Reklama

Robert Sibiga. Jak Polak został sędzią roku w MLS?

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

05 grudnia 2021, 15:04 • 17 min czytania 3 komentarze

Robert Sibiga wyjechał do Stanów Zjednoczonych na początku lat 90., gdy jego rodzina wylosowała Zieloną Kartę. Od tamtej pory imał się różnych zajęć, koniec końców sięgając za gwizdek. Swój pierwszy mecz sędziował w wieku 36 lat, a już pięć lat później trafił do MLS. Teraz, po sześciu latach od tamtego wydarzenia, został wybrany najlepszym arbitrem roku amerykańskiej ekstraklasy. 

Robert Sibiga. Jak Polak został sędzią roku w MLS?

Jak Polak otrzymał to wyróżnienie? Jakie warunki trzeba postawić gwiazdom futbolu? Dlaczego MLS to dobry kierunek dla młodych zawodników? Czy można rozwiązać problem szacunku do arbitra? W czym Howard Webb jest lepszy od Zbigniewa Przesmyckiego? Jak radził sobie z wątpliwościami? Dlaczego nie posędziuje żadnego meczu tegorocznych play-offów? Czy Ameryka jest dla niego ważniejsza niż Polska? Tego wszystkiego dowiecie się z poniższej rozmowy Roberta Sibigi z Jankiem Piekutowskim.

Ostatni raz rozmawiał pan z Weszło trzy lata temu. Jak mocno od tego czasu zmieniło się MLS?

Znacznie – przede wszystkim stało się bardziej profesjonalne. Obecnie też liczy się to, jak dobrze liga zabezpieczona jest przede koronawirusem. W zeszłym roku istniało zagrożenie, że MLS w ogólnie nie zostanie dokończone, ale znaleziono sposób. Wymyślono turniej „MLS is back”, skoszarowano wszystkich w Orlando na sześć tygodni. Wiadomym jest też to, że do ligi przyjeżdżają coraz lepsi zawodnicy, a ci którzy liczyli, że będzie za nich grało nazwisko, budzą się bardzo zdziwieni. Przykładem w ostatnim czasie może być Gonzalo Higuain, który sam przyznał niedawno, że nie do końca tego się spodziewał. Tutaj naprawdę trzeba mocno pracować i trenować, a do tego dochodzą jeszcze uciążliwe przejazdy, zmiany klimatu. Nic więc dziwnego, że teraz w MLS błyszczą przede wszystkim młodzi zawodnicy, którzy chcą się tu rozwijać i później dopiero trafić do jednej z pięciu najlepszych lig Europy.

W Polsce ma się do tego nadal sceptyczne podejście. Często takich chłopaków się krytykuje, a to są bardzo mądrze prowadzeni zawodnicy. Rozumieją, że ta liga podniesie ich poziom i wtedy będą mogli myśleć o grze gdzieś indziej. Przykładem Przemysław Frankowski czy – tak myślę – Adam Buksa w niedługim czasie. Łatwo jest przyjąć ofertę z Bundesligi, wyjechać tam tak szybko jak Tymoteusz Puchacz, ale jeszcze łatwiej się spalić. Przejście bezpośrednio z Ekstraklasy do niemieckiej piłki może być pokonywaniem zbyt wielu szczebli na raz. Trzymam za niego kciuki, jak za każdego polskiego piłkarza, ale póki co ten transfer nie wyszedł mu na dobre.

Reklama

Jeśli chcecie zapoznać się z początkami Roberta Sibigi w Ameryce, polecamy nasz wywiad z 2018 roku

Uważam podobnie – podejście do MLS jak do ligi dla emerytów przestało być rozsądne kilka lat temu. Zacząłem jednak ten temat, żeby przejść do pana rozwoju. W czym Robert Sibiga jest lepszy?

Jak każdy sędzia, który ma na celu rozwijanie się i polepszanie swoich umiejętności, mam wrażenie, że jestem lepszy we wszystkim. Zadbałem o swoje ćwiczenia, dietę. Trzymanie się określonych wymogów żywieniowych jest naprawdę trudne, szczególnie jeśli 25 dni w ciągu miesiąca spędzam poza domem. Nie można jeść tego, co się normalnie je, ale to przekłada się na to, jak dobrze fizycznie mogę wyglądać na boisku.

Na pewno jestem też bardziej doświadczony, poznaję więcej tajników sędziowania. Lepiej rozumiem się z zawodnikami, widzę więcej, więcej rozumiem, a to potem procentuje na boisku.

To o tyle ciekawe, że gdy przyglądam się angielskim sędziom, to trudno tam zauważyć szczególne dbanie o sylwetkę. Wręcz przeciwnie – często widoczny jest dość spory brzuszek. Czy jeśli pojawi się on u pana, to będzie jednoznaczne z tym, że trzeba kończyć, bo nie będzie pan w stanie dojeżdżać motorycznie?

Każdy sędzia, który jest w trakcie swojej kariery wyobraża sobie, że kiedyś ten koniec nadejdzie. Niektórzy sądzą, że sami podejmą taką decyzję, inni liczą, że jakiś prawdziwy przyjaciel da im sygnał, że może trzeba się już zwijać. Myślę, że czasami brakuje takiej prawdziwej, obiektywnej szczerości między sędziami. Czasami krytykę odbieramy w zły sposób, sądzimy, że ktoś chce wtedy zająć nasze miejsce. A to nie zawsze jest tak – ona potrafi być bardzo pomocna, szczególnie jeśli pada z ust kogoś, z kim się przyjaźnimy.

Sędziowie mają to do siebie, że ich pewność siebie z boiska – która jest konieczna – przekłada się później na postawę poza nim. Nie słuchają krytyki, uwag. Tak więc tak, ja sam, gdybym zauważył ten brzuszek i braki motoryczne, pewnie zdecydowałbym się na odejście. Niewykluczone jednak, że liczyłbym też na to, że podpowie mi ktoś szczery, ktoś, kto chce mi pomóc. Podkreślę jednak raz jeszcze – chodzi mi tutaj o przyjacielską rozmowę, a nie szyderkę ze strony kibiców i mediów.

W Ameryce tak to właśnie wygląda? Sędziowie potrafią podejść do siebie, powiedzieć: słuchaj, tutaj popełniłeś tak i taki błąd?

Tak. Co dwa tygodnie sędziowie główni MLS zlatują się do Minnesoty lub Dallas na trzy, cztery dni obozu. To nie tylko treningi, ale też oglądanie sędziowanych przez nas meczów i wspólna, szczera dyskusja. Wiadomo, jak w każdej grupie trzeba wyważyć opinie – niektórzy naprawdę chcą pomóc, niektórzy chcą bardziej pomóc sobie, ale taka platforma jest. Nikt tego nie traktuje personalnie i na pewno jest to pomysł na to, żeby podnieść poziom sędziowania, ale też wypracować jakąś wspólną linię. Sędziowie nie mają gwizdać po swojemu – staramy się jako grupa pokazać to, co chcemy na boisku robić.

Reklama

MLS debiutował pan sześć lat temu, mając 41 lat. Teraz, gdy rozmawiamy, został pan wybrany najlepszym sędzią amerykańskiej ekstraklasy. To był dla pana realny cel, czy coś absolutnie poza sferą marzeń?

Zdecydowanie to drugie. Zdobycie nagrody dla sędziego roku jest dużo głębsze niż to, że dobrze wypadliśmy na boisku. Ja gdy debiutowałem w MLS, to już miałem poczucie, że sięgam po coś niewyobrażalnego. Zacząłem w końcu bardzo późno, wiele osób mówiło mi, że ja się w ogóle nie będę w stanie dostać do tej ligi. To akurat sprzyjało mojemu charakterowi – gdy ktoś mówił mi, że nie dam rady, to szukałem sposobu, by przynajmniej spróbować, pokazać, że się myli. Tak więc już wtedy robiłem coś wyjątkowego. A teraz? Teraz mam 140 meczów na środku, ponad 120 jako techniczny i 20 jako VAR.

Zbudowałem sobie w tym czasie szacunek wśród zawodników, trenerów, dziennikarzy, a to nie jest łatwe. To nie kwestia jednego czy dwóch udanych sezonów, ale dogadywania się z nimi wszystkimi na meczu i poza boiskiem. Tym bardziej się cieszę, że w tym roku to ja zostałem wyróżniony i rozpoznany w taki sposób.

To jak się buduje takie relacje?

Kombinacja skromności i pewności siebie. Bardzo łatwo pomieszać proporcje i zmienić pewność siebie w arogancję, a to wszystko musi być wyważone. Czasami trzeba umieć przyznać się do błędu. Ja sam najwięcej relacji nawiązałem z piłkarzami, których zagrania oceniłem źle. Byłem gotowy do tego, żeby do nich przyjść – czy w czasie meczu, czy przy okazji następnego spotkania – i powiedzieć, że zrobiłem coś źle. To są sytuacje, w których pokazujemy się z twarzą człowieka, kogoś, kto naprawdę się stara. Wydaje mi się, że ten uczciwy sposób traktowania zawodników później procentuje. To samo zresztą dotyczy trenerów. Rozumieją, że jesteś częścią widowiska.

Częścią, ale jednocześnie – przynajmniej pana zdaniem – tą, którą powinno być widać jak najmniej.

Moja pozycja startowa, w każdym meczu, jest taka, żebym interweniował jak najmniej. Taką zresztą opinię już sobie wyrobiłem w MLS. Jednocześnie nie oznacza to, że nie byłbym gotowy podyktować rzut karny lub wyrzucić kogoś w pierwszej minucie, jeśli byłaby taka konieczność. Nie ma czegoś takiego, że za wcześnie. Tutaj jednak dobrze widać pewność siebie arbitrów – jeśli jestem na 100% pewny, że moja decyzja jest słuszna, to nie ma znaczenia, kiedy zdarzenie boiskowe miało miejsce.

Natomiast gdy nie ma konieczności takiej interwencji, a umówmy się, że jest rzadko, to moim zadaniem jest pozwolenie zawodnikom na zaprezentowanie tego, co chcą dzisiaj grać. Ponadto w Ameryce silna jest koncepcja decyzji spodziewanych. Wszyscy są w stanie ocenić niektóre boiskowe wydarzenia i nawet jeśli coś zostanie podyktowane przeciwko twojej drużynie, to nie masz pretensji, bo wiesz, kto miał rację. Nie można też sobie pozwolić na pobłażliwość – Villa, Pirlo, Ibrahimović – dostali ode mnie żółte kartki, zasłużyli na nie. Gdybym się na to nie zdecydował, szukał sławnego kumpla na boisku, to tak naprawdę straciłbym szacunek u takiego zawodnika.

Bywały chwile zwątpienia? W końcu, jak sam pan przyznał, wiele osób twierdziło, że nie da pan rady.

Pojawiały się. Myślę, że każdy sędzia ma takie sytuacje, myśli. To co widzimy w telewizji, a to jak się biega między tymi zawodnikami, to zupełnie inne obrazki. Demotywujące może być też wybieranie innych sędziów do awansu, podczas gdy ty znowu musisz udowadniać swoją wartość na peryferiach. Ale życie sędziego to życie samotnika. Jasne, mamy wspaniałe ulepszenia – VAR, asystentów, komunikację głosową – lecz na koniec to ty biegasz po tym boisku z gwizdkiem i podejmujesz decyzje, na ciebie spada ich ciężar. Prowadząc takie życie hartujesz się na niepowodzenia – każdy z nas popełnia błędy, sztuką jest wyciągnąć z nich lekcję. Ja sam zawsze trzymałem się takiej zasady – najłatwiej jest się poddać, poddać możesz się zawsze. Ale o ile lepiej byłoby dać z siebie wszystko, spróbować jeszcze raz albo dostrzec swoje błędy i dążenie do bycia lepszą wersją samego siebie?

Takie podejście, chęć bycia lepszym, wytrzymała psychika, ma wyjątkowe znaczenie w tym momencie kariery? Doznał pan wstrząsu mózgu, który na dobre wyłączył pana z rozgrywek play-off MLS.

Zwykle było tak, że arbiter roku sędziował finałowe spotkanie. Teraz na pewno się tak nie stanie, właśnie z powodu mojego wstrząsu mózgu. Na pewno się nie poddam, ale nie jestem w stanie realnie ocenić kiedy i czy wrócę na boisko. Gdyby chodziło o jakąkolwiek inną kontuzję, skręcenie, złamanie, to byłbym zupełnie spokojny o to, że odbuduję formę fizyczną.

W wypadku wstrząsu mózgu takiej pewności nie mam. To „ciekawa” sytuacja. Próbuję implementować moją silną psychikę do czegoś, co zaskakuje mnie w zasadzie każdego dnia. Łapię się na tym, że ja inaczej myślę, zapominam rzeczy. Wychodząc z pokoju do kuchni, potrafiłem zapomnieć o tym, po co tam właściwie idę. Musiałem sobie powtarzać te sprawy w głowie. Takie rzeczy mogą się zdarzyć każdemu człowiekowi, ale mnie przytrafiają się codziennie.

Jakie są rokowania lekarzy?

Jesteśmy dobrej myśli. Jestem w naprawdę dobrej formie fizycznej, niezłej kondycji psychicznej, więc mam nadzieję, że z biegiem czasu symptomy tego urazu się cofną. Zawierzam nauce, lekarzom, chciałbym w końcu jeszcze trochę posędziować.

Muszę jednak zapytać, co w wypadku niepowodzenia? Czym się pan zajmie, jeśli trzeba będzie odłożyć gwizdek.

Planów skonkretyzowanych nie mam, bo zdarzyło się to zupełnie niespodziewanie. Jasne, jestem w tym wieku, że już, obiektywnie mówiąc, powinienem o tym myśleć, ale czułem się pewnie, ta nagroda jeszcze mnie umocniła w przekonaniu, że jeszcze to nie jest czas, żeby tę karierę kończyć. Gdyby się jednak tak stało, że już więcej nie posędziuję, to nie będę miał chyba najgorszego sposobu na zejście ze sceny. Mógłbym sobie mówić, że zakończyłem karierę będąc na szczycie, przynajmniej w Ameryce.

Fajne możliwości daje organizacja PRO, która zrzesza sędziów. Szukają sposobów na to, jak wykorzystać tych starszych sędziów. Trafiają do piłki jako obserwatorzy, mentorzy, poszukiwacze talentów. Póki co nie mam takich ofert, ale jest to jakaś opcja po zakończeniu kariery. Wydaje mi się, że nabrałem już wystarczająco doświadczenia. Zawsze też lubiłem pomagać młodym sędziom, może uda się tym zająć tutaj, w Nowym Jorku. Na ten moment skupiam się jednak na tym, by wrócić na boisko. Później z żoną pomyślimy o tym, co dalej.

Czyli nie planuje pan rozbratu z piłką.

Każda osoba, która sędziuje na takim poziomie ma pewnie potrzebę zostania w futbolu. Jestem wśród 20 najlepszych arbitrów Ameryki, tylu nas sędziuje w MLS, reszta to Kanadyjczycy. Nikt nie dostaje się tutaj, jeśli nie kocha tego sportu. Gdyby ktoś z nas nie miał tak silnych emocji, nigdy by tu nie doszedł. Być może jest to wskazówka dla młodych, którzy sędziowanie traktują jako dodatkową pracę – nie ma w tym nic złego, ale w ten sposób nie można wbić się na najwyższy poziom.

Kocham ten sport, chciałbym być włączony w jego dalsze tworzenie. Niezależnie od tego czy w Stanach czy w Polsce, bo przecież różne rzeczy mogą się zdarzyć.

Bez pasji pewnie też trudno wytrzymywać obciążenie psychiczne, z którym jest powiązany ten zawód. W MLS miał pan styczność z wieloma świetnymi piłkarzami, którzy mają jednak czasami bardzo trudne charaktery. Taki Ibrahimović – nastawiał pan się jakoś szczególnie do meczów LA Galaxy?

Podchodziłem do tego jak do każdego meczu, który sędziuję. To znaczy – robiłem bardzo dokładny research, który pomagał mi się odpowiednio przygotować. Wiedziałem jakie pary będą ze sobą walczyły i co to może oznaczać dla spotkania. Ekipa z Orlando? Patrzę na Naniego i obrońcę, na którego będzie grał, czego można po nich oczekiwać, jaki jest styl tej dwójki. Staram się też wychwycić zawodników sprytnych, którzy starają się naciągać sędziego. Przygotowanie na dobrą sprawę jest zawsze takie samo, ale jednocześnie indywidualne, bo patrzę na obie drużyny.

Mówiłeś o Zlatanie. Jest dużo większy, silniejszy od większości obrońców. Ważne więc było, aby pozwolić mu na walkę, przepychanie się, ale nie na to, by wykorzystywał swoje atrybuty do gry nie fair. Jeżeli się znajdzie taki balans, zawodnicy tej klasy będą mieli świadomość, że kombinowanie nie ma sensu, zajmą się tylko i wyłącznie graniem w piłkę.

Był jakiś zawodnik, który szczególnie mocno zaszedł panu za skórę?

Było kilku bardzo dobrych piłkarzy, którzy mieli świetną umiejętność utrudniania mi życia. Wykorzystywali ustawienie, niedoświadczenie sędziego, szczególnie na początku kariery. Trafiły się nazwiska, na które wolałbym wpaść teraz niż tych kilka lat temu. Najbardziej zapamiętałem chyba Kyle’a Beckermana i Chrisa Wondolowskiego

Dwie legendy amerykańskiej piłki.

Absolutnie! Natomiast to jak zachowywali się na boisku… Wondolowski jest jednym z najsympatyczniejszych ludzi na świecie, dopóki nie usłyszy gwizdka. Przed meczem dało się z nim normalnie porozmawiać, pożartować, podać rękę. Wchodził na boisko i zamieniał się w pasjonata, kibola, trudno było cokolwiek mu wytłumaczyć. Beckerman zaś był taki sam na obu płaszczyznach – generalnie nie lubił sędziów, zawsze balansował na granicy. Wiedział, co może powiedzieć, żeby zabolało, a żeby nie można było go wyrzucić z boiska. Sędziując mecze Salt Lake zastanawiałem się czasami, co ja właściwie robię z życiem – tak mocno wchodził na psychikę. Ale z takich starć bardzo dużo wyciągnąłem, pewnie teraz obu bym podziękował.

Były jakieś sytuacje, w których czuł się pan zagrożony?

W MLS nie, pod żadnym względem.

A w niższych ligach? Spędził tam pan kilka lat, jak w nich wygląda kwestia szacunku do arbitra?

Również było to w miarę profesjonalnie. To co tutaj dobrze działa, to po prostu szacunek do drugiego człowieka. Podniesienie na kogoś ręki jest niemalże niespotykane, bo udaje się osiągnąć granicę między tym, że to pasja, ale w gruncie rzeczy tylko sport. W ligach amatorskich, gdzie czasami sędziowałem spotkania Albańczyków z Polakami, zdarzały się sytuacje gorące – pogróżki, machanie rękoma, ale nigdy nie miałem fizycznego kontaktu z zawodnikami. Tego rodzaju zachowania powinny być karalne – nikt nie biega po boisku mając 48 lat, bo nie ma nic lepszego do roboty, musimy się szanować.

Jak zatem zmienić podejście do arbitrów, które często potrafi być stykowe? W niższych ligach w Polsce miała sytuacja, gdy jeden z sędziów został zaatakowany.

Mówi się, że ryba psuje się od głowy. Tutaj jest inaczej. Młodzi ludzie, którzy chcą spróbować sędziować, są narażeni na tak ogromną krytykę, że łatwo ich zrazić. Atakują ich wszyscy – rodzice, trenerzy. Uderzają w 18-letnich, 20-letnich chłopaków, którzy szli do piłki z myślą: fajnie byłoby zostać drugim Szymonem Marciniakiem. Tymczasem wychodzi taki gość na boisko, chce się nauczyć nowych rzeczy, tymczasem jest absolutnie masakrowany. Dodatkowo takie zachowanie wśród dorosłych kiełkuje w przeszłości. Dzieciaki biegające po boisku przyjmują przecież za pewnik, że można po arbitrze jechać. Mało który z tych młodych jest w stanie coś takiego wytrzymać. Trzeba być masochistą, żeby wracać na boisko po serii takich wydarzeń.

Może uda się znaleźć sposób, by tego uniknąć? Są takie sporty – rugby chociażby – gdzie nikt nie ma prawa się do sędziego odezwać, kwestionować jego decyzji. Gdyby wprowadzić coś takiego w dziecięcych ligach, pozwolilibyśmy młodym sędziom nabrać ogłady, co zniwelowałoby problem z ilością sędziów.

Pojawiły się jakiekolwiek oferty, zaproszenia dla pana ze strony PZPN-u? Szymon Marciniak wyjeżdża, jest naszym arbitrem eksportowym.

Nie i nie wydaje mi się, żeby to było logistycznie możliwe. Będąc pracownikiem PRO muszę być dostępny tutaj, więc jedyny czas, kiedy nie mam meczów, to grudzień, styczeń, luty – tylko wtedy ewentualna oferta PZPN-u mogłaby zostać rozpatrzona. Jest to jednak stwarzanie niepotrzebnej konkurencji, nie chciałbym tego robić. Przyjechałbym na jeden, dwa mecze Ekstraklasy i zabrał pracę komuś stąd.

Byłem co prawda w Arabii Saudyjskiej, właśnie z Szymonem Marciniakiem, ale to inny świat. Kilka lat temu dostaliśmy zaproszenie, ponieważ poziom sędziowski był na tak niskim poziomie, że nie udało się tego udźwignąć. Sztucznie stworzyli ligę o wysokim poziomie piłkarskim, ale zapomnieli o arbitrach. Pojawiła się konieczność zaproszenia kogoś z zewnątrz, żeby im pomóc, czegoś nauczyć. W Polsce nie jest chyba na tyle źle, żeby Robert Sibiga przyjeżdżał i coś zmieniał.

Czyli ewentualny powrót do Polski już nie jako aktywny sędzia.

Nie byłoby to chyba możliwe także ze względu na mój wiek. PZPN wprowadził przecież limity wieku dla arbitrów w najwyższych ligach, a ja mam już 48 lat, mógłbym się nie załapać. Mariuszowi Złotkowi zaproponowano przecież przejście na emeryturę, co jest dość osobliwe. Na pewno jednak rozważyłbym powrót do kraju w innym charakterze.

Ta sztuczna granica to jest według pana dobry pomysł?

Wydaje mi się, że jakość broni się na boisku, a nie w dowodzie osobistym. Jestem w stanie się założyć, że gdyby zrobiono anonimową ankietę w Ekstraklasie i zapytano piłkarzy, czy chcą, żeby ich mecz sędziował Mariusz Złotek czy jakiś młody chłopak, doświadczenie byłoby górą. Są bowiem rzeczy, których nie możesz się nauczyć, musisz je nabrać z wiekiem. Limity wieku w Ameryce są nielegalne, ale moim zdaniem są generalnie błędne. Jeśli jest starszy sędzia, który zaczyna kuleć, jeśli idzie o poziom jego występów, a mamy młodego, który się wyróżnia, to jasne, pozbądźmy się pierwszego, dajmy tamtemu szansę. Nie twórzmy jednak sztucznych barier.

W Polsce temat sztuczności i sędziowania był w ostatnich latach dość mocno powiązany. Byłemu szefowi, Zbigniewowi Przesmyckiemu, zarzucano, że w niewłaściwy sposób promuje arbitrów. Czy Howard Webb, szef PRO, również spotyka się z takimi atakami?

Absolutnie nie. Webb jest świetnym menadżerem, psychologiem, dyplomatą. To nie jest człowiek, który sam o wszystkim decyduje, stara się zawsze przyjąć głos drugiej strony. Otoczył się gronem zaufanych osób, to arbitrzy, którzy gwizdali na najwyższym poziomie, przynajmniej raz wyjechali na mistrzostwa świata. Nie ma więc mowy o tym, żeby kogoś sztucznie promować. Istnieje skomplikowany system oceny, mnóstwo danych, które przesyłają sędziowie z całej Ameryki.

Jeśli jest jakiś wyróżniający się arbiter, to PRO z pewnością mu się przyjrzy, może nawet rozpisze treningi, będzie kontrolowało jego progres, ale w MLS dostanie szansę najwcześniej za trzy, cztery lata. Przyjmijmy, że właśnie teraz Webb rozmawia z jakimś młodym chłopakiem, który ma talent, pasję, umiejętności – w amerykańskiej ekstraklasie zobaczymy go pewnie w 2025. Nikt nie dostaje szansy na karierę przez skróty. Żaden Jaś Fasola nie wyskoczy nagle na boisko.

Do Ameryki wyjechał pan w latach 90., ale, jak sam pan przyznaje, nie po to, żeby spełniać amerykański sen, lecz bardziej ku przygodzie. Czy nie spotkał się z żadną niechęcią?

Osobiście z niczym takim się nie spotkałem. Pierwsze trzy miesiące spędziłem na Manhattanie i zacząłem pracować w lokalnej kafejce – Veselce, która jest otwarta 24 na dobę. To 8.Ulica, skupiająca ludzi słuchających specyficznego rodzaju muzyki. Punkowcy, metale, tego typu ludzie. Na zewnątrz wyglądali może groźnie, ale gdy z nimi rozmawiałem, nie spotkałem się z niczym innym jak tylko otwartością, przyjaźnią, starali się zacierać jakiekolwiek podziały.

Później też miałem szczęście. Wróciłem po żonę do Stalowej Woli, przyjechaliśmy do USA w 1995 i trafiliśmy do okolicy gdzie jest miło, cicho i spokojnie. Dużo starszych ludzi, którzy nam ufali, a to też nie było takie oczywiste. W końcu ja miałem 21 lat, żona 19 – łatwo było nabrać obaw. Tymczasem miły człowiek wynajął nam apartament i jakoś zaczęliśmy to nasze amerykańskie życie.

Ameryka, po tych 26 latach, stała się panu bliższa niż Polska?

Pierwsze 20 lat życia spędziłem w Polsce. Poznałem mnóstwo świetnych ludzi, z częścią mam kontakt do dzisiaj. Ukształtowałem się tam. Zawsze będę traktował Polskę z sentymentem, będę ją kochał i zawsze będę ją wspierał, gdy będzie grała. Kiedy jednak nie będzie, trzymam kciuki za Stany Zjednoczone. Spędziłem w Ameryce większą część mojego życia, całe moje dorosłe. Mamy dwie córki, obie urodzone i wychowane tutaj. Jasne, świetnie mówią po polsku, ale przyjmują amerykańskie wartości – chodzą do tutejszych szkół, tutaj się rozwijają. Ja sam Ameryce zawdzięczam ogromnie wiele – szczęśliwe małżeństwo, byt, dzieci, dom, sam fakt, że mam rodzinę. Ciężko jest rozdzielić, który z tych krajów jest dla mnie ważniejszy, bo oba pełniły kluczową rolę w moim życiu. Wierzę jednak, że jestem w stanie połączyć te miłości – czuję dumę z tego, że jestem Polakiem, ale jednocześnie Amerykaninem.

Rozmawiał JAN PIEKUTOWSKI

CZYTAJ TAKŻE:

Fot.Newspix

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

3 komentarze

Loading...