Kamil Kuczak to 25-letni piłkarz drugoligowej Garbarni, który w minionym roku pokonał raka jąder. W pierwszej chwili zarówno on, jak i jego otoczenie, byli zszokowani, że choroba dotknęła tak młodego człowieka. Kuczak otrzymywał kolejne ciosy od losu – nowotwór okazał się złośliwy, a po operacji okazało się, że są przerzuty na płuca. Jakby tego było mało, w tym czasie jego żona była w siódmy miesiącu ciąży – z jednej strony narodziny syna, z drugiej walka z nowotworem.
Nam opowiedział o swojej historii, a wszystkich odsuwających temat przekonuje do profilaktyki: – Badania trwają około dziesięciu minut, a mogą zaważyć na całym życiu. Potem, gdy już będzie za późno, wyrzucalibyście to sobie. A gdy nas, nie daj Boże zabraknie, to przecież nie tak naprawdę my cierpimy, tylko najbliżsi. Oni po nas płaczą. Przez ten pryzmat warto spojrzeć i się zmotywować.
Po meczu z Lechem, na siłowni w klubie, był jakiś pierwszy ból. Może nawet nie ból, a dziwny dyskomfort. Następnego dnia to samo. Wtedy zapaliła mi się lampka, że coś może być nie tak. Najpierw zbadałem się w domu. Wyczułem na jądrze twardą gulkę, która się nie przesuwała, była tam na stałe. Wygooglałem też ten ból jądra.
Wielu żartuje, że jakiekolwiek objawy spróbujesz sprawdzić w Google, pokaże ci od razu najgorszą diagnozę.
Tak, co byś nie wpisał. Dlatego nie wziąłem na poważnie tego, że to może być nasieniak. Zbagatelizowałem to przede wszystkim jednak z tego względu, że no jak – dwadzieścia pięć lat na karku, człowiek dba o siebie całe życie. Gdzie ja z rakiem? Natomiast nie wiem, czy żona miała jakieś przeczucie, bo namawiała mnie, żebym od razu poszedł do lekarza. Powiedziałem, że pójdę, ale w następnym tygodniu, jak nie przejdzie. Nalegała jednak by iść od razu. I to pójście tydzień później mogło mieć kolosalne znaczenie. Bo przecież mimo, że diagnoza i operacja przyszły szybko, to i tak nowotwór zdążył rozejść się po płucach. Nie daj Boże, a gdybym zwlekał, wtedy rozszedłby się po jeszcze innych narządach.
Nie było to z twojej strony jakoś bardzo lekceważące – słyszę siebie, który mógłby tak powiedzieć, pójdę do lekarza, ale za parę dni. To nie na wieczne nigdy.
Nie jestem osobą, która lekceważy sprawy zdrowotne, natomiast miałem wciąż z tyłu głowy, ile mam lat. Jak tydzień może zrobić różnicę w takim wieku? Nie ukrywam, trochę też mogła być w tym chęć odsunięcia krępującej sytuacji wynikającej z takiej wizyty, gdzie trzeba u lekarza, że tak powiem, wyłożyć sprawę na ławę. Myślę, że dla każdego mężczyzny jest to pewien dyskomfort, nawet jeśli wiemy, że to lekarz specjalista. Ale żona czuwała i to między innymi dzięki niej wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło.
Powiedz, jaki to był ból, który cię zaalarmował w pierwszej kolejności?
Dobre pytanie, ale ciężko to opisać słowem, bo był dziwny. Na pewno nie taki, jak gdy się dostanie tam kopa czy piłką. Ból raz większy, raz mniejszy, nie wiem od czego to zależało. Na pewno każdy, kto czuje ten ból, wie, że jest on specyficzny. Nie przechodzi też, zmienia się natężenie, ale jest stały. Natomiast szczęście, że to bolało, bo zazwyczaj guz nie jest bolesny. Mężczyźni zauważają dopiero, gdy zmienia się wielkość jądra. U mnie to zaobserwowałem przez te dwa tygodnie między diagnozą i operacją, było znacznie większe niż długie – wtedy znowu byłoby jeszcze później. Także warto czuwać, nie czekać na ból.
Powiedz, jaka była twoja pierwsza reakcja po diagnozie?
Leżałem na USG i pamiętam jak dziś, że doktor powiedział “ale mam szczęście w tym tygodniu”. Wiedziałem, że jest coś nie tak. Kilka sekund później powiedział mi, że to nowotwór. W głowie u mnie od razu najczarniejsze myśli. Nawet nie o sobie, ale o tym, że za chwilę miał przyjść na świat mój syn – żona była w siódmym miesiącu ciąży. Pomyślałem: czy doczekam narodzin? A jeśli doczekam, czy spędzę z nim czas? Czy go wychowam?
Lekarz od razu był przekonany, że to nowotwór, natomiast opowiadał mi choćby o sprawie Lance’a Armstronga, który też to miał i wyleczył. Mówił, że jak jest szybko zdiagnozowane – a u mnie było – to jest do pokonania. Sam poprosiłem, żeby nie miał do mnie pretensji, jeśli skonsultuję się z innym lekarzem, bo to na tyle poważna sprawa, że chciałbym drugiej opinii. Poparł ten pomysł, choć był pewny swojej diagnozy. Drugie badanie potwierdziło diagnozę. Natomiast lekarze zapewniali, że przy tak początkowym stadium nie będzie przerzutów, a po operacji będzie OK. Ale później potoczyło się jak się potoczyło. Najbardziej uderzało mnie, że cały czas, kiedy niby miało być lepiej, to dostawałem tylko gorsze wieści.
Jak zareagowała żona, gdy jej powiedziałeś?
Powiedziałem jej w aucie i wiadomo – od razu w płacz, bo jak inaczej mogła zareagować. Było przerażenie. Ja dlatego wcześniej pytałem doktora, żeby mi krok po kroku opowiedział, jak to będzie przebiegać, żeby żonie przekazać i ją uspokoić. To trochę pomogło. Potem zadzwoniłem do rodziców – mama nie mogła uwierzyć. Aż praktycznie do operacji nie mogła uwierzyć, bo gdzie ja, taki młody, i że to musi być jakaś pomyłka.
Z otoczenia piłkarskiego powiedziałem trenerowi Surmie. Uznałem, że to będzie fair, bo myślami mogę być momentami nieobecny. Trener bardzo mnie wsparł, poruszył swoje kontakty, zaangażował się bardzo. Powiedziałem jak to będzie przebiegać, natomiast do operacji nie ma przeciwwskazań do gry. Więcej w klubie nie mówiłem; nie chciałem, żeby patrzono na mnie przez pryzmat choroby. Żeby koledzy myśleli – dobra, nie wyszło mu zagranie, bo ma sprawy ważniejsze, nie dam mu ochrzanu. Dlatego powiedziałem chłopakom dopiero po ostatnim meczu przed operacją.
Jak ci się grało znając już diagnozę?
Diagnozę miałem w środę, w sobotę graliśmy z Górnikiem Polkowice. Jak mecz się toczył, akcja za akcję, to skupiasz się na piłce. Ale jak gdzieś piłka wyleciała za linię, dłużej była na aucie, to jak z automatu pojawiało się czasem – kuźwa, mam guza, mam za chwilę operację, zobaczymy co dalej. Ciężko w takich luźnych momentach było o skupienie, to przyznam. Szczęście w nieszczęściu, złapałem z Polkowicami kartkę, to była czwarta, więc miałem mecz przerwy – załatwiłem wtedy kilka spraw, choćby wizytę u anestezjologa, umówiłem też dokładny termin operacji.
Później w kolejną sobotę mecz na wyjeździe z Siedlcami, po którym powiedziałem drużynie. Kilku chłopaków nawet uroniło łzy. Byli w szoku. Ja też, nie ukrywam, rozpłakałem się. Myślałem sobie – a co jak to mój ostatni mecz na ten moment, jak długo będę musiał czekać na kolejny? Trener Surma, gdy schodziłem z boiska, od razu zauważył i podszedł do mnie, wsparł, powiedział, że wierzy we mnie i muszę walczyć. Trochę zepsułem wszystkim ten mecz, bo to było ważne zwycięstwo, a ja ich zwaliłem z nóg.
To jest chyba najgorsze, że diagnoza diagnozą, niepewny los niepewnym losem, ale od tych trudnych myśli nie ma ucieczki, cały czas to jest przy tobie – mecz z Polkowicami dobrze to u ciebie pokazuje.
Zdecydowanie. Stres nawarstwiał się, bo tak naprawdę jak mówiłem – myślałem bardziej o żonie, o tym, żeby tu było wszystko OK. Pamiętałem chociażby, jak wróciliśmy z pierwszej diagnozy. Żona nie spała całą noc, tylko sprawdzała, czy oddycham. Tak się przestraszyła, choć to sprawdzanie nie miało żadnego sensu, nie dusiłem się ani nic, ale, no, coś zawisło nade mną i się bała tej perspektywy. Natomiast im bliżej operacji, tym byliśmy spokojniejsi. Myśleliśmy: pozbędę się tego dziadostwa i będzie spokojniej. Niestety tak nie było.
Jak doświadczenie samej operacji?
Pierwsza w życiu, natomiast wszyscy zapewniali, że nie jest skomplikowana. Pielęgniarki na oddziale mówiły mi, że takie operacje robią dwie na tydzień. Zostałem znieczulenie w plecy, środki nasenne. Sama operacja to niespełna godzina, ale całość, z przygotowaniem, około trzech godzin. Ostrzegano, że po wybudzeniu będą mdłości i inne takie. Natomiast nie zapomnę do końca życia, jak się zbudziłem i nie czułem od pasa w dół nic.
Szczególnie dla piłkarza trudne.
Od razu irracjonalna myśl, że to czucie nie wróci. Ale po pół godzinie zacząłem lekko ruszać nogą. Podnosiłem, ją, ale zginała się sama i znowu upadała. Niemniej jakikolwiek ruch był euforią. Oczywiście zaraz po wybudzeniu zadzwoniłem do żony i rodziców, że wszystko OK. To była szesnasta. Od razu ostrzegłem też, że od 17 mnie nie ma, bo gramy z Olimpią i będę oglądał.
Czyli to nie do końca tak, jak powiedziałeś w klubowym materiale – że futbol zszedł na dalszy plan.
Tam mówiłem o trochę późniejszym czasie, tutaj miej świadomość, że wtedy myślałem, iż najgorsze minęło. Jestem po operacji, usunęli mi guz – można wracać do normalnego życia. W Grudziądzu gra mój przyjaciel, byłem ciekaw jak sobie poradzi, poza tym z nimi walczymy o baraże… No, to było naturalne. Ale ciężej myśleć o piłce w trakcie chemioterapii.
No tak, jak wspominałeś – najgorsze były kolejne ciosy.
Drugi cios przyszedł szybko, bo to były badania histopatologiczne. Wyjechałem z żoną nad morze na kilka dni. Te badania miały być do odbioru, natomiast zapewniali, że na pewno wszystko OK, że tylko jak będzie coś bardzo źle to zadzwonią. A tu wiadomość od lekarza, że jest gorzej niż myślał. To nie tylko nasieniak, ale też dwa inne nowotwory, też złośliwe. Dowiedziałem się, że dostanę chemię, żeby dobić komórki rakowe. Powiedziano mi, że dostanę dwa cykle słabej chemii. Ale po tomografii okazało się, że są jeszcze przerzuty na płuca. To był taki trzeci, chyba najmocniejszy cios. Wiadomo jak kojarzą się przerzuty nowotworowe – zaawansowana sytuacja. Gdzie jeszcze słyszałem, że nie ma szans, aby się pojawiły – a tutaj są. Natomiast miałem szczęście do bardzo dobrej pani onkolog, która mnie przejęła w tamtym momencie. Od tej pory wszystko, co słyszałem, się sprawdzało. Mówiła mi dokładnie ile będzie chemii i jak będę się czuł. Co do płuc, to chemia, a jeśli coś, to będą płuca operowane.
Bałem się jednak bardzo tych zmian na płucach. Miałem lekkie podejrzenia, że coś jest nie tak, bo na treningu ciężko mi było złapać oddech. Pytałem nawet kolegi, czy jest tu tak duszno, a on mówił, że wszystko OK. To mi się zapaliła lampka. Oczywiście znowu strach, stres dla żony. Lekarze uspokajali, że rak jądra jest bardzo podatny na leczenie, boi się chemii, łatwiej go pokonać niż inne raki. Z tego też braliśmy nadzieję, natomiast tutaj płuca. Wtedy byłem rozbity, przyznam szczerze. Udawałem przed rodziną, żeby im nie dokładać, ale sam naprawdę ciężko się czułem. Gdy z dala od rodziny próbowałem powiedzieć o diagnozach kolegom z drużyny, łamał mi się głos. Te wszystkie słowa, że będzie dobrze, że dam radę, wtedy nie docierały. Słyszałem tylko szum.
Zrozumiałem, że nie mogę żyć nadzieją, że będzie dobrze, tylko skupić się na tym, co tu i teraz mogę zrobić. Nie ma co płakać nad sytuacją, tylko realizować konkretne zadania. Pomyślałem, że inni mają gorzej. I może lepiej, że dopadło to mnie, młodego, kto ma jednak silniejszy organizm i może to pokonać. Postanowiłem, że potraktuję raka jak kontuzję, przejdę to i wracam do normalności. Nie pozwolę, żeby przejął kontrolę nad moim życiem. To wszystko mi pomogło, bo wszyscy podkreślają – w walce z rakiem kluczem jest też głowa. Po pierwszym cyklu chemii rokowania były już dobre, pani doktor była w szoku, że tak szybko. To było światełko w tunelu.
Jak ciężko było ci na chemii?
Najgorsze w chemii było to, że podczas drugiego mojego cyklu żona rodziła. Nie mogłem być z nią przy porodzie. Było jej ciężko, że tak to się potoczyło – wszędzie wokół matki mają wsparcie mężów, a ja byłem niedostępny. Jestem z niej natomiast mega dumny. Sama przecinała pępowinę. Niejeden facet nie jest w stanie, a ona sama, urodziła i przecięła.
Muszę podkreślić, jak mi pomagała i jaka była w tym wszystkim dzielna – po operacji nie mogłem za bardzo wstawać, bo sprawiało mi to ogromny ból. Ona, z brzuchem ciążowym, zmieniała mi opatrunki czy nachylała do mnie, pomagała, co nie jest wtedy łatwe. Był taki pan na pierwszej chemii, z którym dużo rozmawiałem o życiu. Mówił, że jak to pokonamy, to nic nas nie pokona. I tak naprawdę od tamtej pory nam z żoną każdy problem wydaje się błahy. Wiadomo, czasem jest różnica zdań, jak to w małżeństwie, ale jakie to ma znaczenie w kontekście tego, co przeszliśmy.
A jak odczuwałeś czysto fizyczny aspekt przyjmowania chemii?
Na początku nie było źle, spacerowałem po korytarzu i tym podobne, rozmawiałem dużo. W pięciodniowym cyklu te dwa ostatnie dni były wyraźnie gorsze. Mocno podszedłem wodą, byłem opuchnięty, ociężały. Natomiast mówiono mi, że dobrze to toleruję. Po pierwszym cyklu przyszła też ta bariera psychologiczna – zaczęły mi wypadać włosy. Zawsze miałem długą grzywkę, musiałem ją ściąć. Potem i tak zostawały mi przy myciu włosy między palcami – uznałem, że muszę się ściąć całkiem. Niestety, mocno przerzedziły mi się też brwi, a zawsze miałem krzaczaste. Tu miałem praktycznie na zero. To przeszkadzało z takiego względu mentalnego.
Patrzyłeś na swoją twarz w lustrze i widziałeś chorobę.
Tak, od razu to było widoczne. Włosy na głowie, cóż, założyłem czapkę i nikt nie widział. Ale tak moja twarz stała się taką, że każdy spojrzał i od razu widział, że jest coś nie tak. Trochę mi to przeszkadzało, potem powiedziałem: trudno. Brwi nie ręka. Najważniejsze, żeby to wszystko pokonać.
Drugi cykl chemii zniosłem gorzej, natomiast trzeci mnie poskładał muszę przyznać. Spałem całe dni. Nie robiłem nic. Nie miałem siły nawet jeść. Po wyjściu trzymało mnie jeszcze ponad tydzień mocno. Organizm szalał. Dopiero wtedy puściło, choć realny brak odczuwania chemii skończył się dopiero z miesiąc temu.
Słuchaj, sporo przeżyłeś przez tych kilka miesięcy. Nie wyobrażam sobie co myślałeś, gdy w końcu usłyszałeś, że jesteś zdrowy.
Tomografia po trzecim cyklu – pani doktor zadzwoniła, że wszystko jest dobrze. Zostały zmiany na płucach, ale bardzo małe, w normie, w zasadzie blizny. Dla świętego spokoju zrobiłem jeszcze badanie PET – wszystko było dobrze. Tym razem, do odmiany, łzy szczęścia. Tych pięć miesięcy… miałem wrażenie, że to trwało ze cztery lata. Wielkie emocje. Mogłem po prostu wrócić do normalnego funkcjonowania. I docenić o wiele bardziej, że to właśnie mogę robić – normalnie funkcjonować. Muszę się pilnować, robić kontrole co trzy miesiące przez dwa lata, nie mogę się zaniedbać. Ale dbanie o siebie jest dla mnie codziennością, także nie muszę zmieniać swoich nawyków.
To badanie się tak czy siak na pewno weszło ci już w krew, nie byłby potrzebny przymus.
Zdecydowanie. Jakbym miał je robić co tydzień, to bym robił. Była taka refleksja w szpitalu, że człowiek cały czas zapieprza w tym życiu, walczy o pozycję, walczy o to, żeby gdzieś tam zarobić, żeby żyło się łatwiej. A ostatecznie z punktu widzenia choroby patrzy na to wszystko zupełnie inaczej.
W sensie myślenia: dlaczego wcześniej tak nie patrzyłem? Dlaczego wcześniej bardziej na to zdrowie nie uważałem?
Tak, choć ja nie mam sobie nic do zarzucenia w sensie dbania o siebie. Nie jestem osobą, która idzie w gaz. I dlatego choćby naprawdę nigdy nie sądziłem, że w tak młodym wieku coś takiego może mnie spotkać. A w trakcie choroby dowiedziałem się, że ten rodzaj raka najczęściej atakuje mężczyzn w wieku 25-30. Rozmawiałem z chłopakiem w podobnej sytuacji co ja – on też przerzuty na płuco. Z kim nie rozmawiałem, to miał przerzuty na płuco z jąder. Nie wiem czy to przypadek, ale tak się układało. Choć były też osoby, które miały przerzut na wątrobę, na głowę…
Powrót na boisko też był pewnie szczególnym momentem.
Nawet truchtanie to była frajda. Nie sądziłem, że w tej rundzie jeszcze zagram, a tu wszedłem w meczu z Lechem w Pucharze Polski, czyli przeciw najlepszej obecnie drużynie w kraju… Niezwykłe uczucie. Mega radość. Ulga. Wszystko idzie do przodu. Oczywiście nie zwojowałem boiska, ale to wejście dało mi takiego kopa. W ogóle dziwny zbieg okoliczności te mecze z Lechem.
Zauważyłem. Debiutowałeś z Lechem. Ostatni mecz przed diagnozą z Lechem. I wracałeś z Lechem.
Tak, debiutowałem w ESA w Wiśle u trenera Smudy, potem tamten ostatni spokojny mecz. No i jak mówię, że teraz dostałem drugie życie, to to jest mój drugi debiut. Znowu debiutuję z Lechem Poznań.
Jak się czujesz, jakie plany na wiosnę?
Normalnie trenuję. Trener mnie spokojnie wprowadza do zespołu. Trzeba to zrobić mądrze, z głową wszystko, trener czuwa. Ale w styczniu, jak wrócimy do treningów, chcę normalnie wejść w pełne obroty i być wiosną brany pod uwagę jak każdy piłkarz. Wszystko jest dobrze.
Ekstraklasa, której zasmakowałeś w młodym wieku, na pewno wciąż jest jakimś celem.
Jak u każdego piłkarza. W marcu kończę 26 lat, więc to odległe marzenie, ale pół roku w piłce to potrafi być wieczność. Nie wiadomo co przyniesie przyszłość. Natomiast tak naprawdę nie myślę o tym, co mogę ugrać. Chcę grać, cieszyć się piłką. Nie myślę o tym, co będzie. Ekstraklasa jest z tyłu głowy, bo jestem ambitny, ale teraz chcę się po prostu cieszyć grą.
Co byś powiedział chłopakom, którzy nigdy się nie badali?
Nie bać się. Nie wstydzić tych badań, choć mogą być krępujące. Trwają około dziesięciu minut, a mogą zaważyć na całym życiu. Potem, gdy już będzie za późno, wyrzucalibyście to sobie. A gdy nas, nie daj Boże zabraknie, to przecież nie tak naprawdę my cierpimy, tylko najbliżsi. Oni po nas płaczą. Przez ten pryzmat warto spojrzeć i się zmotywować.
Gdybyś poszedł ten tydzień później, jak sądzisz, jak by się to potoczyło?
Nie wiem, ale mogłyby być kolejne przerzuty, albo dużo większe zmiany na płucach.
Leszek Milewski
CZYTAJ TAKŻE:
- Nagrody Weszło. Lewandowski po raz dziewiąty
- Kozłowscy pracują na Grosickich, a Grosiccy na Kozłowskich – rozmowa z Adamczukiem po transferze Kozłowskiego
Fot. Garbarnia TV/NewsPix