Timo Werner był najmocniej krytykowanym piłkarzem Chelsea po pierwszym meczu półfinałowym z Realem Madryt w Lidze Mistrzów. Wszystko przez świetne sytuacje na zdobycie bramki, które marnował, co w jego przypadku było w tym sezonie bardzo często występującą przypadłością.
Na pierwszy rzut oka Niemiec nie notuje w swoim pierwszym sezonie w barwach Chelsea złych liczb. Do tej pory, biorąc pod uwagę wszystkie rozgrywki, zdobył 11 goli i zaliczył 13 asyst. W związku z tym, i w związku z jego wpływem na grę zespołu, znajdują się na Wyspach eksperci, którzy biorą go w obronę (między innymi Ashley Cole czy Rio Ferdinand), ale kibice i tak chętnie wypominają mu zmarnowane setki.
Po spotkaniu z Realem Madryt taka krytyka, przynajmniej na pewien czas, powinna ucichnąć. Już w pierwszej połowie Werner wpisał się na listę strzelców. W zasadzie zrobił to nawet dwukrotnie, ale gdy w 18. minucie wykończył podanie Bena Chilwella, sędzia dopatrzył się minimalnego spalonego. Żadnych wątpliwości nie było za to w 28. minucie. Werner z najbliższej odległości dobił strzał Havertza, który odbił się od poprzeczki i tym samym dał Chelsea prowadzenie.
To dwunasty gol Wernera w tym sezonie i (dopiero) czwarty w tym roku kalendarzowym. Jeśli chodzi o rozgrywki Champions League, nastąpiło zakończenie przykrej serii. Licznik wskazujący kolejne mecze Niemca bez trafienia zatrzymał się na siódemce.
Po pierwszej połowie rewanżowego spotkania Chelsea prowadzi z Realem 1-0 i jest blisko awansu do finału (w pierwszym spotkaniu mieliśmy remis 1-1).