Grali nieźle. W pierwszej połowie właściwie zamknęli rywala. Tworzyli sobie kolejne sytuacje, często po dość porządnych, pomysłowych akcjach. Wreszcie wyzbyli się tej irytującej maniery asekuranctwa. Sporo kiwał Skóraś, nieoczywistych rozwiązań próbowali Bogusz czy Kamiński. Momentami oglądało się to bez bólu zębów, finalnie zresztą zremisowaliśmy na trudnym terenie. A jednak, po dzisiejszym starciu reprezentacji U-21 z rówieśnikami z Węgier czujemy przede wszystkim ogromny niedosyt.
Bo przede wszystkim – reprezentacja koncertowo trwoniła cały swój dorobek, ilekroć zyskiwała jakąkolwiek kontrolę nad meczem. Roiło się od szkolnych, juniorskich błędów, zresztą pod obiema bramkami, a co najważniejsze – końcówka została kompletnie położona, co ostatecznie kosztowało nas dwa punkty.
Węgry – Polska. Rola skuteczności.
Pierwsza połowa przebiegała właściwie pod nasze dyktando, to Polska prowadziła grę, to Polsce bardziej zależało na tworzeniu zagrożenia, Węgrzy ograniczali się do szybkich kontrataków przy naszych błędach w wyprowadzaniu piłki. Natomiast musimy tutaj naszą młodzież pochwalić. Błędy w wyprowadzaniu piłki były rzadkie, a brały się wyłącznie z faktu, że od stoperów, po środek pola szukaliśmy rozwiązań nieoczywistych. Niektóre kontry to niedokładne podania, które minimalnie celniejsze – otwierałyby drogę do bramki. Inne – wynik nieudanych dryblingów, które przecież często stanowiły początek obiecującej akcji ofensywnej. Trudno było się denerwować na Skórasia, jeśli chwilę wcześniej jego ambitna próba minięcia rywala tworzyła przewagę w bocznej strefie.
Klarowne okazje? Na pewno rzut wolny pośredni z sześciu metrów, kompletnie przez nas zmarnowany. Do tego ładna akcja Skórasia z Boguszem, którą mógł wykończyć Benedyczak, ale zabrakło mu kilku centymetrów przy wślizgu. Jedno kiepskie przyjęcie po penetrującym podaniu od Bogusza, dwie niepewne interwencje bramkarza rywali. Summa summarum – naprawdę fajna połówka. Brakowało – tylko i aż – kropki nad i.
I gdy zastanawialiśmy się już, kiedy Polacy napoczną Węgrów – druga połowa rozpoczęła się od zaćmienia całej reprezentacji Polski. Dlaczego taka strata? Dlaczego taki dziwaczny powrót? Czemu zero asekuracji na lewej flance, gdzie nie zdążył wrócić Karbownik, no i wreszcie – jakim cudem na trzech naszych stoperów ani jeden nie zdołał choć w minimalnym stopniu utrudnić roboty napastnikowi? 50 minut przeważasz, dostajesz w nos. Spodziewaliśmy się, że tradycyjnie: pierwsza bramka ustawi mecz.
Węgry – Polska. Podnieść się, by znów upaść.
W tym momencie reprezentacja Polski nam zaimponowała. Mecz na wyjeździe, w dodatku układający się w tak nieszczęśliwy sposób. Sądziliśmy, że od 55. minuty zacznie się już spuszczanie głów w dół, a od 60. – radosne pałowanie na najwyższego kolegę w środku pola karnego rywala. Tymczasem Polacy dalej grali swoje i dość szybko to się spłaciło. Wstrzelenie piłki w pole karne, oczywiste zagranie ręką i chwilę później Benedyczak z jedenastego meta daje nam remis. Sporo mówi fakt, że łatwo było trafić w rękę któregoś z Węgrów, skoro momentami stali oni w szesnastce w dziewięciu czy dziesięciu.
Łyżka dziegciu? Nawet przy tak zabarykadowanym rywalu, potrafiliśmy mu podarować kilka prezentów. Majchrowicz gra do Bejgera, ten się wywraca na plecy, na szczęście Węgry nie potrafią tego wykorzystać. Gospodarze zmarnowali też kontrę pięć na trzy, bo w poszukiwaniu drugiego gola momentami odkrywaliśmy się już naprawdę mocno. Momentami ratowali nas stoperzy, momentami Majchrowicz.
Natomiast – te frontalne ataki też przyniosły efekt. Na murawie zameldowali się rezerwowi, wśród nich Gruszkowski i Wędrychowski. Ten pierwszy świetnie wyczekał przy linii, aż zrobi się szczelina na prawej flance. Ten drugi – dostał piłkę właśnie w tym wolnym polu, od razu zabrał się do środka, zmylił rywala i w ogromnym tłoku zdołał oddać mocny strzał pod ladę.
82. minuta, 2:1, mecz, w którym Węgrzy praktycznie nie potrafili stworzyć sobie zagrożenia z ataku pozycyjnego. Wydawało się, że tutaj nic nam się nie może stać. Wydawało się. Najpierw Skóraś zupełnie niepotrzebnie miesza się do jakiejś szarpaniny z boku boiska, kończy z drugą żółtą, a w konsekwencji czerwoną kartką. Cofamy się głębiej i głębiej, ale mamy prawdziwy dar z niebios. Ruszamy z kontrą, Major fauluje wychodzącego sam na sam napastnika, z miejsca wylatuje z boiska. Gramy po dziesięciu, mamy wynik, przeważaliśmy cały mecz.
No i wtedy słabszy moment notuje Majchrowicz. Po co on wyjeżdżał na ten szesnasty metr przy całkiem niegroźnej centrze? Dlaczego? Co nim kierowało? Nemeth wykorzystuje jego oczywisty błąd i w piątej minucie doliczonego czasu robi się 2:2. I tak trzeba jeszcze Majchrowicza pochwalić, bo parę sekund później mogło się zrobić i 3:2, ale tym razem to on przytomnie zainterweniował.
***
Wcale nie taka zła gra, kiepski wynik, skomplikowana sytuacja w grupie. Sami nie wiemy, jak do tego meczu podchodzić – jeśli traktować go pod kątem przydatności poszczególnych zawodników do dorosłej kadry w przyszłości, to zdaje się, że z Bogusza możemy mieć trochę pożytku, a i ogółem ci chłopcy nie będą się czuć nieswojo, gdy ktoś poprosi ich o ofensywne granie krótkimi, ryzykownymi podaniami. Ale jeśli patrzeć na wynik? Polska już wcześniej przegrała z Izraelem. O awans na Euro będzie bardzo, bardzo trudno. I nie zdziwimy się, jeśli w ostatecznym rozrachunku zabraknie właśnie tych głupiutko straconych dwóch punktów z Szegedu.
Węgry – Polska 2:2 (0:0)
Nemeth 48′, 90+5′ – Benedyczak 61′, Wędrychowski 81′
Fot. FotoPyK