmy były dwadzieścia lat temu tak istotne. Myślę, że o wiele łatwiej zrozumieć fenomen choćby pierwszych “Gwiezdnych Wojen”, tej sympatycznie zaprojektowanej przygody, której bohaterowie, choć w kosmicznych sceneriach, przeżywają rozterki, z jakimi łatwo każdy widz nawiąże dialog. Poza tym jest zło, jest dobro, a nawet jak ktoś dobry jest trochę zły, to tak naprawdę jest dobry, bo prawdziwie źli są tylko prawdziwie źli.
Czego tu nie rozumieć?
Ale “Matrix”? Te skóry, lateksy? Te wygibasy po ścianach, będące na granicy kampu? Te maksymy, z których wiele dziś wydaje się mieć głębię horoskopów z “Tele Tygodnia”? Postacie na jedno kopyto, zlewające w jedną, traktującą się z komiczną powagą?
Naprawdę ludzi tak to brało?
Ale czas “Matrixowi” sprzyjał.
Bo “siła obrazu bierze się nie tyle z faktu, że coś w nim dostrzegamy, ile z faktu bycia samemu w nim widzianym. To nie my patrzymy na obraz. To obraz patrzy na nas”*.
Na przełomie wieków nikt nie mógł już udawać, że nie zdarzyło się coś ważnego. Ważnego w skali cywilizacyjnej. Komputeryzacja życia tak powszechna, że trafiająca pod strzechy nawet w Polsce. Więcej, komputeryzacja życia tak powszechna, że przymuszająca wiele osób, które chętnie wyparłyby się tej rewolucji. Tak jak dzisiejsi czterdziesto i pięćdziesięciolatkowie bez trudu wypierają ze swojego horyzontu TikToka i Youtuberów, żyjąc mimo wyparcia spokojnie – wtedy wyparcie było niemożliwe. Często te roczniki przymuszane były wyższą siłą do zdobyczy technologii. Technologii wchodzącej z butami w codzienne życie, gdzie jeszcze w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych stanowiła ona pewnego rodzaju getto. Technologii, było już jasne, wszechobecnej, bo internet, bo strachy na lachy o milenijnej pluskwie (ale jak działające na wyobraźnię mas), bo telefony komórkowe, bo wszystko. Nawet najoporniejsi na zmianę, musieli spostrzec, że próg został minięty. Odwrotu nie było. Zdarzyło się coś, co nieodwracalnie zmieni bieg życia na każdym jego szczeblu. Wielu chciałoby odwrócić wzrok odwrócić, ale nie mogło. Co być może najistotniejsze – świat który znali, w którym czuli się swojo, nagle raptownie się oddalił.
“Matrix” miał te swoje efekty, bullet time’y i inne uderzenia helikopterów w ścianę przeszklonego budynku, które robiły wrażenie czysto wizualne. Ale one stanowiły wyłącznie interlinię do treści. Współgrały z nią bardzo spójnie. To nigdy nie były efekty same dla siebie. I nigdy nie obroniłyby się same w sobie. Każdy z nich dalej starał się konsekwentnie opowiadać to, co opowiadał film.
Bo przede wszystkim “Matrix”, ze swoją opowieścią o władzy komputerów nad światem, o ruchu oporu, generalnie mocno czerpiący z całego bogactwa motywów technologicznego skoku, wpisywał się doskonale w ówczesnego ducha lat. Jako pewien zbiór mniej lub bardziej luźno powiązanych ze sobą idei, ale też jako nastrój – szedł z nim ramię w ramię. Nie można powiedzieć, żeby komentował rzeczywistość – najwyżej komentował podświadome lęki. Przynajmniej u jednych, bo młodsze pokolenie, które wychowywało się w oczekiwaniu na to, aż będzie się można w technologii zanurzyć, czytało “Matrixa” jeszcze inaczej – z fascynacją. “Matrix” dawał dużo pola do interpretacji w ramach tematu, który unosił się nad wszystkim.
Był wówczas fenomenem społecznym. To widać gdzie nie spojrzeć na tamten czas. Jak określenia z filmu, które wchodziły do nowo powstającego słownika pojęć. Nawet u nas, by wspomnieć przecież Neostradę. Idąc dalej przez przełom wieków: wspomnienia koszulek bazarowych, tuż obok piłkarskich Del Piero czy innego Raula. Były osoby, które czytały “Matrixa” jako pierwszy odcinek popularnego kanału teorii spiskowych (“Czy nigdy nie czułeś, że z tym światem jest coś nie tak”, wypowiadane przez Morfeusza, karmiące się na podskórnym przekonaniu każdego z nas, że coś z tym światem jest nie tak; bo w istocie, coś z tym światem jest nie tak, z tym, że żadne symulacje i matrixy nie są do tego potrzebne). Albo recenzja Quentina Tarantino, który nigdy nie był większy niż wówczas, a mówił wprost, że dla niego “Matrix” jest jednym z najlepszych filmów lat dziewięćdziesiątych. A przecież w latach dziewięćdziesiątych, znając Quentina, musiały mu się podobać wszystkie filmy.
Quentin z czasem wymazał film z tej listy. Może tylko dlatego, że był rozczarowany dwoma kolejnymi częściami, jak wszyscy. Ale może dlatego, że tym, którym sprzyja konkretny czas, moment, nie sprzyja tego czasu upływ.
Nie twierdzę, że “Matrix” był w 1999 zamknięty jak owad w bursztynie. Do dziś ma momenty. Dylemat Cyphera – lepsze skutecznie odwracające twój wzrok kłamstwo, czy prawda, ale w której jesz tylko pozbawiony smaku kleik – czy gdy przyszło zrozumienie, o co chodziło z tymi spadającymi znakami, mają dla mnie wartość wykraczającą poza nostalgię, poza Silver Screen. Ale uważam, że tylko w tamtym powietrzu miał prawdziwą moc. Przecież dziś nawet sama fabuła o wielkim, złym SI, który ciemięży ludzi – OK, zawsze będzie całkiem kreatywne to, jak zrobili z nas bateryjki, ale w szerszym kontekście zostałoby prawdopodobnie uznane za banał. Może w 1999 to brzmiało, bo w myśleniu o sztucznej inteligencji – a tak naprawdę o tym, że komputeryzacja zmieni wszystko – byliśmy pomiędzy fazą wyparcia i złości, więc to pasowało. Dziś jesteśmy gdzieś na fazie negocjacji, więc i bardziej do naszych czasów pasuje SI w rodzaju SARS-a z “Interstellar”. W takiej formie wywołuje reakcję.
“Matrix 4” nie odpowiada dziś praktycznie na nic.
Odpowiada tylko na jedno – na zew nostalgii. Tę rozumie dobrze. Zdanie “nothing comforts anxiety like a little nostalgia” – nic nie koi niepokoju jak odrobina nostalgii – jest celne. Bo pragnienie omamienia się nostalgią nie unosi się może tak nad dzisiejszymi czasami, jak tematy “Matrixa” nad 1999, ale jest wyczuwalne. Nostalgia – jak się nad tym zastanowić – bywa używana jako metoda kontroli. Można powiedzieć: nostalgia bywa bronią masowego rażenia.
Gdzieś wokół zagadnienia nostalgii, pogoni za nią, ale też tym, jak jest wykorzystywana przeciw nam, myślę, że kryje się jakaś istotna prawda o świecie. W filmie widać ją najwyraźniej – sequeloza, ale też nieustanne rebooty, czy też te przemalowane filmy Disneya – natomiast na pewno wychodzi poza ten świat. Ja też prawem nostalgii nie miałem nawet wyboru – musiałem iść na “Matrix 4”, choć nie spodziewałem się niczego dobrego, choć nie oczekiwałem kolejnego filmu, nie miałem nawet żadnej ekscytacji. Ale musiałem, bo prawem przeszłości to sprawa osobista, i kolejna część, jaka by nie była, także nią jest.
I można wiele powiedzieć krytykując ten film, ale najbardziej dobitne jest to, że znalazł temat, temat, który nie tylko byłby do zrealizowania, by powiedzieć coś istotnego. Co więcej, temat, do którego być może nadawał się idealnie.
I dlatego ostatecznie oglądając go nie mogłem uwierzyć, a zarazem nie wiedziałem w co nie mogę uwierzyć. Czy, że go odkryto jako ropodajne źródło, a potem je porzucono. Czy że pomysł rozpoznano, a potem został aż tak zakrzyczany, rozmyty, bo moglibyśmy go trochę zgłębić, ale słuchajcie, teraz trzeba dać jeszcze jedną walkę kung-fu. To tamto może potem.
Leszek Milewski