Wiadomo, że Piast był faworytem w starciu z Zagłębiem Sosnowiec, szczególnie napompowany po zwycięstwie nad Legią, ale już jeden pogromca Wojskowych zdążył wczoraj odpaść z Pucharu Polski i to z rywalem zdecydowanie gorzej notowanym. Gliwiczanie musieli się więc spiąć, żeby nie podzielić losu Lechii i to zrobili, dość spokojnie ogrywając swojego przeciwnika.
Waldemar Fornalik nie szukał w tym spotkaniu kwadratowych jaj. Wiadomo, do kilku zmian doszło, natomiast szkoleniowiec nie stawiał na totalnych anonimów wyciągniętych z kapelusza, żadnego kuzyna masażysty czy kogoś w tym rodzaju, ponadto zobaczyliśmy choćby Huka, Holubka, Lipskiego, Sokołowskiego, Alvesa, a z ławki Kądziora i Pyrkę. Przełożyło się to na różnicę jakości na boisku, bo czasem bywa tak, że ta różnica kto jest z Ekstraklasy, a kto z piętra niżej się zaciera. Tu jednak była w miarę spokojnie widoczna.
Co nie zmienia faktu, że będziemy ten mecz wspominać latami, ponieważ nie będziemy. Czas się raczej dłużył niż pędził bez opamiętania, piłkarze też nie gnali w jedną i drugą stronę. Ot, spacerowe granie. A w takim musiał być lepszy Piast, bo po prostu ma więcej wspomnianej jakości.
Mecz rozstrzygnęła naprawdę ładna bramka Winciersza. Idealnie piłkę w pole karne wrzucił Lipski, Winciersz dostawił nogę i futbolówka wpadła w okolice wideł. Należy sobie zadać natomiast pytanie, gdzie byli rodzice, to znaczy obrońcy Zagłębia? Po pierwsze pozwolili klepać gościom z boku boiska bez żadnych przeszkód. Gdyby ekipa Fornalika miała ochotę wymienić sto podań – cóż, wymieniłaby. Stanęło na około pięciu, które z lubością obserwowali rywale i dochodzimy do punktu drugiego. Czyli do krycia, a właściwie jego braku w szesnastce. Nic się nie zgadzało u gospodarzy, ani linia spalonego, ani przypilnowanie poszczególnych zawodników. Biwak.
Piast miał swój wynik i co jakiś czas próbował jeszcze zwiększyć prowadzenie. Blisko był Sokołowski po strzale z linii pola karnego, ale piłka nieznacznie minęła posterunek Perdjicia. Próbował aktywny Alves, natomiast jego „rogalik” tylko pocałował poprzeczkę.
Co charakteryzowało gliwiczan, to względny spokój w rozgrywaniu. Dość łatwo przychodziło im przetransportowanie piłki pod szesnastkę, bo też agresji i doskoku w wykonaniu Zagłębia nie było zbyt wiele. Sorry, ale takie mecze rywal z niższej półki musi sobie wyszarpać, a tutaj większą wiarę w sukces oglądaliśmy tylko na początku pierwszej i drugiej połowy. To za mało.
Zagłębie nie zdobyło się w tym spotkaniu nawet na celny strzał, tak więc rezerwowy bramkarz gliwiczan, Szymański, mógł być nieco rozczarowany – nikt go nie sprawdził. Nie bardzo miało pomysł Zagłębie na to wszystko, oj nie bardzo. Rozczulił nas rzut rożny z pierwszej połowy. Chcieli go rozegrać krótko, ale zrobili to w taki sposób, że już drugie podanie wylądowało na aucie bramkowym. Klasa.
Pewnie warto było zwrócić uwagę na Szumilasa, który starał się rozruszać swoich kolegów w drugiej połowie, jedno-dwa ciekawe zagrania miał Tanque, ale w gruncie rzeczy ekipa Skowronka zaprezentowała malutko. Natomiast należała się jej ostatnia akcja, czyli rzut wolny z boku boiska. Kądzior ewidentnie faulował przeciwnika, już leżał i czekał nawet na żółtą kartkę, a Jarzębak… kazał grać dalej. Szczerze mówiąc, to ten faul był widoczny z Katowic.
Ale to tak tytułem dygresji, bo bezzębne Zagłębie pewnie i tak by nie skorzystało z tej wrzutki. Mecz bez historii, Piast idzie dalej i tyle.
Zagłębie Sosnowiec – Piast Gliwice 0:1
Winciersz 18’
CZYTAJ TAKŻE:
Fot. FotoPyk