Trzy lata temu zacząłem z grubej rury. Nie wpuszczono mnie na pokład samolotu do Moskwy, moja wiza miała zacząć obowiązywać 50 minut po przylocie. Musiałem w kilka godzin ogarnąć alternatywny transport do Rosji i znaleźć sposób na przejazd przez Białoruś, do czego normalnie potrzebna jest wiza, na którą czeka się dwa tygodnie. I choć z kulisów mojego szalonego wyjazdu na mundial powstała fajna historia, to muszę z dumą zakomunikować, że wyciągnąłem mityczne wnioski.
Dotarłem do Sankt Petersburga.
Bezproblemowo.
No, prawie.
Ale spokojnie – czasy są takie, że jeszcze przeczytacie o tej czy tamtej wpadce organizacyjnej.
***
W pociągu do Gdańska atmosfery Euro jeszcze nie czuć, ale atmosferę wielkiej wyprawy już tak. Współtowarzysz z przedziału z wielkim entuzjazmem argumentuje plany utworzenia bezpośredniego połączenia kolejowego Łódź – Chiny, zachwala Gruzję, gdzie można napić się w centrum miasta piwa za siedem złotych.
W autobusie do Kaliningradu już Rosja na całego. Jestem jedynym Polakiem, bo Rosja wciąż ma zamknięte granice. Chcesz się przejechać na wycieczkę? Sorry, wizy turystycznej nie dostaniesz. Nie zamierzam narzekać, bo dzięki temu na wyrobienie swojej czekałem trzy dni, a nie dwa tygodnie. Wniosków w zasadzie nie ma. Centrum wizowe w ostatnich dwóch tygodniach mogło służyć równie dobrze za miejsce spotkań dziennikarzy z różnych redakcji.
Pod granicą kierowca wyprasza z autokaru, poleca samodzielne pokonanie granicy, za którą czeka inny autobus, z rosyjskim kierowcą. Sposób na to, by przewoźnik oszczędził na testach PCR? Być może.
– Wszyscy maski. To Rosja, a nie Polska, nie ma masek, nie jedziemy – rzuca na powitanie kierowca po rosyjskiej stronie, a ja mam w głowie nie tylko znajomości, które zaczynały się nieco milej, ale i obawę, że do spraw covidowych Rosjanie będą podchodzili z większą dbałością o restrykcje niż my.
Przekraczam granicę, dojeżdżam do Kaliningradu i przesiadam się w samolot do Sankt Petersburga. O przyczynach tych wygibasów logistycznych jeszcze wam napiszę, ważne jest co innego.
Otóż trzeba czytać maile od UEFA.
No dobra, przeczytałem wszystkie wytyczne. Ale skoro miałem dopiętą logistykę na ostatni guzik, skoro wiza na czas, skoro wnioski z przeszłości wyciągnięte, moja czujność została lekko uśpiona. A UEFA pisała jasno:
Ważna uwaga: na pytanie kontroli granicznej o cel podróży prosimy odpowiedzieć „podróż służbowa”.
Nie zrozumiałem powagi tego komunikatu. Bo w rzeczywistości, jeśli odrzucilibyśmy ten oficjalny ton, miał on brzmieć:
Ważna uwaga: na pytanie kontroli granicznej o cel podróży nie wspominaj nic o Euro 2020.
Dlaczego? Nie wiem. Może to niekompetencja celników, może jakieś problemy wewnętrzne, ale stało się, zapomniałem, chlapnąłem:
– Jadę na Euro. W Kaliningradzie mam samolot do Sankt Petersburga.
– A bilet na mecz gdzie?
– Bilet? Jadę jako dziennikarz, jeszcze nie odebrałem akredytacji…
– To na Euro jedzie i biletu nie ma?
Na granicy były otwarte dwa okienka do kontroli. W autobusie jechało jakieś 15 osób. Żeby pokazać wam skalę problemu, jaki wywołały moje słowa „jadę na Euro”, posłużę się ilustracją – jedno okienko obsłużyło cały autokar w 20 minut, a ja stałem jak ten dureń przez 40 minut i tłumaczyłem się moim rosyjskim połamanym bardziej niż – nie przymierzając – nasza kadra, doprowadzając czekających pasażerów może nie do wkurwienia, ale sporej irytacji na pewno.
Ale co mogłem zrobić? Dla celniczki hasło „jadę na Euro” to jasny komunikat – masz bilet na mecz, masz Fan ID, czyli dokument, który zwalnia cię z posiadania wizy (przysługuje on każdemu posiadaczowi wejściówek na mecz). A ja biletu nie mam, akredytację odbiorę dopiero w Sankt Petersburgu. A że masz wizę? A że jesteś na liście UEFA? A że masz wydrukowane oficjalne potwierdzenie, że jesteś akredytowanym dziennikarzem? To nie jest argument, który kończy dyskusję.
To argument, który zaczyna jeden telefon, drugi telefon, trzeci telefon, konsultację z jednym celnikiem, drugim celnikiem, trzecim celnikiem. Zwłaszcza w sytuacji, gdy Rosja zamknęła swoje granice dla turystów, którzy nie mogą aplikować o wizę.
W pewnym momencie usłyszałem już nawet, że nie mogą mnie wpuścić. Nie powiem – zapachniało historią sprzed trzech lat. W głowie zacząłem kreślić wizje, w których łapię stopa powrotnego gdzieś pod granicą z obwodem kaliningradzkim.
Ale na szczęście ktoś kumaty przekazał w końcu informację, że mogę zostać wpuszczony. 40 minut czekania przy okienku na granicy, ale można odetchnąć z ulgą – jedziemy dalej, Rassija wita może nie otwartymi ramionami, ale jednak wita.
***
Zamawiać?
Zakazy chyba nie są tu respektowane.
***
Skąd te logistyczne wygibasy, a więc podróż przez Kaliningrad? Droga lądowa to bite 30 godzin w autobusie, lot Warszawa – Sankt Petersburg kosztował przed turniejem bimbaliony, była jeszcze inna, trzecia opcja – lot z przesiadką w Wielkiej Brytanii. Opcja niedroga, opcja bardzo wygodna czasowo, opcja, w którą celowałem, ale i opcja, na której można było się przejechać jeszcze bardziej niż ja trzy lata temu.
Musicie wiedzieć, że każdy kraj-gospodarz ma swoje przepisy covidowe. Akredytowanemu dziennikarzowi przysługuje możliwość ominięcia niektórych (wpływy UEFA robią swoje), ale istnieją też przepisy, których nawet armii lobbystów Ceferina nie udało się obalić.
A jednym z nich jest to, że po przylocie do Rosji z Wielkiej Brytanii obowiązuje czternastodniowa kwarantanna. I nieważne, czy jesteś obywatelem UK, czy tam mieszkasz, czy tylko wpadłeś na dwie godziny przesiadki z Polski, nie wyściubiłeś nosa poza lotnisko, grzecznie poszedłeś do bramki i tam poczekałeś na lot. Nawet podróż tranzytem z Wielkiej Brytanii to kwarantanna, a negatywny test PCR w jej obliczu to tylko ciekawostka. Dwa tygodnie odsiadki, radź sobie, podziwiaj Rosję zza hotelowego okna czy gdzie tam wylądujesz.
Teoretycznie możliwe jest, by Anglia zagrała w Sankt Petersburgu ćwierćfinał. Wyczuwam, że mogłyby się zacząć wtedy niezłe cyrki.
Stadion w Kaliningradzie, jedna z aren mundialu 2018.
Inny przykład pokazuje Rzym, do którego miałem lecieć na mecz Włochów ze Szwajcarią, ale odwołano mi loty (a musicie wiedzieć, że to największe wyzwanie logistyczne na Euro – loty, które przez pandemię co chwilę są odwoływane). Jeśli chciałbym polecieć tam prosto z Rosji, musiałbym przestrzegać we Włoszech tzw. „koncepcji bańki”, która zakłada, że poruszam się tylko na linii lotnisko – hotel – stadion – hotel. Zgłoszono by mnie do włoskiego sanepidu, który mógłby w każdej chwili zadzwonić z propozycją odwiedzin (to oczywiście jedna z tych propozycji nie do odrzucenia). Fiasko przy kontroli oznaczałoby złamanie przepisów i odsiadkę w kwarantannie. UEFA pisała w swoich wytycznych, że zakazane jest nawet chodzenie do sklepu. Obiad na mieście? Zapomnij.
Wiadomo – przepisy przepisami, życie życiem, pewnie nikt nie wsadziłby mnie do ciupy za pójście po pastę do zębów jak Heiko Herrlicha. Gdybym jednak z tej samej Rosji poleciał nie od razu do Włoch, a wrócił do Polski i stamtąd udał się do Rzymu, koncepcja bańki by mnie nie obowiązywała. Nie byłoby żadnej kwarantanny, mógłbym robić wszystko, czego dusza zapragnie.
Absurd? Trochę tak.
Mam nadzieję, że poczuliście klimat tych mistrzostw z perspektywy osoby, która chce zobaczyć więcej niż jeden mecz – batalia z przepisami, batalia z liniami lotniczymi, batalia z covidem.
Obawiam się, że podczas turnieju będzie jeszcze niejedna okazja, by o tych bataliach opowiedzieć.
Rozpisałem sobie logistykę turniejową i kilka scenariuszy po wyjściu z grupy. Będzie dobrze.
***
Spędziłem kilka godzin w Kaliningradzie i muszę wam powiedzieć, że to wspaniała podróż w czasie. Chcesz się poczuć jak w Polsce z przełomu wieków? Lepszej możliwości prawdopodobnie nie znajdziesz.
Najbardziej charakterystyczny budynek, pewien symbol miasta, to Dom Sowietów. Wielki kloc, ikona brutalizmu, która nigdy nie została oddana do użytku i teraz straszy widokiem niemal z każdego punktu Kaliningradu.
Jaka jest jego historia?
Po wojnie pruski Królewiec przeszedł pod panowanie ZSRR. Dumne władze radzieckie chciały odciąć się od wszystkiego, co kojarzyło się z przeszłością, a więc Leonid Breżniew zdecydował, by wysadzić szczątki pruskiego zamku, który znajdował się tam, gdzie dziś stoi Dom Sowietów. W jego miejsce miała powstać obszerna budowla, kojarząca się z rozmachem i dobrobytem Związku Radzieckiego, do której miała przenieść się cała administracja obwodu kaliningradzkiego. To miał być symbol – to już jest nasze, jesteśmy tu teraz na własnych zasadach, a one oznaczają lepsze czasy.
Budynku nie udało się ukończyć, bo – parafrazując klasyka – grunty były złe, a poza tym grunty były złe. Użytkowanie go groziło rychłym zawaleniem przez niestabilność podłoża, pod budynkiem zostały jeszcze szczątki pozamkowych piwnic. Zamiast armii urzędników, w Domu Sowietów mieszka wilczur, który odstrasza sympatyków zwiedzania opuszczonych budowli.
Jeśli chcecie podziwiać to cudo na własne oczy, spieszcie się – podobno niebawem ma zostać wyburzone.
***
Typowe, kaliningradzkie osiedle, jakich w tym mieście wiele. Spędzanie czasu na tym balkonie musi być wielką przyjemnością.
***
Brutalizm widać nie tylko w Domu Sowietów, ale i kaliningradzkich blokach. Szare, smutne, zaniedbane i cholernie surowe. Jeśli komuś podoba się krakowski hotel Forum, będzie wniebowzięty.
Twarde stanowisko w sprawie maseczek w autokarze mogło sugerować, że w Rosji wciąż trwa mocna batalia z pandemią. Ale okazało się to tylko mylącą pokazówką. W mieście nikt za bardzo nie przejmuje się maseczkami – i nie mam na myśli oczywiście świeżego powietrza, a miejsca zamknięte. Galerie, knajpy, autobusy – niektórzy noszą maseczki, ale generalnie to już tylko niezbyt istotny dodatek. Może to pochopny wniosek, ale w narodzie widać duże zaufanie do szczepionki Sputnik.
***
Jeszcze nie zobaczyłem, jeszcze nie zwyciężyłem, ale już przynajmniej przybyłem. I z tego miejsca serdecznie zapraszam do moich tekstów każdego, kto będzie chciał poczuć klimat tego kuriozalnego Euro.
Czy będę na meczach Polaków? Będę.
Czy oprócz tekstów możecie liczyć na vlogi? Możecie.
Czy nie zatrzyma mnie pandemia? Może.
Nie mam pojęcia, jak będzie wyglądało to Euro. Ale mam pewność, że – ze względu na kuriozalne rozmieszczenie miast-gospodarzy i pandemię – to będzie najdziwniejszy turniej w historii reprezentacyjnej piłki. I oby zgrzyt na granicy okazał się dobrym znakiem – niech to nie będzie tylko podróż służbowa, a normalna, pełnoprawna, wesoła impreza.