Reklama

San Marino, nasz ulubiony rywal

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

05 września 2021, 12:49 • 23 min czytania 29 komentarzy

Pojechać, wygrać, zapomnieć. Tak wielokrotnie silniejsze drużyny podchodzą do autsajderów, momentami wypowiadając się zresztą o nich z arogancją i pogardą. „Wygrać w tej kukurydzy i do domu”. „Chodźcie za stodołę”. „Byle nam zegarków nie pokradli”. W tym wypadku trudno o arogancję i trudno o pogardę, bo dla Polski San Marino to rywal… No właśnie. Najbardziej sympatyczny? Najbardziej znany, taki niemal należący do grona przyjaciół rodziny? Jedno jest pewne – mamy z nimi bardzo długą historię spotkań i jest to bezsprzecznie historia pełna interesujących momentów, nawet jeśli bilans nie pozostawia złudzeń – 8 spotkań, 8 zwycięstw, gole 33:1.

San Marino, nasz ulubiony rywal

Być może to kwestia czasu – po prostu z San Marino spotykaliśmy się głównie w XXI wieku, zwłaszcza w momentach istotnych dla naszej piłkarskiej historii. Bo był tu przecież pierwszy mecz o punkty pod wodzą trenera Zbigniewa Bońka. Był tutaj pierwszy gol Roberta Lewandowskiego w kadrze. Najwyższe zwycięstwo oraz dwumecz za Fornalika, gdy wielu rozżalonych kibiców właściwie trzymało kciuki za choćby jedną bramkę dla dzielnych Sanmaryńczyków.

Być może to właśnie kwestia sympatii – bo ich gol na 1:5 to był szał radości porównywalny jedynie z wygraniem ważnego turnieju. Natomiast spośród wielu rywali, których reprezentacja Polski po prostu obtłukuje, San Marino wyróżnia się tzw. potencjałem narracyjnym.

Polska – San Marino i ręka Furtoka

Miejmy to za sobą. Tak, pośród wielu pięknych zwycięstw nad San Marino jest jedno zwycięstwo haniebne. Zwycięstwo, które okryło nas wstydem na następne dziesięć pokoleń, zwycięstwo, za które już zawsze będziemy dzielnych Sanmaryńczyków przepraszać – np. ciesząc się z nimi po ich golach, jak w 2013. Graliśmy słabo. Nie tworzyliśmy sobie sytuacji, ba, to rywal mógł nas skaleczyć. Raz zmarnowali sam na sam, raz Polacy wybijali piłkę z linii bramkowej. W dodatku zwycięskiego gola, jedyną bramkę w spotkaniu, nasz napastnik zdobył ręką.

Łódź, stadion Widzewa, 28 kwietnia 1993. Dzień, w którym nie udawało nam się nic.

Reklama

– To zwycięstwo jest naszą porażkąAndrzej Strejlau.

– Drużyna Strejlaua miała prawo grać słabo, ale nigdy tak haniebnie, jak się właśnie stało. Nie ma żadnej okoliczności łagodzącej – Janusz Atlas.

– W erze VAR-u gola Furtoka by nie było. Uciekliśmy spod topora – Piotr Czachowski.

– Strejlau powiedział później, że wolałby nie wygrać, niż wygrać po takim golu – Michał Listkiewicz.

– Zmieńcie trenera, wygramy siedem do zera – kibice zgromadzeni na trybunach.

Diletanti. To już z kolei tytuł relacji z meczu od Janusza Atlasa

Wszyscy uczestnicy tamtego widowiska zgadzają się co do jednego: to był wstyd dla takiej ekipy jak Polska. To był 1993 rok, przed momentem nasza młodzież zaliczyła doskonały występ na Igrzyskach Olimpijskich, a przecież i paru starszych kolegów grało wówczas na wysokim poziomie, często w mocnych, europejskich ligach. Tymczasem gramy u siebie, gramy z San Marino, które wtedy było zaledwie kilkuletnią federacją i męczymy się przez pełne 90 minut. Absolutna kompromitacja na wielu poziomach – poczynając od tego, że piłkarze jak jeden mąż narzekają na… wysoką trawę, która tego dnia nieco przeszkadzała obu drużynom. Ba, Listkiewicza wynik dotknął na tyle, że do dziś wspomina wizytację na stadionie.

Reklama

– Przyjechał do nas specjalnie wysłannik FIFA, Walter Gagg, wówczas prominentny działacz. Była jakaś uroczystość, odznaczenia, ale obejrzał też ten mecz. Pamiętam jak mnie pocieszał, że San Marino zrobiło duży postęp ostatni0. Taka kurtuazja... – opowiada w rozmowie z nami.

Najgorsza jest świadomość, że to naprawdę nie był mecz z Football Managera, gdzie jedna drużna niemiłosiernie obtłukuje drugą, tylko po prostu piłka ciągle trafia a to w słupek, a to w poprzeczkę. Nie. Właściwie to San Marino miało sytuacje o większej jakości, ba, Atlas pisał wprost: uratował nas raz Kłak, a raz chyba sam Pan Bóg. Oglądaliśmy skróty – faktycznie, krzywda by nam się nie stała, gdyby na przerwę schodzić z wynikiem 1:2. Natomiast Atlas roastował cały zespół.

„Pięciu śniętych olimpijczyków i sześciu rezerwowych klubów zachodniej Europy, zbieranina taka. Leszek Jezierski, trener, któremu Jacek Ziober zawdzięcza nie tylko kontrakt zagraniczny, nie mógł wyjść z osłupienia, że tak okropnie na francuskiej prowincji zmarnował się talent świetnie rokującego piłkarza.  Supersnajper Juskowiak od wielu miesięcy nie ma styczności z prawdziwym futbolem, więc nie wie jak się zachować w pojedynku z golkiperem. 

[Strejlau dał] szansę wątpliwym popisom otyłego Ryszarda Stańka. Parodiujący Brychczego sprzed 30 lat Pisz był wyróżniającą się postacią tego pożałowania godnego widowiska, a leniwy Kosecki uratował nam zwycięstwo, bo przypadkowo sobie przypomniał, że umie grać w piłkę”. 

Strejlau był wyprowadzany w towarzystwie ochrony. Trybuny skandowały: „Strejlau na boisko” oraz bardziej dosadne „Polska grać, kurwa mać”. Furtok się tłumaczył, że to odruch, a poza tym proszę mu dać spokój. Całość miała swoją wymowę, bo przecież do polskiej piłki właśnie wkraczały poważne pieniądze. Polscy piłkarze wyjeżdżali na zachód zarabiać bajeczne kwoty. Atlas zresztą od takiej szpilki zaczął: „pan Giorgio Leoni, poza tym, że jest jedynym w republice licencjonowanym trenerem, pracuje na chwałę słynnej poczty San Marino i utrzymuje rodzinę z prowadzenia sklepu filatelistycznego”. 

Filateliści kontra supersnajper Juskowiak. Wiadomo, jak to brzmi.

Strejlau: zasłużyliśmy na gwizdy

W 1993 na Widzewie byłem sprawozdawcą „Przeglądu Sportowego”, miałem tuż po meczu przekazać relację. Miałem na pulpicie telefon redakcjny, którym miałem ją po gwizdku nadać, takie czasy. Obok mnie siedział natomiast Krzysztof Materna i cały mecz się ze mną przekomarzał, zabierał ten telefon, próbował skorzystać. Gdy nadawałem relację, podałem, że Furtok strzelił głową. Nie było widać z trybun ręki, sam Andrzej Strejlau tego nie widział. Gdyby nie czujność kolegów, którzy powiedzieli, że w TV na powtórce widać było rękę, pewnie bym się ośmieszył – wspomina Janusz Basałaj. Ręka faktycznie była dość sprytna, zapytaliśmy o nią samego Jana Furtoka.

– Przypadek to był. Kosecki dostał taką piłkę spod linii, ja podleciałem, sięgałem, sięgałem, odruch taki… Patrzę: w bramce. Cieszę się, wszyscy też się cieszą. Miało być siedem, była jedna ręką… – mówił w wywiadzie, którego udzielił Kubie Białkowi. – Tak wyszło. W Niemczech byłem, to Kicker napisał, że to powinna być kara, że to, że tamto, że tak nie wolno. Co nie wolno? Zdarza się, no co. Głośno było o tym.

Po latach Furtok wyzna – denerwuje mnie jedynie to, że tyle człowiek bramek strzelił, a pamiętają tylko San Marino. Ale też o takim meczu trudno zapomnieć. Dzwonimy do Piotra Czachowskiego. Minęło prawie 30 lat.

– Mecz na stadionie Widzewa Łódź pamiętam bardzo dobrze – zaczyna Czachowski, czym oczywiście nas nie zaskakuje. – Bardzo nieprzyjemne wspomnienie. Coś, co się wtedy zdarzyło, nie powinno mieć miejsca. Wszyscy spodziewali się, że wygramy lekko, łatwo i przyjemnie, a tak się nie stało. Nie ma co się usprawiedliwiać, mieliśmy kosmiczne problemy. Sytuacje mieliśmy na początku spotkania, ale zmarnowaliśmy je, a potem nawet San Marino zaczęło stwarzać swoje. Koncentracji po prostu nie było. Mecz z boiska – każdy grał swój. Każdy pod siebie. Nie było zespołu, tej jedności. Może gdyby ten worek z bramkami się otworzył, natomiast tak nastała nerwowość. W dobie VAR-u gol Janka na pewno nie zostałby uznany. Uciekliśmy tego dnia spod topora.

EARLY PAYOUT W FUKSIARZU – WYGRYWAJ PRZED KOŃCEM MECZU!

I Furtok, i Czachowski dodają, że trawa była do pasa. Ale ten drugi od razu dodaje:

Słyszałem kiedyś usprawiedliwienia, że była źle przygotowana trawa. No cóż, dla jednych i drugich warunki były takie same. Przede wszystkim byliśmy w tym meczu zlepkiem indywidualności. Każdy patrzył, żeby nastrzelać jak najwięcej. Ostatecznie nie szło strzelanie nikomu. Przypominało to 0:0 z Cyprem za Łazarka, gdzie też była presja, wielu napastników na boisku, spodziewano się łatwej wygranej, a skończyło się jak się skończyło – puentuje Czachowski. Cypr w tym kontekście przypomniał nam też Listkiewicz – czterech napastników na boisku, w kluczowym momencie zderzają się ze sobą w polu karnym.

O tej atmosferze w szatni wspominał też na gorąco Andrzej Strejlau.

– Porcja gwizdów – na to zasłużyliśmy – rzeczowo ujął na konferencji. – W przerwie zawodnicy siedzieli w szatni przygnębieni, ze spuszczonymi głowami. nie bardzo wiedzieli, dlaczego gra im nie wychodzi. a przecież, moim zdaniem, byli do tego spotkania dobrze przygotowani – wiedzieli jak grają rywale, podbudowała ich wysoka wygrana drużyny młodzieżowej w Bełchatowie, który to mecz oglądali z trybun. a jednak ich poczynania nie kleiły się. Paru zawodników zagrało poniżej oczekiwań, choć ja za zły występ winię całą drużynę. Może przebieg łódzkiej potyczki i  jej wynik, nie taki jak oczekiwaliśmy, otworzy oczy paru kadrowiczom i wreszcie zrozumieją, że tak dalej podchodzić do gry w reprezentacji nie można. 

– To prawda, w szatni atmosfera po tym meczu była bardzo gęsta. Każdy zdawał sobie sprawę, ile dał na boisku – czyli, że nie dał zbyt wiele. Tak, uczulano nas, że w San Marino gra Bonini, ceniony w Serie A zawodnik, który potrafi rozrzucić piłkę, ściągnąć uwagę. Ale przed meczem już było widać za wiele luzu, rozprężenia. Nikt nie spodziewał się takich ciężarów. Norwegowie wklepali im dziesięć bramek.  – przypomina sobie Czachowski.

Nieudolność pod własną bramką. Nieudolność pod bramką San Marino. Największe wrażenie robiła sytuacja właściwie sam na sam z bramkarzem, w której i tak nasza szalona ofensywa zdołała zaliczyć spalonego.

San Marino jako początek przyjaźni Strejlau – Sacchi

Najbardziej urocze są w tym wszystkim wspomnienia Andrzeja Strejlaua. O ile faktycznie na konferencji przedmeczowej był dość bezlitosny dla swoich podopiecznych, narzekał na napad, skuteczność, granie środkiem i kardynalne błędy w defensywie, o tyle w biografii „On, Strejlau”, wspomina całość niemal jako anegdotę. – To spotkanie było męczarnią, nic nam nie wychodziło, ale to nie było dla mnie dużym zaskoczeniem, bo widziałem razem z kilkoma wybitnymi trenerami mecz San Marino z Turcją, zakończony remisem 0:0. W 1993 roku Arrigo Sacchi przyjechał na nasz rewanż do San Marino, po tym łódzkim wyczynie. Chciał zobaczyć, jak ćwiczymy. I tak przypadliśmy sobie do gustu, że zaprosił mnie do siebie, a potem odwiedził też Warszawę. Wstydziłem się zabierać go do naszego mieszkanka na Bogusławskiego, ale to był swój chłop! – zapamiętał doświadczony szkoleniowiec. No tak, było blisko utraty punktów z outsiderem, ale przynajmniej z tego małego ambarasu wyniknął przyczynek do znajomości z legendarnym Sacchim.

Co ciekawe – najbardziej trafny komentarz pomeczowy wygłosił Leszek Pisz, cytowany z wycinków prasowych przez Łączy Nas Piłka.

– Nie zauważyłem w szatni nastroju przygnębienia i rezygnacji. Kiedy chce się wygrać różnicą pięciu czy sześciu goli, czasem trudno strzelić tego jednego, na wagę zwycięstwa. Nie wierzę, że na mecie eliminacji decydować będą bramki, najważniejsze są punkty.

No i Leszek Pisz miał rację. Bramki nie decydowały, byliśmy w takim bagnie, że nawet rozjechanie San Marino dwucyfrówką niczego by nam nie dało. Reprezentacja była po prostu w dużym kryzysie, Łódź była nie przyczyną, ale konsekwencją mizerii kadrowej.

Rewanż bliski powtórki

Co ciekawe, gdy już Strejlau się wyściskał z Sacchim, okazało się, że i w rewanżu mamy pewne ciężary.

– Do przerwy 0:0, więc znowu nerwówka. Obawialiśmy się, czy nie będzie powtórki z Łodzi. Natomiast szybko padł gol po przerwie, trafił Marek Leśniak i puściło – wspomina Czachowski.

Do kadry na ten mecz wrócił Andrzej Rudy, który pięć lat wstecz zamienił siermiężną końcówkę PRL-u na luksus RFN. – Rudy uciekł po meczu Ligi Polskiej z Ligą Włoską, remis 2:2 na San Siro – uśmiecha się Czachowski. Całość miała miejsce w 1988 roku, Rudy przedostał się z Włoch do RFN, powrócił do kadry dopiero za kadencji Strejlaua. – Liczyliśmy na niego, gdy wrócił, bo to był znakomity zawodnik, potrafiący dać wiele drugiej linii. Taki piłkarz, który czyni graczy wokół siebie lepszymi.

Sam Rudy w „Piłce Nożnej” skromnie zaznaczał: nie jestem zbawcą.

– Nie chciałbym, aby traktowano mnie jako zbawienie polskiego futbolu. Jeśli się przydam, to dobrze. Jak mnie przyjęli koledzy? Tak jakbym się z nimi rozstawał przed dwoma tygodniami i opuścił tylko ten jeden mecz, sprzed tygodnia. Lepiej być nie mogło – opowiadał dziennikarzom. Natomiast niestety – Rudy kadry nie zbawił. To 3:0 było naszym ostatnim zwycięstwem w eliminacjach do amerykańskiego mundialu. Jak doniosłe było to zwycięstwo? Ach, przenieśmy się do San Marino za sprawą Krzysztofa Nowińskiego z „Piłki Nożnej”.

EARLY PAYOUT W FUKSIARZU – WYGRYWAJ PRZED KOŃCEM MECZU!

„Środa, 19 maja, zbliża się północ. W maleńkiej republice nikt jednak nie śpi. Górzystymi, krętymi ulicami pod Monte Titano suną z piskiem opon samochody, a wychyleni z nich kibice szaleją. Jazgot potęgują klaksony. Przed chwilą skończył się mecz San Marino – Polska, ale nie to wydarzenie stało się źródłem szaleństwa tamtejszych fanów futbolu. Całe San Marino oglądało na ekranach telewizorów sukces Juventusu z Borussią i tylko to było ważne. Spotkanie narodowej reprezentacji nie wzbudziło żadnego zainteresowania, na stadion przyszły chyba tylko rodziny piłkarzy”.

– Andrzej, mimo, że jest prawdziwym bogiem futbolu, autorytetem, tak cudów z reprezentacją nie osiągnął. Pytany o ocenę swojej kadry powiedział mi kiedyś „co miałem wygrać, to wygrałem, co miałem przegrać, to przegrałem”. Cały on – kończy historię bojów Strejlaua z San Marino Janusz Basałaj.

Po porażkach z Anglią i Norwegią Strejlau pożegnał się z kadrą. W grupie wyprzedziliśmy tylko Turcję i San Marino, gdyby nie ręka Furtoka – bylibyśmy przedostatni.

Polska – San Marino i furia Smolarka

Rzut karny w 3. minucie meczu. Przeciw San Marino. Tuż po rozczarowującym remisie ze Słowenią na starcie mundialowych eliminacji.

Dla nas dobry wynik w tym meczu to jak wejście na K2 i to bez butli tlenowej – mówił kwieciście Giampaolo Mazza, trener San Marino. A potem porządnie nastraszył Polaków. Karnego wyjął Łukasz Fabiański, dla którego ogółem był to naprawdę dobry mecz. Wiesz doskonale, że nie jest dobrze, gdy przeciw San Marino dobry mecz gra bramkarz. Co więcej – jednego z dwóch goli strzelił wówczas Robert Lewandowski, młodzieniaszek, który jeszcze przed chwilą kopał w Zniczu Pruszków. Dla niego to był pierwszy gol w reprezentacji, dla nas – mecz co najmniej niepokojący.

Wtedy jeszcze można było sądzić, że to wypadek przy pracy, że to leniwe wejście w eliminacje, gdzie i tak po dwóch meczach mamy 4 punkty. Stało się inaczej, ale… z tych eliminacji i tak zapamiętamy inny mecz przeciw San Marino.

10:0. Dwucyfrówka.

– W futbolu zawsze trzeba okazać rywalowi respekt – respekt w formie takiej, że grasz przeciwko niemu na maksa. Nie lekceważysz go i grasz od początku do końca na sto procent – przypomina Jacek Krzynówek, który z San Marino mierzył się za kadencji Leo Beenhakkera. W pamiętnym 10:0 zagrał na lewej obronie, skończył spotkanie bez gola. Ale zgadza się z powszechną interpretacją tego starcia – San Marino miało po prostu pecha, że wypadło w kalendarzu po klęsce z Irlandią. – To 10:0 w Kielcach dobrze się ułożyło, a my chcieliśmy dobrze wypaść po porażce z Irlandią Północną, gdzie jeszcze wiadomo w jaki sposób traciliśmy bramki. Parliśmy cały czas do przodu, nawet przy już wysokim wyniku – podkreśla w rozmowie z Weszło.

Pytamy Krzynówka o jego odbiór ogólnej rywalizacji z San Marino. Trudno być zaskoczonym – zawodników uwiera zwłaszcza odbiór meczu w zerojedynkowy sposób – jeśli rywal choćby podejdzie pod bramkę przeciwnika, całość już stanowi klęskę silniejszego.

– Zawsze oczekuje się wysokiego kilkubramkowego zwycięstwa, jeśli zdarzy się cokolwiek innego, to jest rozczarowanie. Jakakolwiek sytuacja bramkowa dla San Marino już jest uznawana za coś, co stanowi rysę na wizerunku drużyny. Niezwykle trudno jest zrobić coś, co zostanie drużynie policzone na plus. Można nawet wygrać wysoko, a i tak będą narzekania. A takie mecze są często ciężkie, bo to rywal, który broni się całym zespołem. Tłok w polu karnym, tłok przed polem karnym. Dlatego wielu piłkarzy nie lubi takich meczów.

W tej grupie z pewnością nie ma Ebiego Smolarka, który – trudno to odczytywać inaczej – na San Marino po prostu wyżył się za Irlandię. Cztery gole i w dodatku nie jakieś spuszczanie głowy po każdym, tylko ekspresyjna radość. To pamiętne 10:0 to też najszybciej strzelony gol, zajęło nam to 23 sekundy. Polacy strzelali na bramkę rywala 31 razy. Ale co ciekawe – popełnili też 18 fauli. Mecz z San Marino, dwucyfrowy wynik i taka liczba fauli jasno pokazują – tutaj trwała walka, ale taka do końca, na ambicji i wkurwieniu.

Schyłek Beenhakkera

– 10:0 w Kielcach odczytuję jako zaufanie do trenera Beenhakkera ze strony drużyny. Demonstracja poparcia. Takie stanięcie za nim murem. Nie musieli aż tak wysoko wygrywać, mogli poprzestać na 4:0, a jednak dalej parli. Trochę było mi żal aż tych chłopaków z San Marino – mówi nam Michał Listkiewicz. Skąd ta manifestacja poparcia? Cóż, wokół Holendra zaczynało się robić gorąco. Dwie porażki i remis w pięciu pierwszych meczach eliminacji. Dorobek absolutnie fatalny, pokonaliśmy tylko San Marino, a jakże, oraz Czechów u siebie. A to przecież była bardzo prosta grupa – remis ze Słowenią oraz porażki ze Słowacją i Irlandią Północną to coś więcej niż tylko rozczarowania.

Zresztą ta Irlandia Północna… Samobój Żewłakowa przy błędzie Boruca. Wcześniej ta głupia porażka ze Słowacją, dwa gole stracone w końcówce, minuta po minucie. To wszystko sprawiało, że Beenhakker chwiał się na krześle. I trzeba dodać – sam jednak podsycał spekulacje o rychłym zwolnieniu. Mówiło się o jego rozmowach z Feyenoordem Rotterdam, poza tym sam Leo coraz częściej sprawiał wrażenie jedynego mędrca na zapadłej wsi. Ten wizerunek się sprawdzał, gdy szły za nim wyniki w trakcie eliminacji do Euro 2008. Ale gdy jednego dnia robisz z siebie Pitagorasa, a drugiego przegrywasz matematyczny pojedynek z rywalem z trzeciego szeregu – uczniowie zaczynają podejrzewać, że jesteś jedynie pyszałkiem, a nie fachowcem.

10:0 za Beenhakkera… to był w szerszym kontekście moment nie do wyobrażenia. Pomyślmy co by było dziś, gdyby selekcjoner reprezentacji flirtował w trakcie kadencji z pracą w klubie, miał w nim jakieś konszachty – opowiada Janusz Basałaj. – Była taka krótka historia z Kazimierzem Górskim, któremu dorobiono etat doradcy w ŁKS-ie, ale to za poprzedniego ustroju, to był rodzaj dofinansowania. A Beenhakker miał bajeczne zarobki. Z chwilą, kiedy Listkiewicz odszedł, na pewno zeszło z Beenhakkera powietrze, nie było osoby, która go zatrudniała, zapewniała trochę ochronę. Wiadomo więc, w jakim momencie przyszło to 10:0. Natomiast byłem wtedy na stadionie i faktycznie to była euforia. Wielka radość z tego meczu, piłkarze dali kibicom sporo radości.

Wtedy przez moment wydawało się, że to jeszcze odpali, że Beenhakker wszystko poskłada, że Smolarek pociągnie nas na mundial. Ale po wakacjach najpierw ledwo zremisowaliśmy u siebie z Irlandią Północną, a potem przerżnęliśmy 0:3 na Słowenii. Dariusz Szpakowski wygłosił Holendra pamięci żałobny rapsod i pewien okres w życiu tej drużyny dobiegł końca.

Zarejestruj się na Fuksiarz.pl

Graj mecze EARLY PAYOUT. Drużyna prowadzi 2:0 w dowolnym momencie, wygrywasz zakład

Polska – San Marino i trener Zbigniew Boniek

Zbigniew Boniek był doskonałym piłkarzem, jednym z najlepszych w historii polskiej piłki. Zbigniew Boniek był bardzo porządnym prezesem PZPN-u, zapewne najlepszym od upadku żelaznej kurtyny. Natomiast Zbigniew Boniek był też selekcjonerem i niestety to jest już wszystko, co możemy dobrego napisać w tym temacie.

Bońkowi najmocniej została zapamiętana Łotwa, ucieczka, wręcz dezercja po twardym zderzeniu z parcianą rzeczywistością naszej piłki. Ale kiepsko wypadł już debiut w meczu o punkty, mecz w Serravale podczas eliminacji Euro 2004.

MAMY LIDERA. Drużyna Zbigniewa Bońka już na czele tabeli grupy czwartej! – zakrzyknął z okładki Przegląd Sportowy, który był wówczas tak zgryźliwy jak Weszło w erze Waldemara Fornalika. Boniek wiedział doskonale, że skala wyzwania jest spora, dlatego rozpoczął od rewolucji. I nie była to rewolucja najbardziej udana. W jedenastce m.in. Kaczorowski, Kos, Kukiełka i Wichniarek. Kukiełka zresztą zostanie najlepszym strzelcem kadencji Bońka, co ma swoją wstrząsającą wymowę. Kaczorowski? Nigdy już nie zagra o punkty. Tomasz Kos, mimo całej sympatii jednego z autorów poniższego tekstu do mistrza Polski w barwach ŁKS-u, reprezentacji nie zbawił.

– Nie wystarczy się zebrać z dnia na dzień i powiedzieć: panowie, walczymy – przypominał na łamach „Piłki Nożnej” Kazimierz Górski. Inny nestor polskiej piłki, Janusz Atlas, wytykał to, co Bońkowi będzie się zarzucać jeszcze dwie dekady później. – Boniek, mistrz socjotechniki, nie powinien się na krytykę obrażać, ale pokazać się narodowi jako ten, co wcale nie zjadł wszystkich rozumów i grzecznie kłania się równie jak on solidnym fachowcom. 

Mecz do odbębnienia

Dzwonimy do Artura Wichniarka, któremu Boniek zafundował powrót do kadry.

– Faktycznie, wtedy wreszcie czułem zaufanie. Ale to był krótki czas, Zbigniew Boniek podał się do dymisji. Ani on nie zrobił furory w kadrze, ani ja – gorzko uśmiecha się Wichniarek, który nie przełożył na kadrę swoich świetnych występów z piłki klubowej. Wichniarek grał też oczywiście w meczu z San Marino.

EARLY PAYOUT W FUKSIARZU – WYGRYWAJ PRZED KOŃCEM MECZU!

Z jednej strony, w takim meczu mecz obowiązek wygrać. Z drugiej masz świadomość, że będą ważniejsze mecze niż San Marino i z tyłu głowy jest, żeby zagrać na pół gwizdka. Jeśli to się przerodzi w brak koncentracji od pierwszej minuty, może być potem ciężko. Dowodem nie są tylko nasze mecze, bo przecież dopiero co Niemcy wygrali ledwo 2:0 z Liechtensteinem. Jak zespół broni się całym zespołem w szesnastce, zawsze jest ciężko. My wtedy też mieliśmy sporo problemów. Okazje były, ale mieliśmy problemy ze skutecznością – wspomina Wichniarek. Jeszcze gorzej mecz zapamiętał Michał Listkiewicz.

– To wyglądało dramatycznie. Jakieś jedno, dwa indywidualne zagrania dały zwycięstwo, natomiast radości nie było z tego żadnej – mówi nam były prezes PZPN-u. – To był początek eliminacji. Myślę, że Zbyszek uznał, że mecz z San Marino jest dobrym pomysłem na eksperymenty, bo jakimkolwiek się składem wyjdzie, i tak się wygra. No i wygraliśmy, ale trochę nerwów przy tym było. Zresztą, dzień przed meczem z San Marino w 2002 byłem na meczu młodzieżówki. Chodziłem sobie wokół boiska, kameralne klimaty, rozgrzewający się piłkarze. Nagle jeden rozgrzewający się zawodnik podszedł i powiedział: „A my się dzisiaj widzieliśmy. Był pan dzisiaj u mnie w sklepie z pamiątkami. Ale zamknąłem wcześniej, bo gram mecz w reprezentacji”.

Taki klimacik i 2:0, pierwsza bramka na kwadrans przed końcem. Odżyły duchy Furtoka w Łodzi.

– Na pewno po tym 2:0 czuliśmy, że zawiedliśmy wszystkich. Trzy punkty był, ale styl… tragiczny. W szatni od razu to omawialiśmy – zgadza się Wichniarek.

Zapytaliśmy o ten mecz jeszcze Janusza Basałaja, którego trudno posądzać o niechęć do Bońka. Zgadza się z innymi naszymi rozmówcami – to nie był udany mecz, to nie była udana kadencja. – 2:0 za Bońka to dla mnie też nieśmiertelna sprawa Dariusza Szpakowskiego, który wtedy nie pojechał. Komentował Jasina, ja go wspomagałem. Polacy wygrali to z trudem. Boniek traktował ten mecz jako taki, który trzeba wygrać, natomiast już po nim został poddany krytyce. Wspominał też, że podpadł w tym meczu Kałużnemu. Skrytykował go z ławki mocnym epitetem, natomiast to pokazały kamery na zbliżeniu. Kałużny dostał o tym cynk – wspomina klimat tamtej kadry Basałaj. Boniek wkraczał na dość grząski grunt, bo reprezentacja była wówczas dość… specyficzna.

– Boniek też znał kadrę, którą odziedziczył, był w Korei z kadrą Engela i widział, że tam się zrobiło wewnątrz trochę kółko wzajemnej adoracji. Potrzeba było zmian – przypomina Basałaj. – Boniek zaczynał kadencję i miał otwartą głowę w kwestii powołań, co widać też po tym meczu i personaliach. Pamiętam, że chciał wtedy Kamila Kuzerę. Talent fenomenalny, gdyby nie te sprawy pozaboiskowe, mógłby na lata rządzić na prawej obronie reprezentacji. Boniek pojechał nawet do Kasperczaka i powiedział:

– Słuchaj, podoba mi się ten chłopak, Kuzera.
– Taaaaak?

Odpowiedział filozoficznie Kasperczak, który nie podzielał poglądów Bońka. Może wiedział, że z Kuzerą trzeba ostrożnie, prowadząc go spokojnie – 
wspomina dalej Basałaj.

Ostatecznie najważniejsze były 3 punkty, te udało się zdobyć. – Pamiętajmy, że wyjazd do San Marino nigdy nie jest wyjazdem po złote runo, tylko do roboty, żeby zaliczyć dniówkę. Szukamy w tych meczach czasem drugiego dna, w różnych konfiguracjach, natomiast często po prostu go nie ma i jest to mecz do odbębnienia – przypomina Basałaj. Wtedy Boniek faktycznie San Marino odbębnił. Niestety nie udało się odbębnić Łotwy.

San Marino – Polska i Puchar Weszło!

Takiego klimaciku wokół kadry jak wówczas, to jedynie pozazdrościć. Wydawało się, że nic gorszego od Franciszka Smudy nas już nie spotka, że osiągnęliśmy próg wytrzymałości, gdy trzeba było oglądać Perquisów i Polanskich podczas kompromitacji na domowym turnieju, gdzie zginęliśmy w tzw. grupie życia. No ale potem przyszedł Waldemar Fornalik.

San Marino wypadło na krótko po porażce 1:3 z Ukrainą, która właściwie oznaczała dla nas koniec marzeń o czymkolwiek. Pogubiliśmy punkty z Czarnogórą, przegraliśmy z Ukrainą, domowy remis z Anglią niczego nam nie dawał w takim układzie. Zresztą – nawet jeśli wciąż otwarta była droga do zajęcia drugiego miejsca w grupie, to wszyscy widzieliśmy naszą grę – baraż byłby formalnością. Dla naszych rywali, kimkolwiek by byli.

Dlatego też postanowiliśmy jako redakcja stworzyć okazję Polakom do osiągnięcia jakiegoś sukcesu. Mecz z San Marino na Stadionie Narodowym ochrzciliśmy mianem drugiej edycji Pucharu Weszło. Za pierwszym razem wygrała Polonia Warszawa Józefa Wojciechowskiego, pokonując Polonię Bytom. Za drugim razem reprezentacja Polski, które wyznaczyliśmy proste zasady – wygrywają pięcioma bramkami i więcej, otrzymują puchar.

Było naprawdę wesoło, przed meczem rozdaliśmy kilkadziesiąt ręcznie zdobionych pucharów kibicom na trybunach. Odwiedziliśmy San Marino w hotelu, chłopaki z uśmiechem i sympatią podeszli do naszej akcji i obiecali dać z siebie wszystko. Gdy atakowali na Stadionie Narodowym, dość szyderczo nastawiona publiczność organizowała wrzawę jak na belgradzkiej Marakanie. Obstawiamy, że nie była to jedynie nasza zasługa, natomiast dobrze obrazuje ogólną atmosferę wokół kadry. Raczej szydera niż prawdziwe wsparcie.

Wówczas udało się jeszcze w miarę bezboleśnie wygrać, ba, zdobyć Puchar Weszło. W doliczonym czasie gry Kosecki trafił na 5:0 i okazało się, że trofeum pozostanie w Polsce. 

Natomiast osobną historią był rewanżowy wyjazd…

Gorzej niż zwykle

Pisaliśmy, że przed pierwszym meczem z Sanmaryńczykami nie było złudzeń? Cóż, do drugiego przystępowaliśmy po remisach z Mołdawią i Czarnogórą. W tamtych eliminacjach przyjęliśmy rolę Robin Hooda, więc po podarowaniu punktu sympatycznym Mołdawianom zaoferowaliśmy też trochę radości przeciwnikom z San Marino.

Stadion Olimpijski w Serravale. Bryndza aż bije z ekranów telewizorów. San Marino do tej pory bez gola w eliminacjach, generalnie ostatnio strzelili coś pięć lat wstecz. No i co? No i Polacy wychodzą na 1:0 po bramce Zielińskiego, ale już w 22. minucie GOSPODARZE ODPOWIADAJĄ TRAFIENIEM NA 1:1.

Boże Święty, co za czasy.

– Przestrzegałem kolegów, żeby uważać, bo jak stracimy gola z San Marino, to będzie wstyd. I tak, teraz jest mi wstyd – mówił po meczu Artur Boruc. Della Valle pięknie uderzył głową, nikt go nie pilnował, zdaje się, że zawalił popularny Seba Boenisch. Jedynym pocieszeniem była tzw. odpowiednia reakcja na straconego gola. Polacy na 2:1 trafili już minutę później, potem dołożyli jeszcze trzy gole, koncert grał właśnie Zieliński, który do dwóch goli dołożył jeszcze asystę.

EARLY PAYOUT W FUKSIARZU – WYGRYWAJ PRZED KOŃCEM MECZU!

– Był element zdenerwowania, że straciliśmy bramkę, natomiast szybko strzeliliśmy kolejną. Nie było żadnej nerwowości, że ten mecz nam się nie ułoży. Poza straconą bramką, to jednak gra się kleiła – wspomina w rozmowie z nami Marcin Robak, który wystąpił w tamtym spotkaniu. – A czy stracić gola z San Marino to wstyd? Do każdego przeciwnika trzeba podchodzić z szacunkiem, oni w tym momencie nam pokazali, że drużyna, która przegrywa mecz za meczem, wciąż potrafi być groźna. Bardzo cenna lekcja o tym, że nigdy nie można popełnić błędu lekceważenia.

Zawodnicy mówią o lekcji, Michał Listkiewicz, w swoim unikalnym stylu, o radości, jaką udało się zaofiarować i tak bardzo wesołym rywalom.

– Sprawiliśmy frajdę kolegom z San Marino – bramkę celebrowali, jakby wygrali mecz! – mówi w rozmowie z nami były arbiter. – Natomiast był to pierwszy dla nich gol od dawna. Pamiętam też, że za mojej prezesury chłopcy z San Marino tak dosyć turystycznie na mecze przyjeżdżali. W późnych godzinach wieczornych nikogo nie było w hotelu. Moi ludzie meldowali, że czasem trzeba było ich taksówkami z hoteli przywozić nad ranem. Natomiast to były inne czasy, dziś na pewno są bardziej profesjonalnie zorganizowani.

Zresztą – oni w tamtym dwumeczu swoje zrobili. Raz prawie otarli się o pierwszy puchar w swojej historii, potem dziabnęli wyżej notowanego rywala. Polska zaś na finiszu dostała jeszcze wciry od Ukrainy i Anglii, Fornalik wylądował w grupie za Czarnogórą, zaledwie o dwa punkty przed Mołdawią, następnie zaś – na bezrobociu. Zaczęła się kadra Adama Nawałki, dalszy ciąg już wszyscy znamy.

***

Co nam historia mówi przed dzisiejszym meczem?

Paradoksalnie, mimo że ostatecznie zawsze wygrywaliśmy, w dodatku dość pewnie – historia przestrzega nas przed lekceważeniem. Ale nie chodzi o lekceważenie San Marino, chodzi o lekceważenie objawów, które można zaobserwować w starciu z tym wiecznym słabeuszem. Trzeba uważnie śledzić grę, reakcje zawodników, pomysły trenera, bo czasem właśnie w takich nietypowych okolicznościach dowiadujemy się najwięcej.

Sanmaryńczykom tradycyjnie życzymy jak najlepiej. Obyśmy szybko się zobaczyli, nie tylko w eliminacjach, ale też na jakimś dużym turnieju! Może być na kolejnej edycji prestiżowego Pucharu Weszło.

Zarejestruj się na Fuksiarz.pl

Graj mecze EARLY PAYOUT. Drużyna prowadzi 2:0 w dowolnym momencie, wygrywasz zakład

Fot.Newspix

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

29 komentarzy

Loading...