Jakub Świerczok jest dziś naszą główną nadzieją na wsparcie Roberta Lewandowskiego w ataku. W reprezentacji Polski to nadal totalny żółtodziób, choć w przyszłym roku dobije do trzydziestki, a już dziewięć lat temu grał na poziomie Bundesligi. Nim jednak znalazł się w tym miejscu, w którym jest obecnie, musiał przejść długą, pełną wybojów drogę. Z pewnością było wielu, którzy postawili już na nim krzyżyk w kontekście poważnego grania i trzeba uczciwie przyznać, że mieli ku temu podstawy. Świerczok jednak w decydującym momencie diametralnie zmienił podejście do piłki i to uratowało mu karierę. Nie zmienił za to swojego charakteru, którym nadal jednych ujmuje, a drugich irytuje.
Spis treści
- Jakub Świerczok - historia napastnika reprezentacji Polski
- Mentalność podobna do... Zlatana Ibrahimovicia
- W szatni nie jest samotnikiem
- Dawał w kość w Tychach
- Prosta gadka z Wojciechem Klichem
- Spadek Polonii Bytom do I ligi przyspieszył eksplozję Świerczoka
- Lepiej było pójść do Wisły Kraków
- Dobre początki w Kaiserslautern, później rezerwy
- 601 dni wyciętych ze sportowego życiorysu
- Bez szału w Bydgoszczy i Łęcznej
- Alina Wojtas ogarnęła Świerczoka
- Przełomowa runda w GKS-ie Tychy
- Fantastyczna forma w Zagłębiu Lubin
- Bułgaria - czas nie został zmarnowany, ale mogło być lepiej
- Piast Gliwice po raz drugi i powołanie na EURO
Jakub Świerczok – historia napastnika reprezentacji Polski
Urodzony w Tychach napastnik epatuje pewnością siebie ocierającą się o bezczelność i arogancję. Chwilami można odnieść wrażenie, że na boisku nikogo i niczego się nie boi. To oczywiście też w jakimś stopniu może być poza, nawet on nie jest niezniszczalny w tym kontekście. Przyznał to zresztą samemu w kontekście swoich początków w reprezentacji. Gdy debiutował u Adama Nawałki, stresował się i było to widać w trakcie gry. Teraz już zupełnie inaczej funkcjonuje w kadrze. Co nie zmienia faktu, że w ostatnich latach niewielu było w polskiej piłce zawodników, którzy wzbudzaliby większe emocje samym tylko sposobem bycia.
– W Bytomiu to był jeszcze krnąbrny dzieciak. W GKS-ie Tychy od pewnego momentu stał się ułożonym profesjonalistą. Jako człowiek też się wtedy zmienił, choć oczywiście pewne cechy charakteru mu pozostały – mówi nam Daniel Tanżyna. Obrońca Widzewa Łódź grał ze Świerczokiem i w Polonii Bytom, i kilka sezonów później w Tychach.
– Od początku był mega pewny siebie, wręcz bezczelny – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie wszystkim jego styl bycia pasował. Starszych zawodników chwilami denerwował, nie mogli uwierzyć, że taki młokos wchodzi do zespołu z aż taką pewnością. To były jeszcze czasy, gdy mieliśmy dwie szatnie – dla starszych i dla młodszych, więc do jakichś większych spięć tam nie dochodziło. A gdy jesteś dobry na boisku, to prędzej czy później i tak zostaniesz zaakceptowany. Jak zaczęło mu wpadać, nieraz komentował przed meczem, że dziś na sto procent strzeli jedną czy dwie bramki. I potem to robił. Pamiętam mecz z Olimpią Grudziądz, w którym ustrzelił hat-tricka. Nie był wyznaczony do rzutu karnego, ale i tak po prostu zabrał piłkę 10 lat starszemu Dziewulskiemu i powiedział, że on to skończy. No i ośmieszył bramkarza podcinką. Pomyślałem: „co za gość”. Afery w szatni nie było. Byłaby, gdyby nie trafił – wspomina Tanżyna.
– Kuba ma zakorzenione poczucie sprawiedliwości, zawsze jej oczekuje. Chce, żeby rzeczy były czarno-białe. Piłka często taka nie jest, dlatego były w jego życiu sytuacje, w których czuł się niedoceniany. Miał wrażenie, że jakaś sprawa nie została rozwiązana tak, jak powinna – uważa obecny agent zawodnika Jarosław Kołakowski.
I dodaje: – Najlepsi sportowcy najczęściej nie mają łatwych charakterów. Otoczenie na każdym poziomie wiele od nich wymaga. Raz są oklaskiwani, raz wygwizdywani, ale muszą nauczyć się z tym żyć i jednemu przychodzi to łatwiej, drugiemu trudniej. Kuba wcześniej wchodził w różnych sprawach w polemikę, zamiast sobie odpuścić, być ponad to. Dodatkowo dobry trener powinien zdawać sobie sprawę, że napastnik o takim butnym charakterze jest potrzebny. Nie uległy i grzeczny dla wszystkich wokół, a pewny siebie i często egoistyczny. Dążący do swojego celu, jakim jest strzelanie bramek. Taki napastnik, który nie zawsze zgadza się z trenerem, ale walczy rywalami do samego końca może być skuteczniejszy. Poczucie własnej wartości niekiedy wiąże się z arogancją, a to nie każdemu się podoba.
Mentalność podobna do… Zlatana Ibrahimovicia
Arkadiusz Onyszko, który poznał Świerczoka jako trener bramkarzy Górnika Łęczna, już kilka lat temu w rozmowie na Weszło był pod wrażeniem jego charakteru. Dziś zdania nie zmienia. – On były inny niż wszyscy, zawsze się odznaczał. Z własnego doświadczenia wiem, że w Danii uwielbialiby takiego piłkarza. Tam lubią, kiedy cała drużyna jest niebieska, a ty czerwony. Kuba nie ma polskiego charakteru. Nie kłania się, nie dziękuje wszystkim wokół za to i za tamto. Zna swoją wartość i nawet gdy zagrał słabo, mówił, że zagrał dobrze. Ma też pozytywne nastawienie do otoczenia. Nieraz jest tak, że piłkarz słuchający negatywnych komentarzy na swój temat zapada się psychicznie. Ale on ma to wszystko gdzieś – tę presję ze strony mediów, kibiców czy klubu. W szatni nigdy się nie czaił, od razu zaznaczał swoją obecność. Nie chował się, wszędzie wchodził jak do siebie – mówi srebrny medalista olimpijski z Barcelony.
Jakub Świerczok strzeli gola ze Słowacją? Kurs 3.25 w Fuksiarz.pl
On też jest zdania, że takie cechy pomagają w karierze, lecz jednocześnie są pewnym brzemieniem w kontekście relacji z otoczeniem. – Postawa Kuby nie każdemu w Łęcznej się podobała. Ale dopóki grał dobrze i pomagał kolegom z drużyny, nikt niczego nie mógł mu zarzucić. Nie chcę dawać porównań na wyrost, ale myślę, że Świerczok ma punkty wspólne z Ibrahimoviciem. „Ibra” też miał w czasach młodości problemy, bo ludziom nie odpowiadała jego ponadprzeciętna pewność siebie. Coś takiego ma się od urodzenia, tego się nie wypracuje. Kuba nikogo nie udaje, jest w stu procentach sobą. Patrząc na to, jak dzisiejsza młodzież jest wychowywana, takich zawodników jak Świerczok będzie coraz mniej. Uważam, że trenerzy będą poszukiwali tej charakterystyki z jeszcze większą mocą. On sam może być też przykładem dla młodych ludzi – podkreśla Onyszko.
W szatni nie jest samotnikiem
Mimo przemiany pod wieloma względami, opierając się na medialnym wizerunku tego zawodnika, nadal można odnosić wrażenie, że w szatni to raczej chadzający własnymi ścieżkami odludek, który jest jedynie tolerowany ze względu na umiejętności. Jak przekonują nasi rozmówcy, ta interpretacja mija się z prawdą.
– Był normalnym kolegą, a w Tychach miał też swoją ekipkę wędkarzy. Z Tomkiem Boczkiem i Mateuszem Mączyńskim wyjeżdżali na ryby, nieraz nawet z noclegiem i potem Kuba chwalił się zdjęciami złowionych okazów. To zapalony fan wędkarstwa – mówi Daniel Tanżyna.
– Jeśli dobrze pamiętam, w Zawiszy szatnia go akceptowała. Mieliśmy wspólny cel, czyli utrzymanie w Ekstraklasie. Ja na pewno nie mogę mu niczego zarzucić, był fantastycznym kolegą – dodaje Jakub Wójcicki, będący kapitanem Zawiszy Bydgoszcz w okresie gry Świerczoka dla tego zespołu.
– Byłbym głupcem, gdybym powiedział, że charakter Świerczoka podobał się wszystkim. Na tym poziomie mamy 20-30 zawodników w szatni, z których każdy ma swoje ambicje. Tak więc na pewno było tak, że ktoś patrzył na Kubę spode łba. On jednak dawał nam jako zespołowi tak wiele, że ci, którzy mieli jakieś „ale”, musieli się z tym pogodzić. W tamtym momencie to była nasza gwiazda – mówi Paweł Karmelita, asystent u kilku trenerów w Zagłębiu Lubin, w tym obecnie pracującego Martina Seveli.
Zdarzało się nawet, że lubińska szatnia swojego napastnika fetowała. – Przypomniałem sobie sytuację, którą widziałem tylko dwa razy w życiu. Graliśmy z Pogonią Szczecin na wyjeździe, zremisowaliśmy 3:3 po hat-tricku Kuby. Po ostatnim gwizdku telewizja wzięła go na wywiad. Cała szatnia postanowiła na niego poczekać. Wszyscy piłkarze zaczęli okazywać radość dopiero w chwili, gdy Kuba do nas przyszedł. Dostał wielkie oklaski, szatnia okazała mu ogromny szacunek. Zawodnicy po prostu wiedzieli, że Kuba gwarantuje punkty. Był game changerem – wspomina Karmelita.
Mimo że kadrowicz Paulo Sousy pod wieloma względami zmienił się na lepsze, to na pewno nie wyeliminował ciągłej gestykulacji w trakcie meczów w kierunku partnerów z drużyny.
Daniel Tanżyna: – To mu akurat zostało (śmiech). Bardzo dużo gestykuluje i macha rękami, denerwuje się przy złych zagraniach kolegów. Robi to w dobrej wierze, stara się pomagać, ale niektórych może to irytować. W Tychach nawet mi jako obrońcy podpowiadał, żebym np. przy silnym napastniku, który się do mnie „przykleja”, odskoczył od niego i wtedy będzie mi łatwiej. Wiedziałem to, ale doceniałem, że chciał pomóc.
Paweł Karmelita: – Kiedyś Bartek Pawłowski nie podał mu piłki w klarownej sytuacji. Nie strzeliliśmy wtedy gola. Kuba mocno się zdenerwował, wyraził emocje na swój sposób. Nieważne, czy grał młody, czy bardziej doświadczony zawodnik. Każdy na boisku miał wskakiwać na jak najwyższy poziom. Kuba dużo wymagał – od siebie, ale i od kolegów czy trenerów.
Dawał w kość w Tychach
Z naszych rozmówców najtrudniejsze przejścia ze Świerczokiem miał Krzysztof Izydor. Prowadził go, gdy wrócił on do MOSM-u Tychy. Wrócił, bo w tym klubie zaczynał treningi, ale szybko przeniósł się do MK Górnika Katowice. Nie było to jego celem, ale trenera (nie Krzysztofa Izydora) zdenerwował fakt, że wrócił z wakacji kilka dni po rozpoczęciu zajęć i stwierdził, że w takim razie może wyjechać na kolejne wakacje. Młodziutki zawodnik następne trzy lata spędził więc w Katowicach i dopiero latem 2006 roku znów zaczął zakładać koszulkę MOSM-u.
Polska faworytem meczu ze Słowacją. W Fuksiarz.pl kurs na wygraną biało-czerwonych wynosi 1.83
– Trudny do prowadzenia dla trenera i trudny dla przeciwnika na murawie. Zawsze był krnąbrny, wszystko musiało być po jego myśli. Pamiętam, jak byliśmy gdzieś na obozie i razem z kuzynem zamalowywali eLkę na chodniku. Akurat przebywali tam też juniorzy bodajże Znicza Pruszków. Zrobiło się bardzo nerwowo, Kuba poszedł „podyskutować”. Nie zawsze dało się go okiełznać, a u mnie w drużynie zawsze panowały dobra organizacja i porządek w każdym aspekcie. On, jako indywidualista, razem z kuzynem robili trochę bałaganu. Rodzice mieli na niego duży wpływ i na to, jak się kształtował jego charakter. Dawali mu wolną rękę w wielu sprawach, podczas gdy u mnie obowiązywała dyscyplina i tutaj się trochę rozjeżdżaliśmy. Po tamtej sytuacji dostał karę za niesubordynację, za co jego mama i tata mieli do mnie pretensje. Oni uważali, że powinien mieć większą wolność w działaniu, ale tak się nie da. Gdybym zastosował to do dwudziestu pięciu chłopaków, wszystko by mi rozwalili – opowiada Izydor.
Różnice dotyczące szerokości ram, w których mógłby się swobodnie poruszać, były jedną z przyczyn, dla których Świerczok już po jednej rundzie odszedł do juniorów Cracovii. Nikt w Tychach nie robił mu problemów, nie chciano blokować jego rozwoju.
Prosta gadka z Wojciechem Klichem
W krakowskim klubie współpracował z nim m.in. Wojciech Klich, ojciec Mateusza. – Obejmując zespół juniorów starszych Cracovii, spotykałem się z mało zachęcającymi opiniami na temat Kuby, które na początku się potwierdziły. Szybko jednak się dogadaliśmy, znaleźliśmy wspólny język. Prosta gadka: albo ktoś pracuje i podporządkowuje się pod grupę, albo po prostu odchodzi. Trzeciej drogi nie ma i Kuba to zrozumiał. Później wszystko było w porządku. Dobrze trenował i był chyba najlepszym zawodnikiem w zespole. Dalej się dogadujemy. Do dziś mamy kontakt, jestem też na łączach z jego tatą. Czasami Kuba radził się w jakichś sprawach – mówi Klich senior.
Zadziorność i bezkompromisowość w grze Świerczoka wzięła się po części z tego, że od początku musiał pokonywać bariery fizyczne. W czasach MOSM-u warunkami ogólnie nie imponował, a na dodatek występował z chłopakami starszymi o dwa lata. – Byłem w szoku, gdy zobaczyłem go po kilku latach jako dryblasa, bo u mnie miał niecałe 1,5 metra wzrostu. On i jego kuzyn siłą rzeczy byli najniżsi w zespole. Najbardziej jednak zadziwił mnie potem swoją techniką. Na początku nie było z nią za dobrze, nie wyróżniał się w tym aspekcie. Jego głównymi atutami były szybkość, zadziorność i strzał – jak na takiego knypka dysponował niesamowitym uderzeniem. Miał też na boisku egoistyczne podejście, co jednak nie musi być problemem w takim wieku – uważa Krzysztof Izydor, u którego Świerczok najczęściej grał jako skrzydłowy. – U mnie nikt nigdy nie miał czegoś takiego jak pozycja docelowa. W tym wieku jest na to za wcześnie, uczyłem chłopaków gry na wielu pozycjach. Oczywiście mieściło się to w pewnych ramach, obrońcy nie szli nagle do ataku – uściśla.
U Wojciecha Klicha nastąpiło już przejście na „dziewiątkę”. – Miał instynkt do zdobywania bramek, grę jeden na jeden, boiskową odwagę. Brał na siebie ciężar gry, nie bał się. Widzieliśmy to także z Rosją: wychodził do piłek, obracał się czy zastawiał. Silny chłop.
Obaj trenerzy są zgodni: Świerczok jako junior nie należał do tytanów pracy. – Z meczami nie było problemu, ale podejście do treningów miał wybiórcze. Nie mogłem go stawiać za wzór jak kapitana Macieja Mańkę [dziś ważny zawodnik pierwszej drużyny GKS-u Tychy, red.]. On pracował za dwóch, Kuba nie. Gdy mieliśmy trening strzelecki, to się przykładał, ale w innych niekoniecznie. Co nie znaczy, że był leniem, ale nie mógłbym o nim powiedzieć, że to wzór pracusia – śmieje się Krzysztof Izydor.
W Krakowie młody napastnik wytrwał dwa i pół roku. Ze sporym wyprzedzeniem zdecydował o przejściu do Polonii Bytom, co narażało go na nieprzyjemności. – Pod koniec były zgrzyty między nim a Jakubem Tabiszem. Kuba nie chciał przedłużyć kontraktu i zamierzał odejść do Polonii, więc miał nie grać, ale postawiłem się, tu nie było żadnej gadki. Normalnie występował u mnie do czerwca, graliśmy w mistrzostwach Polski, w lidze juniorów strzelił jakieś 40 goli – wspomina Wojciech Klich.
Przyznaje on, że Świerczok zmienił barwy ze względu na chęć szybkiego rozwoju. – Niecierpliwy chłopak. Chciał grać przynajmniej w Młodej Ekstraklasie, ale walczyliśmy w juniorach o mistrzostwo ligi i braliśmy udział w mistrzostwach Polski, więc koncentrowałem się na tym, żeby ta grupa razem trenowała. Nie chciałem oddawać chłopaków do ME. Jak pięciu czy sześciu ciągle wędruje tam i z powrotem, to nie wpływa dobrze na ich formę, więc skupiliśmy się na pracy w juniorach. No i efekty były później widoczne – tłumaczy.
Spadek Polonii Bytom do I ligi przyspieszył eksplozję Świerczoka
Świerczok w Bytomiu najpierw przez dwa sezony występował w Młodej Ekstraklasie. Liczbami zbytnio nie imponował, ale i tak rzucało się w oczy, że ma duże możliwości. – Od początku sprawiał wrażenie chłopaka, który wie, czego chce. Na boisku zachowywał się inaczej niż pozostali, jakieś przyjęcia piłki podeszwą i tego typu rzeczy – przypomina sobie jego pierwszy agent Edward Socha, który związał się z nim w tamtym okresie.
Kto wie, może gdyby Świerczok szybciej dostał szansę w pierwszym zespole, Polonia nie spadłaby wtedy z elity. Zimą 2011 zresztą chciano go zabrać na obóz do Turcji, tyle że o wszystkim dowiedział się dzień przed wylotem i nie miał szans na wyrobienie sobie paszportu. Paradoksalnie jednak spadek mu pomógł, bo w I lidze obowiązywał już przepis o młodzieżowcu. Niespełna 19-letni zawodnik od razu wskoczył do pierwszego składu drużyny prowadzonej przez Dariusza Fornalaka i zaczęło się. Jesienią 2011 roku chłopak, który debiutował w futbolu seniorskim, zdobył 12 bramek w osiemnastu występach. Dwukrotnie – z Olimpią Grudziądz i GKS-em Katowice – zaliczał hat-tricka.
Jeszcze w trakcie rundy ruszyła lawina transferowa. Siłą rzeczy taka postać zaczęła wzbudzać potężne zainteresowanie. Najpierw media we Francji pisały o Sochaux, tyle że o testach. Świerczok w swoim stylu komentował, że Ligue 1 jako potencjalny kierunek mógłby rozważyć, ale nie ma mowy o żadnym testowaniu czy występowaniu w drużynie młodzieżowej. Potem na pierwszym planie znalazły się Wisła Kraków i Kaiserslautern. Sam zawodnik potwierdzał, że te dwa kluby są najkonkretniejsze. Na pewno na wyobraźnię tyszanina zadziałała rekonesansowa wizyta na meczu ligowym „Czerwonych Diabłów” z Herthą. 36 tys. ludzi na trybunach, dużo wyższy poziom pod każdym względem. Inny świat.
Lepiej było pójść do Wisły Kraków
Zdaniem Edwarda Sochy nie podjął on jednak optymalnej decyzji, decydując się na Niemcy. – W Polsce chcieli go praktycznie wszyscy, telefonów dostawałem mnóstwo, również z Legii Warszawa. Najbardziej konkretna była Wisła Kraków. Podpisaliśmy z nią nawet wstępny kontrakt, do dziś gdzieś go mam. Uważam, że Kuba otrzymał bardzo dobre warunki finansowe, nie gorsze od tych, które dostał w Kaiserslautern. Namawiałem go, żeby poszedł do Wisły. Potrzebowali tam napastnika, a on nie miał jeszcze żadnego doświadczenia w Ekstraklasie. Mówiłem mu, że pokaże się, pogra rok czy dwa i wtedy może odejść za granicę, mając już zupełnie inny status, kosztując znacznie więcej. A wtedy w takim Kaiserslautern dostałby z pięć raz tyle, co teraz. No ale gdy odezwali się Niemcy, Kuba i jego rodzice byli nastawieni na ten wyjazd, więc nie robiłem problemów, mimo że żądałem dla niego lepszych warunków. Strona niemiecka się na to nie zgodziła, ale on i tak chciał tam pójść – ujawnia kulisy.
Spekulowano, że wpływ na tę decyzję miał fakt, że otwarcie przeciwko transferowi Świerczoka protestowało Stowarzyszenie Kibiców Wisły Kraków, wydając nawet stosowne oświadczenie. Nie chodziło o to, że to były zawodnik Cracovii, ale o pokazywanie się publicznie z antywiślackim szalikiem i mocnym manifestowaniem przywiązania do drużyny „Pasów”, która miała i ma kibicowską sztamę z GKS-em Tychy. – Czytałem o tym i szczerze mówiąc, jest to dla mnie trochę zabawne. Podejrzewam, że gdybym strzelił parę goli, to kibice szybko zmieniliby nastawienie do mnie. A poza tym, gdyby tak bardzo utożsamiali się z pewnymi sprawami, musieliby też nie lubić Dudu Bitona, który jest Izraelczykiem. W tym oświadczeniu pojawiło się dużo nieprawdziwych wątków. Na przykład to, że miałem być na jakimś turnieju kibiców i chodzić w szaliku „śmierć Wiśle”. To bzdura. Przyznaję natomiast, że miałem grafiki z Cracovią na swoim facebookowym profilu. Nie jestem jednak fanatykiem Cracovii – komentował piłkarz w rozmowie z 2×45.info.
Mógł sobie pozwolić na tak odważne deklaracje, bo już wcześniej zdecydował, że woli iść do Niemiec. Czuł się na siłach, by od razu atakować Bundesligę, ale wielu powątpiewało, czy dobrze robi. On sam oczywiście uważał, że nie wykonuje za dużego przeskoku, ale po latach przyznawał, że mentalnie nie był gotowy na ten transfer. Tak samo od razu sądził trener Fornalak, podkreślając, że jego podopieczny nie wybrał optymalnie, bo to nadal dopiero „kandydat na piłkarza”. W każdym razie, transfer ten mocno podreperował budżet biedniutkiej Polonii, która otrzymała za swoją perełkę około 400 tys. euro.
Jakub Świerczok strzeli gola Słowacji, a Polska wygra? Kurs 4.00 u Fuksiarza
W kontekście tej transakcji usłyszeliśmy środowiskową historię, stawiającą Świerczoka w niekorzystnym świetle. Mianowicie, wynika z niej, że wówczas zachował się mocno nie fair w stosunku do Sochy, który przyjeżdżając do Kaiserslautern na finalizację transferu miał spotkać na miejscu Bartłomieja Bolka, a na pytanie, co on tu robi, usłyszeć od zawodnika, że to teraz będzie jego agent.
Zapytaliśmy o to samego Sochę i z jego relacji wynika, że opowieść została trochę podkręcona. – Mieliśmy kontrakt do sierpnia, a to działo się w styczniu. Nie pamiętam dokładnie, ale może faktycznie Bartłomiej Bolek też się wtedy przy dopinaniu transferu pojawił. Nie było tu jednak żadnego wystawiania czy czegoś takiego. Kuba zachował się w porządku, powiedział, że jest zadowolony z dotychczasowej współpracy i to ja od początku do końca przeprowadzam transfer do Niemiec, ale za pół roku będzie chciał spróbować z nowym agentem. Wszystko odbyło się elegancko. Co innego, gdyby wyjeżdżając do Kaiserslautern chciał zerwać umowę i podpiąć pod to kogoś innego, albo gdyby zmienił agenta na przykład na półtora roku przez końcem naszej umowy. Nie mam do nikogo pretensji – zapewnia Edward Socha.
Dobre początki w Kaiserslautern, później rezerwy
Chłopak rzucił się na głęboką wodę i nie zamierzał tonąć. W niemieckiej ekstraklasie zadebiutował w pierwszej wiosennej kolejce. I to nie jakimś wejściem z ławki – od razu wyjściowy skład, od razu pełny występ. Mało tego, był on udany, Polak w cuglach wygrał głosowanie kibiców na piłkarza meczu z Werderem (0:0). W komentarzach dominowały słowa uznania pod adresem nowego napastnika. Niektórzy nawet pytali, gdzie podziali się krytycy, wypominający klubowi, że sprowadza jakąś „gwiazdeczkę” z drugiego poziomu rozgrywkowego w Polsce. Świerczok nic sobie nie robił z przeskoku, jaki zaliczył i sprawiał sporo problemów defensywie Werderu. Omal nie został bohaterem w ostatniej akcji. W swoim stylu obrócił się z Clemensem Fritzem na plecach i płasko uderzył – piłka musnęła słupek, zabrakło centymetrów.
Trener Marco Kurz też chwalił swojego podopiecznego, choć starał się tonować nastroje, podkreślając, że musi on jeszcze popracować nad siłą fizyczną i poruszaniem się po boisku. To właśnie Kurza i dyrektora sportowego Stefana Kuntza na Świerczoka naprowadził Artur Płatek, który polecił im go do obserwacji, zanim jeszcze zaliczył debiutanckie trafienie w I lidze. On pierwszy raz zobaczył go w młodzieżowej drużynie Cracovii, gdy prowadził zespół „Pasów”. Płatek odegrał dużą rolę przy tym transferze, choć w same rozmowy nie ingerował. Niedługo potem został zatrudniony przez Kaiserslautern, w dużej mierze po to, żeby pomóc Świerczokowi w adaptacji, mimo że na miejscu byli przecież Ariel Borysiuk i doskonale znany z polskich boisk Ilijan Micanski.
Za ciosem w barwach „Czerwonych Diabłów” Świerczok nie poszedł. Po trzech kolejnych występach zaczął się ogrywać w rezerwach, a gdy Marco Kurza na stanowisku szkoleniowca zastąpił Krasimir Bałakow, poszedł już w niemal całkowitą odstawkę. Bułgar nie mógł znaleźć wspólnego języka z młodym Polakiem. Łatwo się domyślić, dlaczego. Spadek do 2. Bundesligi i przyjście kolejnego trenera Franco Fody niczego tu nie zmieniło, więc w sierpniu 2012 Świerczok został wypożyczony do Piasta Gliwice, prowadzonego przez Marcina Brosza. W debiucie z Pogonią Szczecin omal nie strzelił gola z połowy boiska, to zagranie do dziś jest wspominane.
601 dni wyciętych ze sportowego życiorysu
Więcej w Piaście podczas tego wypożyczenia nie zagrał, bo zaraz potem zerwał więzadło w kolanie na meczu kadry U-21. Stracił blisko 300 dni. Wrócił, zagrał w sparingu Kaiserslautern i… znów to samo. Dramat niesamowity, więzadła ponownie zerwane i ponownie prawie 300 dni wyciętych ze sportowego życiorysu. Gdyby nie wsparcie matki, która w tamtym okresie rzuciła wszystko i cały czas pomagała synowi w Niemczech, nie wiadomo, czy wyszedłby z tego silniejszy i dalej grał w piłkę.
Kolejnych powodów, dla których nie wyszło mu w Kaiserslautern, znaleźlibyśmy wiele. Czystymi umiejętnościami może i do tego towarzystwa pasował, ale nie dojeżdżał w wielu innych aspektach. Artur Płatek w tamtym czasie wspominał, że Świerczok po pierwszych treningach był w szoku, jeśli chodzi o obciążenia treningowe. Klasyka, chciałoby się rzec. Oprócz tego zwyczajnie nie prowadził się jak należy, zwłaszcza w temacie odżywiania. W rozmowie dla „Przeglądu Sportowego” z 2015 roku z Izą Koprowiak wspominał sytuację, gdy miano do niego pretensje, bo zjadł na kolację Nutellę, a można to było robić tylko na śniadanie. Albo za wypicie coca-coli w dzień przed meczem, mimo że inni wybierali piwo lub wino. Ludziom z klubu miało się też nie podobać, że wchodził na boisko bez uśmiechu, z nieszczęśliwą miną. Rzeczy być może lekko przesadzone lub podkoloryzowane, ale wiele mówiące. Dieta, regeneracja, dodatkowa praca poza klubem i bycie w tym konsekwentnym – tu było wiele do poprawy. Niby nie chodziło o skandale, o jakieś głośne sprawy, jednak współczesny futbol takich zaniedbań na pewnym poziomie już nie wybacza.
Jednocześnie, szczególnie przed kontuzjami, Świerczok niezmiennie był przekonany o swojej klasie. – W szatni Kaiserslautern trochę z Kuby żartowali. Niepokorny, pewny swego, mający manię na punkcie dobierania butów. Najlepiej takie, jak ma Ronaldo. Myślałem sobie: „chłopie, po co ci? Ronaldo nie będziesz, najpierw po prostu pracuj i coś pokaż”. Przecież on przychodził z Bytomia, nie mając nawet debiutu w polskiej Ekstraklasie – opowiadał Micanski w „Przeglądzie Sportowym”.
Kto wie, czy gdyby Świerczok szybciej stał się profesjonalistą w każdym calu, nie musiałby przechodzić gehenny zdrowotnej. Niedostatki w prawidłowym żywieniu czy regeneracji bezpośrednio więzadeł mu nie zerwały, ale mogły zwiększyć prawdopodobieństwo poważnych kontuzji. Zresztą, sam zainteresowany przyznawał, że pierwszą kontuzję potraktował jako sygnał od losu, że czas się wreszcie ogarnąć.
Do gry wrócił 5 maja 2014 roku, wchodząc na końcówkę meczu czwartoligowych rezerw Kaiserslautern z rezerwami Mainz. Na oficjalny występ czekał przez 601 dni! „Czerwone Diabły” nie wiązały z nim już żadnej przyszłości. Jesień spędził w rezerwach, a zimą 2015 rozwiązał kontrakt sześć miesięcy przed jego wygaśnięciem i związał się z Zawiszą Bydgoszcz, który walczył o utrzymanie w Ekstraklasie. Nie był to zbyt udany pobyt. Świerczok wychodząc od początku grał nie więcej niż godzinę, a często siadał na ławce i wchodził jako zmiennik. W piętnastu meczach strzelił cztery gole i razem z kolegami przełknął gorycz spadku do I ligi.
Bez szału w Bydgoszczy i Łęcznej
W Zawiszy jego metamorfoza jeszcze nie stała się faktem. – W tamtym czasie o Kubie można było powiedzieć, że równie dobrze zagra za jakiś czas na EURO, albo skończy grać w piłkę. To nie był jeszcze wtedy tak zdeterminowany i skupiony na piłce zawodnik. Nie znaczy to, że nie wypełniał swoich boiskowych obowiązków, tutaj nie można było mieć pretensji. Sęk w tym, że niektórych uwierał jego charakter, ta pewność siebie. Mi, jako kapitanowi, ta buta się podobała, bo uważam, że takie postaci są potrzebne, szczególnie w przypadku napastnika. Zdawał sobie sprawę, że Zawisza jest przystankiem i prędzej czy później zrobi krok naprzód. Wierzył w siebie. To było widać na każdym kroku – wspomina cytowany już ówczesny kapitan bydgoskiej ekipy Jakub Wójcicki. Powtarza, że Jakub Świerczok to najlepszy napastnik, z którym dzielił szatnię.
– Pamiętam pewien trening na bocznym boisku. Dawaliśmy wrzutki z boku, a napastnicy je wykańczali. Przyznam szczerze, że czegoś takiego nie widziałem nigdy. Lewa, prawa noga, strzał z powietrza, głowa – wszystko przy samych słupkach i poprzeczkach. Mówiłem sobie pod nosem, że to niewiarygodne, żeby mieć tak ułożoną nogę i taką umiejętność odpowiedniego ustawienia się w polu karnym – mówi z podziwem Wójcicki.
Następnym przystankiem Świerczoka był Górnik Łęczna. Na papierze także szału nie było (31 meczów, 7 goli), ale przebłyski zdarzały się już częściej. – Miał godnego rywala do walki o skład. Wtedy Bartek Śpiączka był w bardzo dobrej formie, regularnie strzelał gole, był agresywny. Ale Kuba nic sobie z tego nie robił. Pamiętam taki mecz z Koroną Kielce, kiedy dostał szansę od początku. W 17. minucie przegrywaliśmy już 0:2. Kilka minut później Kuba wywalczył rzut karny, ma szansę na bramkę kontaktową. Co robi? Patrzymy, a on robi sobie podcinkę przy takim wyniku. Jakby nigdy nic, jako jeden z najmłodszych w zespole. Potem dorzucił jeszcze dwa gole i wygraliśmy 3:2. Niewyobrażalne. To pokazywało, że on się niczym nie przejmuje – śmieje się Arkadiusz Onyszko.
Ani w Zawiszy, ani w Górniku Świerczok nie należał do ulubieńców trenerów. – Relacja Jurija Szatałowa z Kubą bywała różna, bo u niego trzeba było mocno pracować w defensywie. A jemu, cóż, nie za bardzo to pasowało. Nigdy jednak nie słyszałem, żeby przy wszystkich trenerowi coś odburknął. Jeśli już, to do kolegów czy rywali na boisku – komentuje Onyszko.
Alina Wojtas ogarnęła Świerczoka
Za Świerczokiem ciągnęły się słowa ze wspomnianego wywiadu w „PS”, że po powrocie do Polski z Niemiec czuł się na boisku jak w juniorach, bo mógł swobodnie obrócić się z piłką i nikt go nie atakował. Skoro tak, liczono, że będzie się bawił, a to zdarzało mu się od święta. W większości meczów grał przeciętnie, ale to właśnie w Łęcznej nastąpił przełom w jego życiu. Podczas zabiegu fizjoterapeutycznego poznał piłkarkę ręczną Alinę Wojtas. Zostali parą i to właśnie partnerka – a dziś już żona – miała decydujący wpływ na przemianę piłkarza. – Kolejny dowód, że kobiety są mężczyznom bardzo potrzebne. Znam niejedną historię, gdy mój były zawodnik ogarniał się w życiu pod wpływem ukochanej, nawet w niższych ligach – uśmiecha się Krzysztof Izydor.
– Bardzo mi pomogła. Jakkolwiek spojrzeć – była na najwyższym poziomie i wie, co i jak. Pokazała mi zupełnie inny punkt widzenia. Dzięki niej dostrzegłem, że warto iść drogą, którą idę. Nie warto gadać, warto robić. Gadki, obietnice – to bez sensu. Warto wykonywać wszystko tak, że nie ma się sobie nic do zarzucenia. Gadanie, że jest się dobrym nie pomaga w niczym. Kiedyś osobowością bardziej imponował mi Cristiano Ronaldo, a dziś Messi. Nie pokazuje żadnych emocji na boisku. Nie macha rękami czy coś. Interesuje mnie wyróżnianie się na boisku a nie poza – mówił Świerczok w rozmowie z Kubą Białkiem z przełomu 2017 i 2018 roku.
Nim to się jednak stało, końcówkę w Łęcznej miał nieprzyjemną. W trakcie rozgrywek Jurija Szatałowa zastąpił Andrzej Rybarski i zupełnie nie mógł się dogadać ze swoim napastnikiem. W „Przeglądzie Sportowym” pisali wtedy: (…) Wiosną jeszcze tylko raz trafia do siatki, coraz bardziej irytuje za to bardzo niefrasobliwym podejściem do zawodu. Spóźnia się na kolejne treningi, aż w końcu przekracza granicę i znajduje się poza kadrą w meczu z Koroną Kielce. To było tylko ostrzeżenie, wrócił na kolejne spotkanie i zdobył bramkę. Dzisiaj wygląda na to, że było to jego ostatnie trafienie dla Górnika. Latem jego zachowanie zirytowało sztab szkoleniowy. Narzekał, nie przykładał się do zajęć, aż w końcu nie pojechał na letni obóz z pierwszym zespołem. Teraz trenuje z drugą drużyną i mimo że Górnik ma problem z uzbieraniem meczowej osiemnastki, działacze nawet nie zgłosili go do rozgrywek.
Świerczok odniósł się do tego we wspomnianej rozmowie z Weszło. – Pojechałem na jakiś sparing i nagle się okazało, że jestem czwartym napastnikiem. Powiedziałem, że nie chcę tam zostać, bo wiem, że nie będę grał. Nie mogę sobie pozwolić na to, by pół roku przesiedzieć na ławce. Wyrzucili mnie do rezerw. (…) Raz spóźniliśmy się na trening. Mieliśmy zgrupowanie w Kielcach i o 16:45 był wyjazd na trening spod hotelu, a nam nie zadzwonił budzik. Szybko ubraliśmy się, pojechaliśmy taksówką i dojechaliśmy jeszcze przed treningiem. Chłopaki grali w dziadka, więc zajęcia się jeszcze nie zaczęły. Powiedziano nam, że zmodyfikowano trening i nie jesteśmy przewidziani. A o 21:00 na odprawie usłyszeliśmy, że nie ma nas w osiemnastce i możemy sobie jechać do domu – tłumaczył, zapewniając, że zdarzyło się to raz i powtórek nie było.
Tak czy siak, Górnik Łęczna pożegnał go z ulgą. – Takich zawodników jak on było już wielu, a najważniejsze jest to, co pokazujesz na boisku w trakcie meczu. Możesz dużo opowiadać i deklarować, jednak nic innego cię nie weryfikuje. Kuba nie wszystko to, co mówił, przenosił na murawę i może dlatego niektórych do siebie zraził. Wciąż jednak jest dość młody, dlatego wierzę, że zrozumie pewne rzeczy i jeszcze o nim usłyszymy w jak najlepszym kontekście – mówił niedługo potem dla 2×45.info Tomasz Nowak, który grał z nim w Górniku. Jak widać, niebezpodstawnie Świerczok z czasem doszedł do wniosku, że lepiej mniej gadać, a więcej robić.
Przełomowa runda w GKS-ie Tychy
Co do pobytu w Łęcznej, przynajmniej nie zapisał sobie tam w CV drugiego spadku, bo Górnik Zabrze nie wygrał w Niecieczy i to on zleciał szczebel niżej. Trzeba było jednak ratować swoją karierę, która zaczynała przeciekać przez palce. W tym celu zawodnik wrócił do Tychów i związał się z GKS-em. Po pierwszej rundzie kibice mogli kwestionować zasadność tego ruchu. Świerczok strzelił zaledwie trzy gole, z czego dwa z rzutów karnych. W międzyczasie Kamila Kieresia zastąpił… Jurij Szatałow, który przecież dopiero co prowadził próbującego się odbić napastnika w Łęcznej.
I wtedy nastąpił przełom.
Daniel Tanżyna: – Pamiętam to jak dziś. Wracamy do klubu po przerwie zimowej, patrzę na Kubę, a on cały wyżyłowany. Robiło to wrażenie. Widać było, że przez cały grudzień ostro zasuwał, wcześniej tak ciężko nie pracował. Przepytywałem go, to mówił, że zaczął pracować indywidualnie na siłowni z trenerami, do tego trener mentalny i dietetyk. W piłkę zawsze umiał grać, a gdy dołożył do tego maksymalne zaangażowanie w innych aspektach, no to musiał eksplodować z formą. Stał się zawodnikiem w pełni świadomym i długo nie czekaliśmy na jego popisy.
Świerczok skorzystał z faktu, że przerwa między rundami w I lidze była bardzo długa i odpuścił sobie urlop. – W zasadzie codziennie trenowałem. Nie zrobiłem żadnej przerwy. Nie zdarzyło się ani razu, bym przez dwa dni z rzędu nie trenował. Wziąłem się za siebie. Bardzo pomógł mi Leszek Dyja, do którego zacząłem chodzić indywidualnie – tak naprawdę to on mnie przygotował fizycznie i motorycznie. Było to dla mnie kluczowe. Wcześniej brakowało mi kondycji. Bardzo się męczyłem na boisku – wiedziałem, co chcę zrobić, ale nie miałem siły, by to wykonać. W małych gierkach wyglądałem bardzo dobrze, ale na dużym boisku nie było mocy. Tak ciężko trenowałem, że po danej serii musiałem leżeć na ziemi z wycieńczenia przez minutę, bo nie dawałem rady wstać – opowiadał Kubie Białkowi, diagnozując swoje wcześniejsze niepowodzenia.
Daniel Tanżyna później kilka razy był ze Świerczokiem w pokoju i mógł się przekonać, jakim profesjonalistą stał się jego kolega. – Dbał o siebie w każdym szczególe. Śniadanie mieliśmy o 9:00, a on wstawał wcześniej, żeby zjeść swoje, specjalnie przygotowane. Pilnował, ile musi pić wody i w jakich godzinach. A jak szliśmy spać, to zaklejał czerwoną lampkę w telewizorze, bo nie dało się jej normalnie wyłączyć. Mówił, że czytał książkę na temat snu, że takie rzeczy rozpraszają, a przed meczem trzeba się wyspać. Pamiętam też, że kiedyś trener dał komendę „koniec treningu, odjeżdżamy”. Kuba wziął na bok młodego bramkarza, poczekał, aż wszyscy pojechali i wrócił z nim na boisko. Wyciągnął piłki z auta i zrobił sobie dodatkowy trening strzelecki. Ustawił 30-40 piłek i walił cały czas prawa-lewa, prawa-lewa. Fajnie dziś obserwować, gdzie zaszedł, bo widziałem, jak się zmieniał i wiem, że tu nie ma żadnego przypadku. Moim zdaniem on jeszcze pójdzie do przodu, ambicja go rozpiera – przewiduje.
Świerczok zmienił podejście nie tylko w temacie prowadzenia się. W Tychach zaczął współpracować z Jarosławem Kołakowskim, który zwrócił mu uwagę na bardzo ważny aspekt. – Powiedziałem mu, żeby szukał prostszych sytuacji, łatwiejszych bramek, a nie bazował tylko na efektownych dryblingach czy wolejach. Kuba miewał sesje z trenerami-analitykami, którzy przeprowadzali z nim dodatkowe analizy dotyczące poruszania się po boisku. Chodziło o to, aby jako napastnik potrafił lepiej odnajdować się w odpowiednim miejscu i to wykorzystać. Słowem: poprawić grę bez piłki i ustawiać się w świetle bramki – mówi agent piłkarza.
Efekty tych zmian były piorunujące. Wiosną Świerczok zapakował 13 goli, z czego dziewięć w ostatnich sześciu kolejkach. – Kuba w tamtym sezonie praktycznie w pojedynkę utrzymał GKS w I lidze. Śmialiśmy się, że wystarczy dać piłkę do Łukasza Grzeszczyka lub „Świeżego”, a oni zrobią resztę – stwierdza Tanżyna.
Fantastyczna forma w Zagłębiu Lubin
Taka eksplozja forma nie mogła zostać niezauważona w Ekstraklasie. Zagłębie Lubin dało tyszaninowi trzyletni kontrakt. Podejmowało ryzyko, bo nikt jeszcze nie miał pewności, że jego przemiana jest trwała, że na dobre pewne rzeczy poukładał sobie w głowie. Szybko jednak wszelkie wątpliwości zniknęły. Prezes Robert Sadowski otrzymał od prezesa Grzegorza Bednarskiego instrukcję obsługi Świerczoka, dołożył trochę od siebie i zadziałało. Rzecz jasna nowy napastnik od początku imponował umiejętnościami Piotrowi Stokowcowi i jego asystentowi Pawłowi Karmelicie, który wiele pomagał mu w pracy indywidualnej. Zastali oni stuprocentowego profesjonalistę, który dużo wymaga od siebie i od innych. Nie tylko mówił „dzień dobry” na korytarzu, ale dbał o każdy detal i słuchał uwag innych, co wcześniej nie zawsze przychodziło mu z łatwością. – Dieta, trening, sen, regeneracja – wszystko. Każdy trener chciałby mieć takiego zawodnika u siebie jak Kuba w czasach gry dla Zagłębia – przekonuje nas Karmelita.
Efekty były porażające. Facet wszedł do zespołu „Miedziowych” z drzwiami i futryną. Jesienią 2017 w dwudziestu jeden meczach strzelił aż 16 goli. Grał kapitalnie, robił furorę. Potrafił z kolejki na kolejkę schodzić z boiska z hat-trickiem.
Nic dziwnego, że Adam Nawałka dał mu zadebiutować w reprezentacji, choć tam akurat nie do końca udźwignął presję. Tak czy siak szybko stało się jasne, że długo w Lubinie nie zabawi.
Łudogorec Razgrad wpłacił klauzulę odstępnego Świerczoka i sprowadził go do siebie. Mimo że kwota ta nie była przesadnie wysoka i teoretycznie powinna być w zasięgu największych polskich klubów, Zagłębie i tak uzyskało 10-krotną przebitkę. Zagraniczna przeprowadzka sprawiła, że Alina Wojtas zakończyła karierę w wieku trzydziestu lat, żeby wyjechać razem z piłkarzem i nadal go wspierać.
Bułgaria – czas nie został zmarnowany, ale mogło być lepiej
Różnie ten transfer odbierano. O ile raczej nikt nie miał wątpliwości co do tego, że sam Łudogorec mógł przewyższać wszystkich w Ekstraklasie, o tyle wątpliwości budziła liga bułgarska, całościowo słabsza od polskiej.
Jarosław Kołakowski opisuje ten transfer: – Świerczok grał dopiero pół roku w Ekstraklasie, to był okres zimowy. Byłem zdania, żeby poczekać z transferem do końca sezonu. Pojawiła się jednak oferta z Łudogorca. Pojechałem tam z myślą, że tylko naprawdę dobre warunki mogą wchodzić w grę. To się udało, ostatecznie jego dochody mogły być blisko 10 razy lepsze niż w Polsce. Przeanalizowaliśmy to, Kuba rozmawiał też z Jackiem Góralskim o klubie i się zdecydował. Łudogorec to był wtedy klub bezpośrednio po grze w Lidze Mistrzów. Wyglądało na to, że tam można było się wypromować na zachodnią część Europy. Zadbaliśmy też o klauzulę odstępnego na poziomie piłkarzy, których Bułgarzy sprzedawali wtedy za dobre pieniądze na Zachód. Zresztą w trakcie pobytu w Łudogorcu miałem ofertę za Kubę z West Bromwich Albion na 3 mln funtów.
I dodaje: – Oceniam transfery w momencie, kiedy do nich dochodzi. Na tamten moment Kuba nie był już taki młody, miał dobry moment i zobaczył poważną propozycję na stole. Co ciekawe, dzisiaj Kuba przechodzi do Piasta za milion euro, a wtedy ta kwota była mniejsza, tylko że żaden klub nie był nim zainteresowany. Mało tego, cofnę się jeszcze dalej. Zagłębie Lubin było jedynym klubem, które naprawdę chciało sięgnąć po Świerczoka. Kuba strzelał dużo goli w Tychach, ale trudno było o klub, w którym wszystkie aspekty się zgrały. Żeby chciał go klub, trener i tak dalej. Trener Stokowiec był przekonany do umiejętności Kuby i tak trafił do Lubina. To nie było takie oczywiste. Byłem zdziwiony, że o takiego piłkarza po udanym sezonie nie ma rywalizacji na polskim rynku. Ani wtedy, ani później.
Odczucia co do pobytu Świerczoka w Łudogorcu mamy ambiwalentne. Z jednej strony – w założeniu szedł tam po to, żeby z czasem się wybić i pójść jeszcze wyżej za większe pieniądze. To się nie udało, nigdy na dłuższą metę nie stał się kluczową postacią. Z drugiej – trudno byłoby twierdzić, że tam przepadł i nic nie znaczył, skoro rozgrywając 87 meczów strzelił 37 goli i zaliczył 10 asyst. Problem w tym, że prezentował nierówną formę, strzelał zrywami, a niektórzy kibice z pewnością nadal pamiętają mu zmarnowany rzut karny z Ferencvarosem w eliminacjach Ligi Mistrzów. W swoim stylu próbował uderzenia Panenką i tym razem się przeliczył. Łudogorec przegrał oba mecze, ale gdyby Świerczok trafił, byłoby 2:2 zamiast później 1:3. W każdym razie, trochę międzynarodowego futbolu na poważnym poziomie liznął, grając przeciwko takim ekipom jak Milan, Inter, Bayer Leverkusen, Espanyol czy CSKA Moskwa.
Piast Gliwice po raz drugi i powołanie na EURO
Latem 2020 stało się jasne, że Pavel Vrba nie widzi go dalej w składzie i ostatecznie Świerczok po raz drugi w karierze został wypożyczony do Piasta. Z Waldemarem Fornalikiem szybko znalazł wspólny język. Zaczął od gola w Mińsku w eliminacjach Ligi Europy (choć miał też koszmarne pudło w doliczonym czasie). Potem stracił parę tygodni przez kontuzję i nie pomógł w kolejnych pucharowych meczach, ale jak już wrócił i się rozkręcił, to znów przypominał siebie z czasów Zagłębia Lubin. Koniec końców lekki niedosyt – mimo piętnastu goli na koncie, w tym kilku spektakularnych – pozostał, bo na finiszu przeciwko Rakowowi i Wiśle Kraków Świerczokowi zabrakło skuteczności, więc w efekcie gliwiczanom zabrakło jednego zwycięstwa, żeby ponownie wywalczyć przepustki na międzynarodową arenę. Inna sprawa, że gdyby nie ich napastnik, to tego tematu w ogóle by nie było.
Ciąg dalszy z ostatnich dni znamy: powołanie na EURO, gol w sparingu z Rosją i wykupienie przez Piasta, który wygospodarował milion euro dla Łudogorca. Inwestycja niskiego ryzyka, biorąc pod uwagę, jak szybko 28-latek idzie do góry. Mimo że przeciwko Islandii wypadł już słabiej i więcej pochwał zebrał Karol Świderski, to jeśli Paulo Sousa zdecyduje się na dwóch napastników ze Słowacją, raczej obok Lewandowskiego wystawi Świerczoka.
Arkadiusz Onyszko: – Podczas EURO ma on okazję udowodnić, że wszystko, co się o nim mówi w pozytywnym kontekście, jest prawdą. Jednego jestem pewien: jeśli Kuba wyjdzie w pierwszej jedenastce na mecz ze Słowacją, po nim nie będzie widać stresu. To nie jest taki gość, którego presja meczowa przygniata. On wychodzi na boisko i gra swój futbol. To trzeba chwalić, bo wielu zawodników ma problem z przeniesieniem umiejętności na wielką arenę. W tym wszystkim mental jest kluczowy, a Świerczok go ma.
Jakub Wójcicki: – Jestem pewien, że na mistrzostwach Europy nie pęknie. Może kiedyś dało się go łatwo sprowokować, mogły być z tym problemy, ale dzisiaj to niemożliwe. Mamy kontakt do tej pory i wiem, że to bardziej poukładany człowiek, który niczego nie odwali.
Jeśli faktycznie Jakub Świerczok pokaże się z dobrej strony na trwającym turnieju, Piast Gliwice już będzie mógł liczyć przyszłe zyski. Jego historia stanowi dowód na to, że nigdy nie jest za późno na wyciąganie wniosków i stanie się lepszym. A także na to, że nic samo się nie dzieje i raczej nie ma przypadku w tym, że ktoś w karierze zaczął iść mocno do góry, a inny zalicza jazdę w dół. Zawsze coś z czegoś wynika.
PRZEMYSŁAW MICHALAK, KAMIL WARZOCHA
Fot. FotoPyK/Newspix