Długo broniłem Anglików, bo też uważam, że obrywali niesprawiedliwie. Tak, wśród wszystkich gospodarzy Euro, oni byli tym najbardziej forowanym, u nich odbyło się „final four”, oni też mieli zaledwie jeden mecz wyjazdowy na rozkładzie, w dodatku drabinka ułożyła się tak, że ze słabiutką Ukrainą. Tak, to reguły w ich państwie wykluczyły przyjazd tysięcy kibiców z Włoch, Hiszpanii czy Danii, ale jak pokazał nawet dzisiejszy mecz – wcale nie było tak, że Wembley do ostatniego miejsca zapełniło się fanami reprezentacji Anglii, bo ochroniarze na bramkach wyrzucali każdego, kto nie potrafił zanucić żadnego utworu Oasis poza Wonderwall.
Byli forowani, ale nie przesadnie. Można było sobie spokojnie tłumaczyć, że to może dotknąć każdego, że jeszcze lepsze podróże mogą mieć miejsce w 2026 roku, gdy mundial będzie rozpięty między Kanadą a Meksykiem, między LA i Bostonem. Zresztą, jaka tu wina drużyny, co właściwie oni mogli na to poradzić. Ot, tak się ułożyło, przecież zanim Anglicy zaczęli w pełni korzystać z przywileju gry u siebie w 1/8 finału, musieli wygrać wcale nie taką banalną grupę. Sympatii do nich można było nabrać choćby po meczu z Niemcami. Nawet do tego mocno antypatycznego Sterlinga, który w rozczulający sposób odetchnął, gdy po jego stracie Mueller zmarnował patelnię na 1:1. A Southgate? 25 lat po TAMTYM meczu z Niemcami?
Tak, to nie byli ulubieńcy tłumów, ale też trudno mi było rozbudzić w sobie jakąś wyjątkową niechęć.
Ale po wczorajszym widowisku, od jego pierwszych minut, jeszcze przed gwizdkiem, aż po wywiady pomeczowe… To było jedno wielkie zniechęcanie i odpychanie. Zaczęli już kibice, wygwizdując duński hymn. Potem styl gry piłkarzy, momentami naprawdę uwłaczający ekipie o takim potencjale z przodu. Jeśli twoją receptą na zwycięstwo jest szukanie faulu na 30. czy 40. metrze i wrzuta na Maguire’a, to po prostu nie pasujesz do grona z takimi zespołami jak Włosi, Duńczycy czy Hiszpanie. Tak, w meczu z Niemcami to mogło imponować, sprytny fortel Southgate’a na ogranie potężnego rywala. Ale wczoraj? Gdy po drugiej stronie grali piłkarze Sampdorii, Nicei, potem nawet zespołu, który ubiegły sezon zagrał w Championship?
Ale okej, niech będzie. Anglicy potem zaatakowali mocniej, intensywniej. Jednak nawet po tym świetnym momencie, gdy na przestrzeni kilkudziesięciu sekund stworzyli dwie setki – zakończyło się jakimś kuriozalnym padolino Sterlinga, który liczył chyba, że jeśli Kjaer wybije skutecznie piłkę, to przynajmniej arbiter zinterpretuje całe zdarzenie jako faul duńskiego stopera. To wyglądało absurdalnie, te ręce w górze, pad na murawę. Nie urodziłem się wczoraj, wiem, że tak grają wszyscy, dopiero co Immobile zaliczył cudowne ozdrowienie w meczu z Belgią, ale rety, w trakcie zdobywania bramki? W charakterze zabezpieczenia?!
No a potem nadeszło to drugie, głośniejsze padolino Sterlinga. Padolino Sterlinga, którego wydźwięk jeszcze podkręcił Gareth Southgate. Masz Duńczyków na widelcu, zepchnąłeś ich do obrony, do desperackiego wybijania piłki, byle dalej od własnej bramki. I Southgate w takim momencie zarzuca wędkę na Grealisha. Wprowadza kolejnego obrońcę, gdy tylko strzelił na 2:1 po karnym, którego właściwie być nie powinno. Chwilę później Pickford celebruje wybicie z piątki, jakby właśnie bronił dostępu do bramki Eibaru, który jakimś cudem trzyma 1:1 na Camp Nou albo Santiago Bernabeu. Ta gra na czas w końcówce, ta defensywna zmiana, wszystko oczywiście tuż po tym, gdy Dania została tak niesprawiedliwie potraktowana przez całą załogę sędziowską… Pragmatyzm, naturalnie. Pilnowanie wyniku, podporządkowanie się w stu procentach temu nadrzędnemu celowi. Ale kurczę, w tym nie było za grosz radości, za grosz piękna, w tym nie było niczego, czego szukamy w piłce nożnej.
Niczego, co pozwalałoby napisać: o, za taką Anglię chce się trzymać kciuki.
Zwłaszcza, że przecież stać ją było dzisiaj na wysokie zwycięstwo, właściwie jeszcze przed upływem 90 minut wydawało się, że Dania nie wytrzyma, że ten jej mur gdzieś pęknie. Ale nie, Anglicy zadowolili się wymęczonym 2:1 w kontrowersyjnych okolicznościach, zadowolili się zwycięstwem tak minimalnym, że brakowało tylko zmiany bramkarza w charakterze kradzieży cennych sekund.
Może gdyby trafiło na innego rywala, na inny przebieg meczu. Ale to była Dania, która rozpoczęła turniej od porażki z Finlandią w pamiętnych okolicznościach. Dania, która na ćwierćfinał została zagoniona gdzieś do Baku, po czym musiała zaiwaniać z powrotem do Londynu. I przede wszystkim – to była Dania, która w ogóle nie kalkulowała, od pierwszych chwil imprezy. Z Finlandią, nawet w tak ekstremalnych warunkach, gdy kilkadziesiąt minut wcześniej jeden z zawodników stoczył walkę o życie, dominowała na murawie. Na Belgów wyszła tak nakręcona, że do przerwy powinna prowadzić dwiema albo i trzema bramkami. Rosjanie zostali zdmuchnięci. Walijczycy zostali zdmuchnięci. Dzisiaj długimi momentami nawet Anglicy nie wiedzieli co się dzieje, choć przecież Duńczycy już w końcówce meczu z Czechami ewidentnie jechali na oparach.
Im dalej w ten mecz, a już na pewno im dalej w drugą odsłonę dogrywki, tym trudniej było uniknąć tego najbardziej banalnego odczytu: oto walczy dobro ze złem. Radość z kunktatorstwem, piłkarze zamęczeni psychicznie i fizycznie, kontra zadbane tłuste koty, którym na turnieju brakowało jedynie ptasiego mleczka i przywileju gry z Ukrainą u siebie. Ludzie, którzy chcą grać w piłkę, a po drugiej Jordan Pickford, który chciałby ją przytulać przez następne dwanaście minut. Prawda nigdy nie jest tak prosta, zawsze jest złożona, uproszczenia wyłącznie szkodzą. Wszak końcówka podstawowego czasu to wybijanka ze strony Duńczyków, którzy też pewnie by nie pogardzili przeciągnięciem wybicia czy skurczem u któregoś z napastników.
Ale o ile z wyrównującego gola się po prostu ucieszyłem, bo trzymałem kciuki, by ten mecz trwał jak najdłużej, o tyle po końcowym gwizdku czułem już wyłącznie obrzydzenie. Identyczne jak wówczas, gdy po ręce Henry’ego Irlandia ominęła mundial 2010. To zresztą dość podobne sytuacje – tam też ostatecznie pojechała na turniej drużyna lepsza. Pewnie i bez oszustwa udałoby się im coś wcisnąć. Pewnie to rywale bardzo długo nie byli zainteresowani grą, ale przetrwaniem do karnych. Ale niesmak i tak pozostał. Trochę jak pojedynek bokserski, gdy 20 kilogramów lżejszy szczypior i tak chwieje się na nogach pod gradobiciem ciosów, ale pada akurat po uderzeniu poniżej pasa. Trochę jak wyścig profesjonalnego lekkoatlety z amatorem triathlonu, gdzie i tak ten pierwszy, z gigantyczną przewagą, zaczyna nagle biec na skróty.
Najlepsze zresztą i tak są teraz wypowiedzi Trapattoniego z 2009 roku, Włoch był wówczas selekcjonerem Irlandii. – Zatrzymujemy grę na 30 sekund i wyjaśniamy sytuację… Jestem pewny, że w przyszłości coś zostanie z tym zrobione.
Zostało, panie Giovanni, oj, zostało.
Anglicy, jeszcze dla pewności, że faktycznie zniechęcili już prawie cały świat, swoje ciągną dalej w wywiadach, tekstach, na Twitterze. Sterling mówi, że stuprocentowa jedenastka. Gary Lineker, który podczas tego turnieju był w stanie usprawiedliwić właściwie każdego faulującego na imprezie (np. Danielsona w meczu Szwecja – Ukraina), teraz zupełnie omija temat, w dodatku gratulując znakomitej postawy Sterlingowi.
Ja to wszystko rozumiem. Nie raz i nie dwa byłem po tej stronie, gdy to „moi” próbowali zabić mecz, chwytali się najtańszych sztuczek, korzystali z sędziowskiej nieudolności, cieszyli się, pomimo wygrywania w kontrowersyjnych, by nie napisać: skandalicznych okolicznościach. Nie mam szczególnych pretensji do Anglików, zachowałbym się na ich miejscu tak samo. Natomiast nie mam wątpliwości, że gładko, na własne życzenie, od początku do końca wbili się w rolę czarnych charakterów tej imprezy. To będzie dość imponujące starcie – gdy pół Europy będzie trzymało kciuki, by cwaniaczków i symulantów skarcili akurat Włosi, od lat słynący z podobnych zagrywek.
No ale karty już zostały rozdane, „źli” wybrani przez tzw. opinię publiczną, poszły konie po betonie. Teraz zostaje trzymać kciuki, by ten piękny, fenomenalny, fantastyczny turniej zakończył się jedną z najbardziej efektownych kwestii z kultowego filmu Wielki Szu.
Fot. Newspix