Reklama

Polki pokonane przez Serbię i… własne błędy

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

03 grudnia 2021, 23:13 • 6 min czytania 1 komentarz

Momentami wydawało się, że Polki odrobią straty. Momentami nasza gra w defensywie wyglądała znakomicie, a i z przodu radziliśmy sobie całkiem dobrze, świetnie kontrując rywalki. Momentami. A momenty to za mało, gdy chce się wygrać z taką reprezentacją jak Serbia. Na rozpoczęcie mistrzostw świata w piłce ręcznej kobiet nasze zawodniczki przegrały 21:25, choć trudno oprzeć się wrażeniu, że mogły nawet wygrać całe spotkanie. Do tego trzeba by jednak nie popełniać tylu błędów, ile dziś zapisano na ich koncie. 

Polki pokonane przez Serbię i… własne błędy

Najważniejszy mecz

Przed spotkaniem ze sztabu naszej kadry dobiegał jasny przekaz – to mecz, który może ustawić dla Polek cały turniej. Zasady są bowiem takie, że z czterozespołowej grupy do dalszej fazy wychodzą trzy ekipy, a odpada tylko najsłabsza. Awans wydaje się być dla naszych zawodniczek planem minimum, bo na outsidera grupy wyrasta zdecydowanie Kamerun (który zresztą przegrał dziś z Rosją 18:40). Z kolei Rosjanki to ekipa mocna, z klasowymi zawodniczkami. Jeśli więc Polki chciały gdzieś zdobyć punkty, które wraz z nimi przeszłyby do kolejnej fazy, to właśnie Serbia wydawała się być kandydatem do tego, by z nią powalczyć.

Zwłaszcza, że była to Serbia osłabiona. – To już drużyna bez Dragany Cvijić, bez Andrei Lekić i bez kilku innych zawodniczek. Biorąc pod uwagę, że Andrea Lekić była w 2013 roku wybierana najlepszą zawodniczką na świecie, to jest to spore osłabienie. Inna sprawa, że nie grała w meczach eliminacyjnych Polek z Serbią w 2018 roku, a nasze zawodniczki sobie wtedy i tak nie poradziły. Więc to niekoniecznie musi nam to pomóc. Serbki nadal są faworytkami, ale myślę, że to zespół jak najbardziej w zasięgu Polek – mówiła nam Iwona Niedźwiedź przed dzisiejszym spotkaniem.

ODBIERZ PRAWDZIWY CASHBACK NA START! 50% DO 500 ZŁ W FUKSIARZ.PL

I faktycznie, na parkiecie długimi momentami było widać, że Serbia – przechodząca przemianę pokoleniową – jest w naszym zasięgu. Tyle że Polki – choć wielokrotnie się do nich zbliżały – nigdy nie były w stanie rywalek dogonić.

Reklama

Nerwy od początku

Polki od pierwszych minut meczu same komplikowały sobie życie. Najpierw trafiając w słupek i poprzeczkę, potem indywidualnymi błędami, choćby tymi Kingi Achruk, która średnio weszła w mecz. A to przecież zawodniczka, po której dużo sobie obiecywaliśmy, weteranka, na mistrzostwach świata występująca po raz piąty. – Kinga Achruk? To zawodniczka, na którą możemy liczyć. Możliwe, że ktoś, kto ogląda reprezentację Polski z boku, powie że jest nieco niewidoczna, ale ona tak właśnie gra. Skupia się na rozgrywaniu piłki, a gdy trzeba podgonić wynik, to włącza się mocno w odrabianie strat i bierze wiele na swoje barki. Więc tak – ona, Kobylińska i Nosek to liderki. Do nich dołożyłabym jeszcze Aleksandrę Rosiak – mówiła Niedźwiedź.

Problem w tym, że dwie pierwsze na początku meczu kompletnie sobie nie radziły. Achruk po kilku błędach dostała jeszcze karę dwóch minut. Kobylińka grała bardzo słabo – co zresztą uwidoczniło się nawet bardziej w drugiej połowie – i nie wyglądała jak kapitan kadry, przez co zresztą została zdjęta z boiska. Jedynie Nosek i Rosiak dawały od siebie bardzo dużo. Właściwie to głównie ich zasługa, że do przerwy Polki przegrywały tylko trzema bramkami. Obie – a zwłaszcza Ola Rosiak – rzucały bowiem znakomicie i jako jedyne dawały od siebie coś więcej w grze ofensywnej. Reszta ekipy odstawała, a problemem była również gorsza dyspozycja kołowych. Tego mogliśmy się jednak spodziewać – i Sylwia Matuszczyk, i Joanna Szarawaga wróciły dopiero niedawno po urazach.

Pod koniec pierwszej połowy na szczęście przebudziła się też w bramce Adrianna Płaczek, a i Polki zaczęły nieco lepiej radzić sobie w defensywie. O ile wcześniej Serbki bez trudu dochodziły do idealnych sytuacji rzutowych, o tyle z czasem musiały się coraz więcej natrudzić. Nie zmieniło to jednak faktu, że nasze zawodniczki na przerwę schodziły przegrywając 13:16.

Festiwal błędów

Po przerwie obie ekipy popisywały się przede wszystkim tym, jak… nie trafiały do bramki. W całej drugiej połowie padło bowiem ledwie 17 goli! Niestety – dziewięć z nich powędrowało na konto Serbek. Tych, dodajmy, i tak mogło być więcej. Jeśli w tej części spotkania mielibyśmy bowiem szczególnie wyróżnić którąś z Polek, to byłaby Monika Maliczkiewicz, która po przerwie stanęła między słupkami bramki. I zagrała rewelacyjnie, wielokrotnie zatrzymując rywalki. Tu zresztą słowa uznania należałoby skierować również do Małgorzaty Gapskiej, odpowiadającej w kadrze za zmiany bramkarek – biorąc pod uwagę, że pod koniec pierwszej połowy Płaczek zdawała się “budzić”, pewnie wielu nie zdecydowałoby się jej od razu zmienić. Gapska postawiła na Maliczkiewicz, a ta się odwdzięczyła.

I naprawdę szkoda, że nie wykorzystały tego jej koleżanki.

Powodów było kilka. Przede wszystkim okazało się, że nie potrafimy grać w przewadze. Polki ani razu nie umiały wykorzystać takiej sytuacji. Zresztą to jakieś przekleństwo naszych reprezentacji – męska też przecież często męczyła się grając w polu sześciu na pięciu. Dziś podopieczne Arne Senstada zdawały się podenerwowane perspektywą możliwości odrobienia strat w takim momencie. A to powodowało, że zaczynały się błędy. Niedokładne podania, nieprzygotowane rzuty, kroki, przekroczenie linii pola bramkowego… Wymieniać można długo, bo takich straconych piłek było, niestety, sporo.

Reklama

Inne zarzuty? Cóż, wiele złych słów po dzisiejszym meczu można by skierować do Moniki Kobylińskiej. Kapitan naszej kadry ewidentnie na to spotkanie nie dojechała. W drugiej połowie popsuła kilka akcji, nie wykorzystała dobrych sytuacji – w tym karnego – a do tego graliśmy przez nią dwie minuty w osłabieniu. Właściwie czego się dziś nie chwyciła, paliło na panewce. Było widać, że to spory problem dla naszej kadry, bo Kobylińska to jej liderka, co już pisaliśmy, ale też zawodniczka należąca do – i nie boimy się tego napisać – europejskiego (jeszcze szerokiego, ale poczekajcie) topu na swojej pozycji. Dziś jednak kadrze dała od siebie bardzo mało.

Zawodziły nas też początki połów. W obu na bramki czekaliśmy długo – odpowiednio siedem i osiem minut. Dopiero wtedy (a traciły już kilka bramek) Polki się rozkręcały i pokazywały lepszą grę. W obu przypadkach za sprawą Oli Rosiak, wybranej zresztą jak najbardziej zasłużenie zawodniczką całego spotkania. Inna sprawa, że Rosiak pewnie wolałaby wygrać mecz, a tytuł MVP oddać którejś z Serbek. Nie wyszło. Choć to nie tak, że nie było szansy. Po jednym z trafień Oli mieliśmy nawet 19:20 i właśnie wtedy Kobylińska (a wcześniej też Magda Balsam) nie wykorzystała karnego. Takich okazji dostawaliśmy jeszcze kilka, bo Serbki z upływem czasu też zaczęły się mylić, w czym duża zasługa – i to Polkom oddajmy – naszej skutecznej gry w defensywie.

Z Rosją potrzeba gry bezbłędnej

Ostatecznie jednak okazało się, że to nie piłka nożna i obroną meczu się nie wygra. A szkoda, bo triumf z Serbkami byłby niezwykle istotny dla Polek nie tylko ze względu na punkty, ale i od strony mentalnej – mógłby je bardzo pozytywnie nakręcić przed starciem z Rosjankami. To już w niedzielę. A czy nasze zawodniczki mają w nim szanse na cokolwiek? Przy wyeliminowaniu większości błędów – tak. Ale musiałyby zagrać mecz idealny.

Po cichu liczę, że wygramy z tymi Rosjankami. Nam zawsze się z nimi bardzo dobrze grało. W dodatku ten zespół został przemeblowany, przeszło przez niego wręcz tornado. Tam po igrzyskach olimpijskich wszystko się zmieniło. Oczywiście, w Rosji od zawsze były wielkie sukcesy, a Rosjanki są aktualnymi wicemistrzyniami olimpijskimi, ale ze składu z Tokio zostało tam tylko pięć zawodniczek – mówiła Niedźwiedź. Szanse więc faktycznie są. Ale dziś też były. I to Polki same zdecydowały o tym, że nie udało się ich wykorzystać.

Oby za dwa dni było inaczej.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

1 komentarz

Loading...