Ależ fajny mecz nam się dziś trafił na początek soboty z Ekstraklasą. Najlepsza drużyna rundy jesiennej przyjechała do największej rewelacji trwających rozgrywek i to po prostu było widać. I leciały wióry, i było granie w piłkę – wszystko w proporcjach, które mogły się podobać. Rozczarowani po tym widowisku mogą być tylko kibice Lecha, bowiem ich drużyna przegrała po raz pierwszy od września i jutro może zostać dogoniona przez Pogoń Szczecin.
Zacznijmy jednak od Radomiaka Radom, bo beniaminkowi trzeba oddać, że nie pęka na robocie. Jeśli uznamy, że dziś ligową wyższą półkę tworzą Kolejorz, Pogoń Szczecin, Raków Częstochowa i Lechia Gdańsk, no to trzeba podkreślić, że żadna z tych drużyn nie znalazła sposobu na zespół Dariusza Banasika. W poprzedniej rundzie każda z nich podzieliła się z Radomiakiem punktami, a ta zaczęła się od zwycięstwa (szóstego z rzędu!) klubu, który niedawno wrócił do Ekstraklasy.
I to zwycięstwa, które nie było dziełem przypadku.
Przyjemnie patrzy się na to, jak rozwija się ta drużyna. Doskonale pamiętamy jej mecz przy Bułgarskiej w 1. kolejce i to nie tylko dlatego, że Mateusz Radecki zdecydował się w nim na strzał, który trudno wyrzucić z pamięci. Radomianie do stolicy Wielkopolski jechali z duszą na ramieniu – choćby dlatego, że między słupkami musiał stanąć debiutujący w drużynie i na przyzwoitym poziomie Filip Majchrowicz. Ale nie tylko dlatego. Radomiak cały swoim pomysłem na tamten mecz zdradzał to, jak wielki respekt ma przed Kolejorzem i to, jak urządza go bezbramkowy remis.
Minęło kilka miesięcy i…
Machrowicz okrzepł i należy do czołówki ligowych golkiperów.
Radomiak wychodzi na Lecha dwójką napastników i spycha najlepiej punktującego lidera ostatnich kilku sezonów do defensywy.
To było imponujące i szybko przyniosło efekty. Pierwszym był rzut karny odgwizdany po zagraniu ręką Karlstroema. Jedenastka z rodzaju tych dość parszywych, bowiem wydaje się, że w świetle przepisów nie ma tu zbyt wielkiego pola do dyskusji, a z drugiej strony – odległość między wrzucającym a blokującym była tak niewielka, że trudno nie dostrzec ułomności przy interpretacji. Tak czy siak Radomiak wyszedł na prowadzenie i dalej szedł po swoje. Tak jak cenimy środek pola Kolejorza i uważamy, że przede wszystkim wspomniany Karlstroem odwala tam świetną robotę, tak dzisiaj drzwi dla Radomiaka były otwarte na oścież. Kiedy przeszedł przez nie Angielski i zrobił przewagę, pozostawało już tylko rozklepać Lecha w szesnastce i wykończyć akcję, czego dokonał Maurides.
Lech w tej części gry został zdominowany. Był bezradny. Rossi, Cichocki i reszta ferajny zablokowali chyba więcej piłek niż swego czasu Bartosz Węglarczyk ludzi na Twitterze.
Czytaj także:
- Jak rośnie nowe centrum treningowe Lecha za 40 mln zł?
- Pedro Rebocho – rap, 0:9 od PSG, depresyjne Guingamp, niepłacący Besiktas
- Wsparcie z Mołdawii i Portugalii. Jak działa Radomiak, rewelacja Ekstraklasy?
Oczywiście trudno było zakładać, że beniaminek wytrzyma to tempo i przez cały mecz lider będzie musiał grać na jego warunkach. Zespół Macieja Skorży doszedł do głosu, sporo ożywienia wniósł do gry wprowadzony po przerwie Michał Skóraś. Sęk w tym, że dało to tylko jedną bramkę, gdy piłkę ręką zagrał Jakubik, a Ishak wykorzystał rzut karny. Jasne, Radomiak momentami bronił się rozpaczliwie – a to piłkę sprzed linii wybijał Cichocki, a to Rossi w ostatniej chwili blokował strzał, który miał duże szanse, by zakończyć lot w siatce. No ale jednocześnie trudno mieć wrażenie, że w Radomiu doszło do jakiejś niesprawiedliwości – ten mecz wygrała drużyna, który zrobiła więcej, by dopisać sobie w tabeli trzy punkty.
Na miejscu lechitów oczywiście żadnej syreny alarmowej byśmy nie odpalali – już po Białymstoku Kolejorz pokazał, jak najlepiej reagować na takie sytuacje. A Radomiak… no cóż. Skoro o puchary rok temu otarła się Warta Poznań, to nie ma co zabraniać komukolwiek marzyć.
Fot. newspix.pl