Wisła Płock to typowa drużyna dwóch twarzy. Na wyjeździe – dno, metr mułu i wodorosty, płocczan może ograć każdy, w sumie szkoda kasy na benzynę. Jakby Nafciarze zostawali w domu i olewali podróże, mieliby dokładnie tyle samo punktów. Ale u siebie… No, to jest zupełnie inna historia. Może nie jest tak, że w ekipie Bartoszka łatwo się zakochać, ale twierdzy Płock nikt nie jest w stanie zdobyć. Dziś chciała spróbować Wisła Kraków, jednak właśnie – na próbie się skończyło. Biała Gwiazda dostała w łeb.
WISŁA PŁOCK – WISŁA KRAKÓW. SPRYTNE STAŁE FRAGMENTY
Nie jakoś specjalnie często możemy mówić o meczach Ekstraklasy w kategorii powtarzalności, więc skorzystajmy z szansy – Wisła Płock miała wyraźny pomysł na ten mecz, a nazywał się on „stałe fragmenty gry”. I to nie tak, że Nafciarze pałowali bez sensu, dwa razy się piłka komuś odbiła i wpadło, tylko po prostu miało to ręce i nogi. Obie bramki ekipy Bartoszka były podobne, a to jak fetował je sztab, wyraźnie wskazywało, że drużyna nad tym pracowała.
Z jednej strony nic skomplikowanego. Wrzucić na bok pola karnego, stamtąd zgrać i poszukać szansy bliżej bramki. Z drugiej – płocczanie potrafili to zrobić. Dobre piłki posyłał Szwoch, potem w pierwszym przypadku futbolówkę przetransportował Wolski, w drugim Michalski, a egzekutorem dwukrotnie okazywał się Sekulski. Dostawał eleganckie pakunki na głowę, to ładował. Nie było co się zastanawiać.
Natomiast dziwimy się Wiśle, tej z Krakowa, że kompletnie nie wyciągnęła wniosków z pierwszego trafienia. Zarówno bowiem przy pierwszej, jak i drugiej próbie, bok pola karnego zabezpieczał Yeboah. A on tego kompletnie nie potrafi. Najpierw dał się ograć jak dziecko Wolskiemu, następnie w powietrzu zmasakrował go Michalski. Może gdyby z Nafciarzami o piłkę walczył ktoś sensowniejszy w defensywie, do strat by nie doszło. Ale tak czy tak – pierwszy gol to wręcz kompromitacja Ghańczyka, gdyż nawet jeśli nie umiesz bronić, musisz się zaangażować. A tam ani jakości, ani chęci. Wolski przecież nie wykonał najtrudniejszego zwodu na świecie, po prostu wziął rywala na zamach i wrzucił. Naprawdę dało się temu zapobiec.
WISŁA PŁOCK – WISŁA KRAKÓW. BEZZĘBNI GOŚCIE
Co gorsza dla Wisły Kraków – tak jak była bezjajeczna w tyłach, tak brakowało jej jakości również z przodu. Kamiński, żeby złapać jakieś uderzenie w pierwszej połowie, musiał sam stworzyć okazję przeciwnikowi – zaczął się kiwać, a skoro kiwać się nie potrafi, to stracił piłkę. Starzyński uderzył jednak prosto w niego. Najgroźniejszą bodaj sytuację zmarnował Forbes, kiedy z pięciu metrów nie trafił czysto i wyszedł z tego taś-taś, który powędrował obok bramki.
Druga połowa nic w ofensywnym temacie Wisły Kraków nie zmieniła. Urywać próbował się Yeboah, ale dość łatwo czytali go rywale, a jak miał już miejsce do uderzenia, to kopnął mocno, lecz niecelnie. Na resztę piłkarzy z tej formacji chciałoby się jednak spuścić zasłonę milczenia. Ot, statyści, akurat przejeżdżali obok powstającego stadionu w Płocku, to wyszli na boisko. Do Ghańczyka można mieć pretensje, ale on przynajmniej dał dwie dobre piłki – do wspomnianego Forbesa i Urygi, tylko że koledzy pudłowali.
Wisła Płock po nerwowym początku swoje z przodu zrobiła, potem pewnie ustawiła się w tyłach i kontrolowała poczynania przeciwnika. Zresztą sama mogła jeszcze podwyższyć wynik, ale dwukrotnie dobrze bronił Biegański – najpierw strzał Wolskiego z pola karnego, potem uderzenie Szwocha zza szesnastki.
Czy to zwycięstwo było zagrożone? Nie. Jak Nafciarze wyszli na dwubramkowe prowadzenie, to czuło się, że nic wstrząsającego się w tym meczu nie wydarzy.
I my tu gadu-gadu, a Wisła Kraków od sierpnia wygrała tylko jeden mecz w lidze. Jeszcze jest zapas nad strefą spadkową, natomiast ta czerwona strefa jest już niebezpiecznie blisko.
CZYTAJ TAKŻE:
Fot. Newspix