Leszek Milewski i Jakub Olkiewicz, a więc “Dwaj zgryźliwi tetrycy” podsumowują 2021 rok. W pierwszej części mogliście przejrzeć osiem największych oczarowań minionych dwunastu miesięcy, bez podziału na kategorię, bez limitu dla wyobraźni. A już dziś – druga część, w której duet naszych felietonistów omówi siedem największych rozczarowań. Nie będziemy ukrywać – na wstępie Sousa, nie mogło być inaczej. Lecimy!
***
PAULO SOUSA PORZUCAJĄCY REPREZENTACJĘ POLSKI
LM: Kuba, muszę posypać głowę popiołem. Problem w tym, że garstka nie wystarczy. Po pożarze Londynu nie było tyle popiołu, ile byłoby mi potrzebne. Dałem się złapać na bajer siwego bajeranta. Dałem sobie wcisnąć garnek, tak samo jak – sądząc po głosach z szatni – reprezentanci Polski. Nie ma sensu udawać, że tak nie było. Ale chcę wejść tu w szczegóły: uważam, że Sousa warsztatowo mógł to dźwignąć. Kadra w jakimś kierunku zmierzała. Mimo wszystko byłem umiarkowanym optymistą przed barażami. Zaważyły kwestie niewarsztatowe, nieboiskowe, można powiedzieć: ludzkie. To je zlekceważyłem, a potem Andrzej Juskowiak zauważył, że Sousa już jako piłkarz zmieniał Benficę na Sporting – to jego pierwsza zmiana barw! W naszym wypadku – najpierw te nieszczęsne Węgry, wciąż trochę tajemnicze. A teraz pozostawienie kadry tuż przed najważniejszymi meczami. Niewytłumaczalny moment na zmianę. Nie wiem co mnie w tym najbardziej śmieszy: Sousa, który jeszcze do wczoraj miał na instagramie wpis o tym, jak TYLKO TOGETHER DAMY RADĘ W BARAŻACH. Czy Sousa mówiący na pożegnanie, że szanowna Polsko, do zobaczenia w Katarze. Ale chyba jednak wygrywają te ostatnie kulisy, opublikowane przez Marcina Dobskiego, gdzie sprawdziła się twoja teoria. Co prawda mówiłeś, że pojawią się przy pierwszej okazji zarzuty o rasizmie, ale jest tam Sousa rzekomo przekonujący o zagrożeniu zdrowia i życia ze strony polskich kibiców. Cajuda, jego menadżer, miał nawet na dowód wrzucić… tweet Marcina Gortata o klocku Lego. I weź tu powiedz, że polska piłka nie pisze najciekawszych scenariuszy. Najciekawszych, niestety, często znaczy przykrych.
JO: Korzystając z okazji, że pojawił się tutaj Marcin Gortat chciałem się pochwalić, że miałem z nim przyjemność grać kiedyś w koszykówkę. Co do Sousy – pełna zgoda, że to jedno z największych rozczarowań w polskiej piłce. I to właśnie rozczarowań ludzkich. Zgadzam się z tym, że czysto sportowo to nie był jednoznacznie fatalny rok. Tak naprawdę żal mam o dwa mecze – ze Słowacją oraz z Węgrami, pech chciał, że akurat one nam ułożyły piłkarską rzeczywistość kadry. Natomiast był to wynik średni, równoważony nieco przez Anglię czy Hiszpanię, żaden powód do darcia szat. Ale od strony szacunku do kibiców, pracodawcy, piłkarzy, Zbigniewa Bońka, który tak w Sousę TOP wierzył – finisz jest po prostu haniebny.
Boli mnie fakt, że byliśmy trochę tą naiwną studentką, która uwierzyła, że portugalski Alvaro po zakończeniu nauki w systemie Erasmus rzuci swoje Porto czy Lizbonę i przypłynie kajakiem by na stałe osiąść nad Wisłą czy Odrą. Alvaro natomiast przez większą część pobytu w Polsce… No nawet nie pobytu w Polsce, pracy zdalnej dla Polski, szukał już nowego obiektu westchnień. A wystarczyło przecież otworzyć sobie fejsa Alvaro, wystarczyło sprawdzić, ile kobiet wygraża mu pod każdym zdjęciem profilowym. Bordeaux. Maccabi. Wspomniana przez ciebie Benfica. Basel. Chłop prawie wszędzie zostawiał za sobą ten sam niesmak – może i trener jako-taki, ale człowiek bez zasad, bez żadnego poczucia lojalności. Wspominając teraz te wszystkie jego bajery i kity pojadę klasykiem – nie jestem nawet zły, jestem rozczarowany. Top rankingu rozczarowań z każdej strony zasłużony. A najgorsza jest świadomość, że wszyscy razem jako środowisko piłkarskie zrobiliśmy to, z czego Internet rży od lat. “Może i miał awanturniczą przeszłość, ale mój Alvaro teraz jest już inny”. Nie był inny, był dokładnie taki sam, jak przez całe życie.
DARIUSZ MIODUSKI I BAŁAGAN W LEGII WARSZAWA
LM: Wiesz co, miałem takie przekonanie, że to może być dobry rok dla Dariusza Mioduskiego. Rozmawialiśmy niejednokrotnie o przypadku Michała Świerczewskiego, o którym wiem, że też w pierwszych latach uczył się futbolu. Najbardziej wygrał na tym, że miał cierpliwość, dał sobie czas, nie zniechęcił się jak niejeden inny bogaty biznesmen wchodzący w polską piłkę. Myślałem, że może Dariusz Mioduski ostatnie lata jakoś przerobił. Było obiektywnie źle, chaotycznie, z mnóstwem kuriozalnych decyzji, a także kuriozalnych wypowiedzi. Ale w 2022 było mistrzostwo Polski, awans do pucharów. Nie ukrywajmy, również Cezary Kulesza na fotelu prezesa PZPN wzmacniał pozycję Mioduskiego w polskim futbolu, na pewno Mioduski temu wyborowi wydatnie pomógł. Tymczasem jesień obnażyła wszystko. Bo na pewno nie jest tak, że to tylko niewytłumaczalny, nagły zjazd formy zespołu – to się w futbolu zdarza, pamiętasz na pewno, jak nisko swego czasu było zdrowe przecież BVB z Kloppem za sterami. Tu, ten zjazd, uwydatnił problemy Mioduskiego, problemy z decyzyjnością, myślę, że po prostu ze zrozumieniem piłki i w poruszaniu się po jej meandrach.
Czego się nie tknąć, absurd, który pasowałby do Lechii/Olimpii Gdańsk w 1995, nie do mistrza Polski 2021. Trenerzy? Michniewicz zastąpiony Gołębiewskim, który nie jest tymczasowy, choć tak naprawdę po tygodniu jednak jest. W tle zalecanie się do Marka Papszuna, ale Gołębiewski też po kolejnej porażce rezygnuje, więc jest Vuković, do końca sezonu, choć Mioduski przed chwilą chciał Papszuna od zaraz… W końcu przychodzi Zieliński i mówi, że Papszun w sumie nie tak koniecznie. Co już tak znowu nie dziwi, bo wiosną Mioduski mówił, że koncepcję klubu ma wyznaczać w dużej mierze on, potem jednak w sumie była zgoda, że może być to przypasowane do Papszuna, a teraz jednak Zieliński… To już nawet nie karuzela z trenerami. To karuzela z koncepcjami na to, jaki ma być klub. Po kilku latach w Legii Mioduskiego, po kilku samodzielnych, bo jeszcze ile było czasu na naukę mniej wprost… Szokujący rok za Legią Warszawa, jesień jedna z najgorszych w jej dziejach. A przecież możemy do woli wchodzić w absurdalne szczegóły, jak wywiady Mioduskiego, przepychanki medialne z Michniewiczem, Kastratiego, Charatina, Jakszibojewa…
JO: Potwierdzam – były pewne obiektywne przesłanki, by sądzić, że ten rok jest przełomowy dla Legii. Wydawało się, że wreszcie Dariusz Mioduski schował dumę i ego do kieszeni, oddał część władzy w ręce sprawdzonego człowieka, co szybko mogło się spłacić. Że będzie ciężko – uświadomiliśmy sobie podczas pierwszej wymiany ognia na linii trener-prezes z dyrektorem sportowym w tle, co miało miejsce już na finiszu mistrzowskiego wyścigu. Nie chcę zdejmować odpowiedzialności z Czesława Michniewicza, który kompletnie nie zapanował nad szatnią w krytycznym momencie, a finalnie chyba się odrobinę zadryblował, natomiast: Michniewicz zrobił to, czego od niego z grubsza oczekiwano. Zdobył mistrzostwo Polski, awansował do fazy grupowej europejskich pucharów, ba, zarobił tam niezłe pieniądze początkowymi zwycięstwami.
Nie uważam, by błędem była decyzja o jego zwolnieniu, ale to, co działo się później… Nawet trudno to w jakikolwiek sposób uporządkować, a już decyzje z samej końcówki roku to stawianie całego klubu na głowie, zaprzeczanie niemal wszystkim wcześniejszym wypowiedziom. Zastanawiam się – jak z dzisiejszej perspektywy ten rok ocenia sam Dariusz Mioduski? Skoro bardzo długo – bo jeszcze podczas pamiętnego #LegiaTalk – uważał, że Michniewicz spaprał wszystko, co mu przygotował sumiennie i rzetelnie Kucharski, to dlaczego Kucharskiego już w Legii nie ma? Czy dzisiaj jednak sądzi, że w okresie batalii o transfery, ich jakość oraz moment ich dokonywania, trzeba było stanąć po stronie trenera? Czy zauważa błędy przy budowie tej kadry, czy nadal trzyma się stanowiska, że Michniewicz “urwał kurze złote jaja”, jak powiedział Szanowny Pan Siara? Na jak długo wystarczy mu determinacji i cierpliwości, by rzeczywiście odsunąć się od decyzji dotyczących pionu sportowego? Jak długo Jacek Zieliński będzie się cieszył pełnym zaufaniem i czy dłużej, niż Radosław Kucharski, u którego pełne zaufanie zmieniło się w wypowiedzenie na przestrzeni miesiąca?
Ktoś mi zarzucił w komentarzach pod środowym blogiem, że nie powinno się stawiać żadnych gwiazdek przy chwaleniu decyzji Dariusza Mioduskiego, bo niektóre po prostu obiektywnie są dobre. I okej, ale jak tu nie postawić gwiazdki, jeśli przed momentem obowiązująca była decyzja o zatrudnieniu Marka Papszuna, choćby i dopiero latem, jeśli przed momentem obowiązująca była decyzja o dalszej pracy Radosława Kucharskiego? Legia jest trochę jak sok świeżo wyciskany. Termin ważności liczony w godzinach, nie tygodniach.
PORAŻKA ZE SŁOWACJĄ NA EURO
LM: Moglibyśmy wrzucić tu całe Euro w wykonaniu Polaków – jestem ciekaw, czy byłbyś za tym. Ale Hiszpanię oglądaliśmy razem, zresztą całymi rodzinami, nasłuchując nerwowo zza okien tych, którzy mieli szybszy sygnał transmisji… Cóż, były na tym Euro i dobre emocje z Polakami. Mecz z Hiszpanią, który naprawdę był niezły w naszym wykonaniu i dał remis, nierealny przed turniejem remis na tak trudnym terenie. Szwecja? Gol Lewego chwalony przez Lukaku, bajeczne podanie Zielińskiego, pogoń za wynikiem, nawet szansa na zwycięstwo, mimo przecież wkopania się w głęboki dół. Nikt też chyba nie ma wątpliwości, że gdybyśmy potrzebowali na koniec remisu, to ten remis by był, trzeci gol Szwedów był efektem naszego pospolitego ruszenia do ofensywy.
Ale ta Słowacja jest niewybaczalna, niewytłumaczalna. Moim zdaniem Kuba to największa porażka reprezentacji Polski w XXI wieku. Łotwa za Bońka? Tylko eliminacje, no i dało się nadrobić. Słowenia za Beenhakkera? W sumie i tak było pozamiatane, no i eliminacje. Korea, Ekwador – wielkie wpadki, ale chyba z zespołami ciut mocniejszymi, no i dysponując mniejszym potencjałem po naszej stronie. A tutaj mieliśmy wszelkie prawo, by być mocnym faworytem w meczu ze Słowacją. Oni przecież w pewnym momencie rozpatrywali pół polskiej ligi do składu. Nawet Samuela Mraza. U nas, jednak, Lewandowski. I może ten Lewandowski faktycznie czasem przyćmiewa nasz faktyczny potencjał, ale nie w starciu ze Słowacją, gdzie jednak większość pozostałych pozycji też była na naszą korzyść. No i jeszcze ten przebieg meczu… Chyba mniej by bolało, gdyby druga połowa była tak beznadziejna jak pierwsza. A tutaj szok – pamiętasz, oglądaliśmy to w “O to chodzi” – odrobiona bramka, którą przegapiliśmy w pierwszej chwili bo rozłączało transmisję w knajpie. Więc szybkie 1:1, mamy ich. I gramy dobrze, gramy lepiej. Układa się. Znajdujemy grunt. A potem as kier Krychowiaka, potem bramka… Szkoda gadać. Futbolowi bogowie podpuścili nas, a potem przyp…
JO: …ierdolili, nie bójmy się wulgaryzmów przy meczu, który właściwie momentami zamieniał się w jeden, ciągły, głośny bluzg, wydawany przez jakieś 5-6 milionów gardeł, bo pewnie tyle nas jeszcze w tej piłkarskiej niszy zostało. Euro nie nadaje się do rozczarowań właśnie z uwagi na to, o czym wspomniałeś – z uwagi na momenty. Mamy porównanie z mundialem w Rosji, gdy nie było niczego. Niczego. Jedyne zwycięstwo w takich okolicznościach, że wszyscy czuliśmy po nim wstyd. Kolumbia, gdzie nawet nie kiwnęliśmy palcem, Senegal z kuriozalnym błędem. Tutaj? Tutaj było inaczej, tutaj znaleźlibyśmy bez trudu chwile, które można sobie odtworzyć z dzieciakami bez uczucia piekącego bólu w przełyku. Ot, to nasz rodak, Polak, przestawia sobie stopera sezonu w Premier League. O, patrzcie tutaj, tu sobie atakujemy Szwedów, choć już nas skazywano na klęskę.
Ale pojedynczy mecz – jak najbardziej. Ścisły top rozczarowań całego mojego życia kibica reprezentacji Polski – również dlatego, że miewałem długie okresy, gdy kadra po prostu mnie nie grzała. Tu było inaczej, bo mniej więcej od 2016 roku i Pazdan Boya znów poczułem to “coś” przy meczach biało-czerwonych. Występy na początku kadencji Sousy utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest szansa. Że ze Szwedami na pewno powalczymy, a Słowaków powinniśmy puknąć, tyle wystarczy do awansu, a dalej to już wola Nieba i forma Lewego. I cyk. Taki strzał w pysk na start, takie smagnięcie rózgą przez świat. Bolesne po prostu, z uwagi na to jak mocno skomplikowały się nasze szanse na ugranie czegokolwiek na Euro. Ale bolesne też z uwagi na okoliczności, o których wspomniałeś i – co dla mnie równie ważne – z uwagi na najważniejszych antybohaterów. Tak się składa, że ja Krychowiaka naprawdę lubię, a w tamtym okresie jeszcze go po piłkarsku ceniłem. Wydawało mi się, że w Rosji odżył na tyle, że do stałego repertuaru zagrań w kadrze tym razem dorzuci też jeszcze jakieś ofensywne wygibasy, które często miałem okazję śledzić na skrótach meczów ligi rosyjskiej. Mój rocznik, to pewnie też ma wpływ na mój odbiór tej postaci. Myślałem – to ta chwila, to ten moment. Ale jak mnie nauczył futbol – to jest prosta droga do rozczarowania i bólu. Tak było i ze Słowacją, chyba drugim największym sportowym rozczarowaniem 2021 roku. Miejsce pierwsze ma jednak ta koszula bliższa ciału, do której za moment przejdziemy.
BRAK ŁÓDZKICH KLUBÓW W EKSTRAKLASIE
JO: Moje największe sportowe rozczarowanie 2021 roku to ten Krykun ładujący na 1:0 w finale barażu o Ekstraklasę w sezonie 2020/21. ŁKS pokonał swoje demony – najpierw dość szczęśliwie rozstając się z Ireneuszem Mamrotem, następnie wygrywając z Arką w Gdyni, czego nie dokonał jeszcze nigdy w historii. Tak, kilkanaście spotkań wyjazdowych z Arką i zero zwycięstw – aż do półfinału baraży o awans. A potem, u siebie, na tym najprostszym szczebelku, na drużynie, która zrobiła wynik grubo ponad swój stan posiadania – wywrotka 0:1. Od tego momentu ruszyło zresztą domino w ŁKS-ie, brak kasy na regularne wypłaty, odejście Rygaarda, jesienne rozczarowania. Projekt, w który mocno wierzyłem i dalej wierzę, dostał parę bardzo mocnych ciosów wizerunkowych i tylko w miarę udany finisz roku, głównie pod względami organizacyjnymi, trochę osłodził całą tą 12-miesięczną mękę.
Natomiast Widzew też mnie rozczarował, tutaj już czysto dziennikarsko. Wydawało mi się, że mimo różnych problemów będzie w stanie doczłapać do baraży, gdzie – jak pokazał Górnik Łęczna – nikt nie jest skazany na porażkę. Pamiętasz, mieliśmy wspólną audycję, co tydzień cię przekonywałem, że za moment Widzew odpali, za moment przeskoczy Miedź, a jak znam swoje zezowate szczęście do kibicowania – awans będzie świętował po zwycięstwie w derbach. Puenta była taka, że o ile ŁKS zaliczył wtopę gigantyczną, o tyle i Widzew miał po tamtym sezonie niedosyt. Na plus dla lokalnego rywala bezsprzecznie jesień, co nie zmienia faktu, że ogółem łódzka piłka rok 2021 kończy tak, jak poprzednie – bez Ekstraklasy i bez pewności, że w przyszłym sezonie ten stan ulegnie zmianie. I największym rozczarowaniem jest fakt, że Łódź się chyba już do tego stanu rzeczy mocno przyzwyczaja.
LM: Przyznam, dla mnie nie jest to aż tak wielkie rozczarowanie, a raczej uściślając: jest, niemniej gdzie mu do tego, co zrobił Sousa, gdzie do meczu ze Słowacją i tym podobnych. No i na wpływ mojej oceny na pewno ma fakt, że ja się awansu Widzewa nie spodziewałem ani wcale na niego nie nastawiałem. Rok temu przyjmowałem zakłady, że Widzew nie awansuje. Ludzie patrzyli na Widzew przez pryzmat marki, a nie dramatycznego sposobu, w jaki RTS awansował, do końca drżąc przy transmisji z Katowic. To była kiepska drużyna, która zaczynała od nowa – dla mnie było jasne, że pierwszy sezon w pierwszej lidze będzie na okrzepnięcie. Co więcej, Widzew jesień miał niezwykle udaną, więc tym bardziej trudno mi się na miniony rok zżymać. Co do ŁKS, to znasz moje zdanie, wiesz, że jestem za tym, aby oba łódzkie kluby grały w Ekstraklasie, to będzie korzystne dla całej ligi, ale trudno mi powiedzieć, że brak awansu ŁKS-u akurat teraz był jakimś dla mnie osobiście wielkim rozczarowaniem. Myślę, że niebawem doczekamy się obu łódzkich klubów w ESA, w obu pojawiają się po prostu fundamenty coraz rozsądniejszego działania – gdzieś, mimo wszystko, widzę wychodzące słońce.
ZAGŁĘBIE LUBIN
LM: Wszystko, co mogło pójść nie tak, poszło nie tak. Nawet nie wiem od czego Kuba zacząć, co musi być bardziej bolesne dla kibiców “Miedziowych”. Czy to, że tak blisko było pucharów – wystarczyło wygrać w Płocku, ale ta szansa została spektakularnie zmarnowana przez 0:4. Przy jednej z bramek, odnotujmy, Balić złamał linię spalonego o jakieś pięć metrów. Czy może kibice łapią się za głowę wspominając pomysły prezesa Jankowskiego. A może jednak to, jakim wzmocnieniem okazał się Miroslav Stoch. A może jednak kolejnych stoperów, z piłkarzami tak wspaniałymi jak Crnomarković, Pantić, Soler. Może fakt, że przecież wiosną momentami było dobrze, zdarzały się fajne mecze – by ostatecznie tak żenować swoją grą, że żal patrzeć. A może jednak lato, kiedy Zagłębie zapomniało zatrudnić trenera? I Żuraw wziął to w ostatniej chwili? Co musiało pomóc w załapaniu się na liczne problemy? A może jednak to, że niektórzy ciekawi gracze, jak choćby Chodyna, grają coraz gorzej? Przykre to wszystko, przykre, bo przecież potencjalnie Zagłębie ma wszystko, by grać w górnej ósemce, co jakiś czas posyłać w świat wielki talent, po prostu znaczyć coś w tej lidze. Ale ten rok – a przede wszystkim jego druga połowa – była po prostu bagnem.
JO: Najbardziej rozczarowująca w Zagłębiu – poza długością tej wyliczanki, którą zamieściłeś wyżej – jest korelacja między tym, co widzisz przyjeżdżając do Lubina, a co widzisz w tabeli i na boisku. Tam naprawdę baza robi piorunujące wrażenie. Tam naprawdę jest wszystko, by robić w pewnym sensie to, co Lech Poznań, oczywiście jeśli chodzi o szkolenie i spieniężanie wychowanków. Masz tam sztab ludzi z głową na karku, masz finansowe podstawy do tego, by nie wypuszczać talenciaków za bezcen, tylko utrzymać ich w klubie do momentu, gdy nabiorą wartości. Masz miasto, w którym liczy się jeden klub, masz nawet tradycje piłkarskie, których żadne z polskich miast tej wielkości nie ma. A potem już trzeba niestety grać mecze. Potem trzeba zatrudniać Lubomira Guldana w roli emerytowanego stopera, który za cel obiera sobie utrzymanie pozycji najlepszego stopera w klubie. Trzeba obserwować jak Dariusz Żuraw pod swoją parasolką kryje się przed światem. Jak Piotr Burlikowski, którego CV i pracy nie można zlekceważyć, zżyma się w wywiadach na zastaną w Lubinie rzeczywistość.
Na tej liście mamy wydarzenia po prostu smutne, tutaj mamy zaś gigantyczny rozstrzał możliwości i efektów. Największym rozczarowaniem jest z kolei właśnie moment, gdy wszystko zaczęło się psuć. Trochę jak z kadrą na Euro – już w Lubinie witali się z gąską, już w Lubinie liczyli na te puchary, a tu sruuuu – budzisz się pół roku później uwikłany w walkę o utrzymanie, obserwując plecy Stali Mielec czy Radomiaka. A z szacunkiem dla możliwości Mielca czy Radomia – KGHM to inna waga.
PORAŻKA Z WĘGRAMI I KLIMAT WOKÓŁ NIEJ
LM: Po wygranej z Albanią w Tiranie stało się jasne, że baraże mamy. Czekały nas dożynki – Andora oraz Węgry. Trudno było cokolwiek tu spieprzyć. Zgrupowanie z założenia niespieprzalne. Ale, nie wiem czy masz takie wrażenie, jak do czegoś podejdzie się w taki sposób, że jest niespieprzalne ze swojej istoty, to właśnie pokazuje zęby. Dlatego z góry zakładam, że wszystko jestem w stanie spieprzyć i jakoś to się toczy, może nie najlepiej, ale chociaż jako tako.
Z Węgrami nie było nawet jako tako. Sam mecz, jeden z gorszych ostatnio. Wybitnie zły całościowo, bo jakkolwiek zapadają w pamięć komiczne zagrania Puchacza, tak my jako drużyna nie potrafiliśmy się przeciwstawić. Ta długa końcówka, gdy przegrywaliśmy, a nie potrafiliśmy zrobić nic, to Węgrzy byli bliżsi trzeciego gola – dojmujące. Dziwne decyzje Sousy co do składu, bo choćby Zieliński, no i cała sprawa z Robertem Lewandowskim, któremu się oberwało i słusznie. Nagle, zamiast spokojnego finiszu roku, po którym mogliśmy patrzeć z nadzieją w przyszłość, roztrząsanie priorytetów kapitana kadry, impreza Rafała Brzóski, tajemnice… Szkoda gadać. A przecież okazało się, że ostatecznie to i tak był tylko koncertowy support dla prawdziwego trzęsienia ziemi.
JO: Właśnie Roberta Lewandowskiego najbardziej chciałem tutaj wywołać do tablicy. Za moment oburzymy się, że nie dostał Złotej Piłki – bo powinien, bo mu się należała, bo to Polak, rodak, nasz człowiek. Ale zanim się oburzymy, to trzeba wprost napisać: wtedy Robert mnie zawiódł. Do tej pory miałem go za jednego ze stałej bandy Glików i Grosików, którzy powołani w środku nocy na mecz Polska – klasa III a brazylijskiego gimnazjum w Sao Paolo zbierają się z łóżka, całują orzełka, śpiewają hymn i grają. Oczywiście, wiem, że Lewandowski miewał już różne momenty zbierania sił, ale nigdy w takim meczu, o punkty, o rozstawienie, o zbudowanie nastrojów przed barażami. Zresztą już pal licho – niech i odpoczywa, ale dlaczego akurat z Węgrami, dlaczego nie z Andorą, którą powinna trzasnąć nawet reprezentacja przyjaciół Roberta Lewandowskiego złożona w połowie z pracowników jego restauracji?
Tamto zgrupowanie to jedno wielkie pasmo błędów, strategicznych, sportowych, narracyjnych, nawet w obszarze gaszenia pożarów wizerunkowych, które wywołała porażka z Węgrami. Obrazek, który był w miarę spójny, wtedy bardzo mocno się popsuł. Paradoksalnie – być może dobrze się stało, że Sousa kompletnie przykrył tamto zamieszanie swoją późniejszą woltą. W baraże wjeżdżamy przede wszystkim zjednoczeni osieroceniem przez Portugalczyka, a nie rozpamiętujący dziwaczne decyzje z udziałem kapitana pół roku wstecz. Choć przyznaję – w budowaniu nastrojów przed ostatecznym starciem o Katar wydatnie pomogło… losowanie par barażowych.
BRAK ZŁOTEJ PIŁKI DLA LEWEGO
LM: Z jednej strony wiem, że taką galę będę wspominał, bo bezapelacyjnie obok Messiego to Robert był jego gwiazdą. Dostał mnóstwo czasu antenowego, opowiadano o jego rekordzie, był wywiad z nim, także przez pryzmat Lewego opowiadano o Gerdzie Mullerze tak, jak przez pryzmat Messiego o Maradonie. Ale Złotej Piłki nie ma. Jest talerz otrzymany za zmyśloną nagrodę, bo trochę France Football jednak głupio, że rok temu zasłużył, to nie dali, a teraz w sumie też zasłużył, i też nie dali. Podobało mi się dość wyluzowane podejście Roberta do tematu, w tym z konkretnym spoilerem jakieś 20 minut przed decyzją, że jednak tej nagrody nie dostanie – podobały mi się słowa wsparcia Messiego dla Roberta, który stwierdził, że Lewemu ta nagroda się należała. Ale ostatecznie, jakkolwiek jestem umiarkowanym zwolennikiem nagród indywidualnych, myślę, że faktycznie, Robertowi ta Złota Piłka na kominek by się przydała. Pewne ukoronowanie. Zwieńczenie. Z miejsca, choć stałaby tam u niego, należałaby też do historii polskiej piłki, stanowiła jej pewien ważny artefakt. A tak tego nie ma i nie wiem, czy lepsza okazja się trafi, PESEL mojego rówieśnika jest nieubłagany, jestem na bieżąco z tym, jak galopuje.
JO: Długo zastanawiałem się, czy to nie jest “pozasportowe” rozczarowanie roku. Zachowanie Sousy to jednak tylko epizod, jeśli weźmiemy pod uwagę całą historię naszej reprezentacji i naszej piłki. Nie on pierwszy uciekł z okrętu, nie po nim pierwszym będzie trzeba nagle łatać dziurę. Ale Złota Piłka dla Polaka? Byłem w stu procentach przekonany, że taka okazja zdarza się raz na sto lat. A tu proszę, zdarzyła się dwa razy, rok po roku i niestety – nie została wykorzystana. Boję się, cholernie się boję, że to już się nie powtórzy, że już nigdy za mojego życia polski piłkarz nie będzie najlepszy na świecie. A tak jak Lewandowski rozczarował mnie swoim podejściem do meczu z Węgrami, tak jednak daje mi co tydzień powody do dumy, że chłopak spomiędzy nas wspiął się na szczyt świata. Złota Piłka byłaby tym wbiciem chorągiewki na K2. A tak? Być może na liście laureatów już zawsze przedstawicieli będą miały takie kraje jak Liberia, Ukraina, Czechy czy Bułgaria, ale Polska nie.
***
CZYTAJ TAKŻE:
Zapraszamy też do odsłuchu audycji “DZT”, w której tetrycy podsumowali rundę w Ekstraklasie.
Fot. FotoPyK