Jeżeli chodzi o pandemiczny czarny humor, podobał mi się mem z samych początków, pewnie okolice marca czy kwietnia 2020 roku. Popularny format, twarz Arthura Schopenhauera, tradycyjnie zniechęcona i podpis: za rok będziemy się z tego wirusa śmiać. Oczywiście nie wszyscy. Wtedy jeszcze chyba nie do końca wiedzieliśmy, jak długo będzie trwało całe szaleństwo, jak wielkie zmiany będą nam towarzyszyły.
Dzisiaj chętnie odświeżyłbym tego mema, oczekując, że na następnych turniejach będziemy się z tego wszystkiego śmiać, oczywiście z różnych względów nie wszyscy, ale mimo to – śmiać. Z dziwacznych podróży do Baku, na stadion lekkoatletyczny, który w dodatku znajdował się pośrodku gęstej dżungli, albo na dnie wulkanu, przez co kibice nie byli w stanie na niego dotrzeć. Z pandemicznych obostrzeń, które wyeliminowały z turnieju kibiców gości na paru obiektach, ale przede wszystkim – miały wyraźny wpływ na turniej. Jak wyglądałaby Chorwacja z Perisiciem w starciu z Hiszpanami? Czy Gosens zdemolowałby Semedo w starciu Niemców z Portugalią, gdyby z kadry tych ostatnich nie wypadł niespodziewanie Joao Cancelo? Pierdoły, nic większego niż kontuzje czy urazy, ale mimo wszystko – wpływające na turniej.
Do tego ta nieparzysta cyferka. Euro 2020, czyli Mistrzostwa Europy w 2021 roku. Niewielki odstęp od Kataru 2022, który może mieć wpływ od razu na odbiór też tej drugiej imprezy. Parę totalnie absurdalnych obrazków, jak choćby Leonardo Bonucci szarpany przez panią ochroniarz, gdy wędrował zbyt blisko kibiców reprezentacji Włoch. Zdecydowane ograniczenie stref kibica, skąd co dwa lata napływały fantastyczne obrazki. Obostrzenia restauracyjne, barowe, które też uszczknęły nieco atmosfery wielkiego turnieju, zwłaszcza w największych miastach. Gra po nieprawdopodobnie trudnym sezonie, gdy piłkarze łupali właściwie bez przerw, nadrabiając cały czas utracone dni lockdownu 2020. Euro grane po szalonym maratonie, gdy najpierw od czerwca do sierpnia cały świat futbolu kończył sprintem sezon 2019/20, a następnie od września do maja próbował upchnąć wszystkie mecze sezonu 2020/21, odwlekane dodatkowo przez drugą czy trzecią falę.
Być może zresztą z korzyścią dla turnieju? Być może impreza była taka otwarta, pełna goli i szczelnie wypełniona ofensywną grą, bo na dyscyplinę taktyczną już brakowało siły? Bo brakowało siły na bezustanną asekurację, na szybszy doskok, na lepsze zamykanie przestrzeni? To hipotezy, których nigdy nie sprawdzimy, ale ten turniej był inny niż wszystko, co znaliśmy my – urodzeni już w tym lepszym świecie, po wojennych dramatach w pierwszej połowie XX wieku. My znaliśmy tylko jeden świat – świat odmierzany mundialami co cztery lata, świat obliczany Mistrzostwami Europy, zawsze wypadającymi w dwa sezony po światowym czempionacie.
Dziś kończy się turniej, który pod względem jakości piłkarskiej i stężenia fantastycznych historii przebija wszystkie inne, które miałem okazję świadomie oglądać. Być może oglądałem za mało, to prawda, być może po prostu okoliczności sprawiły, że wszyscy oceniamy futbol łaskawiej, w mniej wymagający sposób, niż przed pandemią. Ale nie sądzę. To po prostu był kawał dobrej gry i jeszcze większy kawał dobrej zabawy, dobrej opowieści. Czasem wzruszającej, czasem wstrząsającej, czasem ckliwej, jak to w wielkich widowiskach. To chciało się oglądać. O tym chciało się pisać i czytać, tym wszystkim chciało się żyć.
Natomiast kończy się też turniej, który już na zawsze powinien zostać oznaczony gwiazdką. Widzę to już oczami wyobraźni, długa lista zwycięzców, scrollujesz stronę, idą kolejno mistrzowie 2004, 2008, 2012, 2016, 2020*, 2024, 2028. Gwiazdka zostaje na zawsze, na dole znajduje się przypis: turniej odbył się w roku 2021 przez wybuch pandemii. To właściwie jest moje jedyne życzenie na finał. Jasne, chciałbym pięknej gry, chciałbym wielu goli, chciałbym zwycięstwa Włochów, uśmiechu Chielliniego, tego hymnu wykonywanego w iście fanatyczny sposób. Ale przede wszystkim – chciałbym, by to już był oficjalny koniec.
Martwiłem się o ten turniej przed startem i to nie były zmartwienia bezpodstawne. O to, czy faktycznie w rzeczywistości, gdzie co drugi z nas drży o pracę, co trzeci o zdrowie bliskich, będziemy w stanie się rozkoszować imprezą. Czy tym morderczym maratonem nie zarżnęliśmy nie tylko co mniej wytrzymałych piłkarzy, ale też własnej pasji do futbolu, własnej ekscytacji, związanej z każdym kolejnym meczem. Czy wreszcie te pustawe stadiony nie sprawiły, że sport nam obrzydł, że spadł na liście elementów, bez których nie wyobrażamy sobie życia? Czy rozbicie imprezy na cały kontynent nie urwało istotnej cząstki atmosfery? Czy reprezentacja Polski czegoś w nas nie zamordowała?
Większość tych niepokojów odesłał na Księżyc sam futbol, przygotowując taki zestaw rekompensujący np. ograniczenia publiki, że naprawdę trudno narzekać. Pozostałe zgasły w nas, gdy pochłanialiśmy kolejne fenomenalne mecze.
Ale czy przetrwalibyśmy to wszystko raz jeszcze? Czy bylibyśmy gotowi na jeszcze jedną taką samą bitwę, na jeszcze jeden taki sam lockdown, później maraton meczowy, wreszcie kontrowersyjny turniej?
Cholernie się boję, że ten turniej nie pozostanie anomalią na uporządkowanej osi czasu, że nie będzie jedyną gwiazdką na liście. Wręcz przeciwnie, chorobliwie się boję, że zaraz będzie jak w Copa America, gdzie zaburzono te odwieczne hierarchie dotyczące przerw pomiędzy turniejami. Boję się, że Euro 2024 może się odbyć w 2023, a Euro 2028 już w 2026 jako „Euro 2026 Extra, świętujemy stulecie urodzin pana wiceprezesa związku piłkarskiego Wysp Wielkanocnych”. Boję się, że znowu będzie rozsiane, tym razem po krajach Bliskiego Wschodu, żeby tam zarobić więcej pieniędzy, że kibice gości już na stałe zostaną w formacie wembleyowskim – dzisiaj UEFA przyznała Włochom całe 1000 wejściówek (na prawie 70 tysięcy kibiców), po cenie ponad 600 euro sztuka.
Na początku mundialu 2018 obawiałem się, że „to ostatni taki turniej”. Dzisiaj boję się, że Euro 2020 to „nie ostatni taki turniej”. A ja już naprawdę chciałbym postawić wszystkie gwiazdki przy tytułach i terminarzach, zamknąć tę książkę, napisać z czystym sumieniem „THE END” i być pewnym, że w 2024 będziemy się z tego śmiali. Nie wszyscy, być może, ale będziemy się śmiali, a nie kombinowali jak upchnąć turniej między siódmą a ósmą falą wariantu alfa prim, który omija szczepionki. Zwłaszcza teraz, gdy po zaszczepieniu dwiema dawkami kupuję karnet na mecze swojego klubu. Z zamiarem uczestnictwa w meczach, powinienem dodać, zresztą właśnie po gwiazdce.
Życzę nam wszystkim dobrego finału, po prostu. Ale przede wszystkim życzę nam, by 14 lipca 2024 w Berlinie, finał był jeszcze lepszy, z udziałem tysięcy kibiców ze wszystkich państw Europy, by przyjechali na niego bez przeszkód ludzie ze wszystkich stron kontynentu. Wtedy będziemy mogli się szczerze uśmiechnąć i zacząć zrzędzić. Że w 2021 roku, panie. To był dopiero turniej.