Raków Częstochowa gra w finale Pucharu Polski z Arką Gdynia. Dla Patryka Kuna będzie to wyjątkowe spotkanie nie tylko ze względu na jego stawkę, ale także dlatego, że rywalem jest jego poprzedni klub, w barwach którego debiutował w Ekstraklasie i europejskich pucharach. Czy zgadza się ze słowami Michała Świerczewskiego, że puchar jest ważniejszy od wicemistrzostwa? Kiedy on i koledzy zrozumieli, że ten sezon może być znacznie piękniejszy niż zakładali na wstępie? Dlaczego słaby start wiosną aż tak bardzo ich nie martwił? Czemu nie czuł radości przechodząc do Rakowa w 2018 roku? Co dał mu pobyt w Arce? Co sądzi o tweecie polecającym go do reprezentacji? Zapraszamy.
Rozmawiamy na dwie doby przed pierwszym gwizdkiem w finale Pucharu Polski. Odczuwasz już przedmeczowe napięcie czy ekscytację?
Jeszcze nie, normalnie żyję i funkcjonuję. Wiadomo, że gdzieś z tyłu głowy się o tym meczu myśli, mamy za sobą już część odpraw z nim związanych, ale na ten moment nie odczuwam większych emocji.
Piłkarze różnie nastrajają się przed meczami. Niektórzy już dobę przed odcinają się od wszystkiego, inni zaczynają się koncentrować dopiero na 2-3 godziny przed wyjściem na murawę. Jak jest u ciebie?
Bardziej jestem w tej drugiej grupie. Dopiero w dniu meczu wolę nie zaprzątać sobie głowy innymi sprawami, wszystko mieć ogarnięte i spokojnie czekać na pierwszy gwizdek.
Jest coś szczególnego w twoich przygotowaniach do meczu?
Jedynie to, o czym jakiś czas temu mówiłem wam w Weszłopolskich: przed spotkaniem nie obcinam paznokci u stóp. Kiedyś tuż przed wyjściem na boisko je obciąłem i później bardzo bolały mnie palce, które pewnie były w jakimś stopniu naruszone. Wolałem tego nie powtarzać. Lekcja z przeszłości.
Przed tobą w niedzielę mecz życia?
Na pewno jeden z najważniejszych i o największą stawkę. Z Arką Gdynia już w finale Pucharu Polski się znalazłem, ale wtedy siedziałem na ławce. Przegraliśmy z Legią 1:2. Nie odegrałem znaczącej roli w drodze do finału, na siedem możliwych występów zaliczyłem dwa.
Jesteście wyraźnym faworytem. Do tej roli mogliście się już przyzwyczaić, ale tu okoliczności są trochę inne.
Wiadomo – jeden mecz, który o wszystkim decyduje, nie będzie okazji do rewanżu. Jeden błąd, jedna sytuacja i może już nie być odwrotu. Mamy to na uwadze. Jesteśmy faworytem, ale absolutnie Arki nie lekceważymy. Wyeliminowała przecież Piasta Gliwice, przypadkiem do finału nie weszła. Dobrze sobie radzi w I lidze, no i ma w składzie kilku zawodników z dużym doświadczeniem w Ekstraklasie.
Będzie z kim przybić piątkę w Arce?
Zostali Marcus da Silva, Michał Marcjanik i Adam Danch. Marcus i Michał pamiętają nie tylko finał z Legią, ale też ten wygrany z Lechem Poznań. Mają więc duże doświadczenie w meczach o najwyższej randze. Finał krajowego pucharu rozgrywasz najwyżej kilka razy, a wielu nigdy nie udaje się zaliczyć nawet jednego. To jednorazowe, ważne wydarzenie.
Właściciel Rakowa Michał Świerczewski powiedział w “Przeglądzie Sportowym”, że dla niego puchar jest ważniejszy od wicemistrzostwa. Też masz takie podejście?
Raczej tak. Podium w lidze to także duży sukces, ale historia zawsze pamięta zwycięzców, tych, którzy zdobywają konkretne trofeum.
Ty masz już w CV Superpuchar Polski, jednak to nie ten kaliber co Puchar Polski.
Na pewno. Superpuchar zawsze jest rozgrywany na początku sezonu, często w ogóle jako pierwszy mecz, jeszcze przed ligą. Drużyny grają po dłuższej przerwie, forma jest niewiadomą, czasami są eksperymenty w składach. Sporo niewiadomych. Finał Pucharu Polski to niejako ukoronowanie sezonu. No i trzeba przebyć znacznie dłuższą drogę, żeby się w nim znaleźć. Superpuchar to pojedyncze spotkanie, a dotarcie do finału wiązało się z koniecznością wyeliminowania pięciu przeciwników. Za każdym razem musieliśmy być lepsi tu i teraz, trzeba było zachowywać maksymalną koncentrację. Wyzwanie znacznie trudniejsze, ale za to dające większą satysfakcję. Po prostu inny ciężar gatunkowy.
Świadomość, że macie już zapewnione pucharowe eliminacje nieco zmniejsza presję przed niedzielą?
Wydaje mi się, że nie, ale mówię za siebie. Puchar Polski to już inny rozdział, szansa na włożenie czegoś konkretnego do gabloty. Jeżeli wygramy, będzie wielka radość. Jeżeli przegramy, będzie wielki smutek, podium byłoby wtedy tylko na osłodę.
Sami siebie zaskoczyliście tym sezonem czy od początku zakładaliście, że już pora walczyć o najwyższe cele? Czuliście się do tego zobligowani?
Czuliśmy, że jesteśmy mocną drużyną, ale nie od razu zakładaliśmy, że będziemy w czubie tabeli. Co nie znaczy, że sami teraz nie dowierzamy w to, co się dzieje. Po awansie dość dobrze weszliśmy do Ekstraklasy i choć nie udało się wejść do grupy mistrzowskiej, to nasza gra często mogła się podobać. W tym sezonie zakładaliśmy wykonanie kolejnego kroku do przodu, czyli przynajmniej finiszowania w pierwszej ósemce. Wyszło tak, że mocno zaczęliśmy, szybko znaleźliśmy się na podium i praktycznie już z niego nie wypadaliśmy. Na pewno jest to jakaś niespodzianka, której nikt z góry nie zakładał. Na starcie rozgrywek podium i finał Pucharu Polski bralibyśmy w ciemno. To raptem drugi sezon klubu na najwyższym szczeblu, wszystko ciągle się buduje – dosłownie i w przenośni. W praktyce przecież ciągle graliśmy na wyjeździe, dopiero ostatnio po raz pierwszy byliśmy prawdziwymi gospodarzami w Częstochowie. Jeszcze tego stadionu w pełni nie czujemy, przed meczem ze Śląskiem odbyliśmy na nim jeden trening. Pewność siebie na tym boisku przyjdzie z czasem.
To kiedy do was dotarło, że pora przestać być średniakiem i nie ma się co ograniczać w swoich celach?
Podczas przerwy zimowej. Byliśmy wiceliderem, traciliśmy punkt do Legii. Powiedzieliśmy sobie, że jest szansa na naprawdę fajny wynik i musimy wycisnąć z tego sezonu jak najwięcej. Jeszcze bardziej dokręciliśmy śrubę, każdy chciał dać z siebie coś ekstra. Raków obchodzi teraz 100-lecie istnienia, więc tym bardziej kibice wierzyli, że zostanie to uczczone w godny sposób. A my czuliśmy, że stać nas na to. Jesienią pokazaliśmy, że naprawdę potrafimy grać w piłkę. Z każdym rywalem toczyliśmy co najmniej wyrównane boje, a w wielu byliśmy zwyczajnie lepsi. Nie było żadnego przypadku w naszych wynikach, nie wygrywaliśmy po defensywnych meczach. Prezentowaliśmy ofensywny futbol, który przekładał się na wyniki, co dodatkowo napawało optymizmem.
No i w drugiej rundzie tak się rozpędziliście, że… zaczęliście od trzech porażek. Pojawiło się zwątpienie?
Nie. To również nie były wysokie porażki, w każdym z tych meczów mieliśmy momenty dobrej gry. Z Pogonią przez godzinę dominowaliśmy, nagle straciliśmy gola i trochę się posypaliśmy. Z Legią już na początku powinniśmy prowadzić, ale to ona była skuteczniejsza. No a z Lechią bardzo szybko zaczęliśmy przegrywać, rywal się zamurował i nie potrafiliśmy nic strzelić. W tamtym okresie murawy znajdowały się w gorszym stanie i przy mocno cofniętym przeciwniku trudno było nam stwarzać sytuacje. Wiadomo, trochę rozczarowania odczuwaliśmy, bo inaczej wyobrażaliśmy sobie start wiosny. Ale jak już się przełamaliśmy w Lubinie, to złapaliśmy dobrą serię i do dziś już ani razu nie przegraliśmy. Szkoda trochę tego początku, bo tych punktów teraz brakuje w kontekście pierwszego miejsca. Nadal jednak walczymy o wicemistrzostwo z Pogonią, to realny cel.
Byłby on jeszcze realniejszy, gdybyście wykorzystali ostatnią akcję meczu w Białymstoku. Fran Tudor już rozmawia z Jakubem Arakiem?
Kilka sekund wcześniej groźnie na naszą bramkę uderzał Jesus Imaz i moglibyśmy przegrywać. Tak się potoczyło, że od razu wyprowadziliśmy kontrę i Kuba wyszedł 1 na 1. Teraz możemy analizować, że mógł podawać, że mógł się lepiej zachować. To była ostatnia akcja, Kuba już trochę minut na boisku spędził i pewnie odczuwał rajd od własnej połowy. Trudno w takich okolicznościach podjąć optymalną decyzję. Zdecydował, że strzeli. Gdyby wpadło, wszystko byłoby okej. Wiadomo, trochę żalu było, ale taka jest piłka, każdy popełnia błędy. Mam nadzieję, że w niedzielę Kuba strzeli gola i da on nam powody do radości.
Co do ciebie, nie będzie dużym ryzykiem stwierdzenie, że rozgrywasz sezon życia.
Zgodzę się. Piłkarsko chyba lepiej nie wyglądałem. Wreszcie nie mam problemów z kontuzjami, dzięki czemu czuję się dobrze i czuję, że jestem w formie. Trener mi ufa. Parę razy na ławce zaczynałem, ale w przekroju całego sezonu jestem jego pierwszym wyborem. Bardzo się z tego cieszę, bo poprzedni sezon był dla mnie dziwny: kontuzja, kilka słabszych występów, brakowało stabilizacji formy. Teraz wszystko fajnie się poukładało, ale przed nami jeszcze cztery spotkania. Najważniejsze, żeby być zdrowym i nie wypaść z rytmu.
Koronawirusowa przerwa w rozgrywkach z ubiegłego roku ci pomogła? Byłeś chyba jednym z najciężej trenujących zawodników Rakowa w tamtym czasie, bo potem na dobre wróciłeś do składu.
Na pewno dobrze ten okres wykorzystałem. Sezon po awansie zacząłem jako podstawowy zawodnik, ale później dopadł mnie nieprzyjemny uraz – zapalenie spojenia łonowego. Długo się za mną ciągnął, praktycznie do lutego. W międzyczasie rozegrałem dwa mecze, jednak problem nie został na dobre rozwiązany. Dopiero niedługo przed startem wiosny całkowicie wyzdrowiałem. Siłą rzeczy daleko mi było do optymalnej dyspozycji i siedziałem na ławce. Przeważnie nawet nie byłem bliski wejścia. Bolesne, ale i pouczające doświadczenie. Musiałem zagryźć zęby i nie tracić motywacji, żeby odbudować zaufanie trenera. Dzięki temu przerwaniu sezonu mogłem dodatkowo popracować fizycznie i nadrobić pewne braki. Na początku zakazywano treningów drużynowych, ale w domu też można było sporo zrobić. Po wznowieniu ligi wskoczyłem do składu i w sumie od tamtego momentu już rzadko z niego wypadam. Nie od razu prezentowałem się tak dobrze jak obecnie, ale krok po kroku robiłem postępy.
I wreszcie masz trochę liczb w ofensywie. Żeby jednak nie zrobiło się za słodko: zdecydowaną większość nabiłeś jesienią, w tym roku zaliczyłeś tylko jedną asystę.
Pamiętaj o Pucharze Polski. Zaliczyłem dwie z Lechem i jedną z Cracovią.
Rozumiem, idziesz śladem waszych napastników. Wszystko na puchar.
Heh. Chciałoby się mieć tego więcej. Czasami ja zawalę i niedokładnie dogram, a czasami po moim dobrym podaniu koledzy pudłowali. Mam świadomość, że mogłem mieć już kilka goli, parę sytuacji zmarnowałem. Trzeba patrzeć do przodu. Ostatnio mieliśmy napięty terminarz, zrobił się maraton meczowy, nie było czasu nad tym popracować, ale wierzę, że na finiszu coś sobie jeszcze dopiszę.
Mimo to Maciej Wąsowski z “Przeglądu Sportowego” ostatnio na Twitterze zasugerował, że warto byłoby cię rozważyć pod kątem reprezentacji Polski. Nie spotkał się ze zbyt dużym zrozumieniem. Jak zareagowałbyś na taką sugestię: daj pan spokój czy “kurczę, może jest jakaś szansa”?
Spokojnie do tego podchodzę. Nigdy nie otrzymywałem żadnych sygnałów ze sztabu kadry, więc nie ma się co grzać na zapas. Jakaś szansa zawsze istnieje, zwłaszcza że ustawienie Paulo Sousy z wahadłowymi by mi odpowiadało, ale najpierw muszę grać jeszcze lepiej i poprawić statystyki. A wtedy może, może… Najważniejsze, żeby nie dokładać sobie dodatkowej presji i robić swoje. Jeżeli dobrze pracujesz, reszta sama przychodzi.
W Arce Gdynia spędziłeś sezon 2017/18. Jak wspominasz ten okres?
Na plus. Cenne doświadczenie, dużo nowych wrażeń. Debiutowałem meczem z Legią na Łazienkowskiej o Superpuchar i od razu udało się zdobyć trofeum. Później przyszły pierwsze mecze w Ekstraklasie i europejskich pucharach. Spory przeskok po przyjściu z I ligi, rzucenie od razu na głęboką wodę. Wiele się działo.
Bardzo miło wspominam współpracę z trenerem Leszkiem Ojrzyńskim. To on mnie ściągnął do Arki i szybki mi zaufał. Przez długi czas nieźle się to układało. Potem niestety doznałem kontuzji i pod koniec sezonu byłem już trochę na bocznym torze. Sądzę jednak, że gdyby trener Ojrzyński został w Arce, to i ja bym nie odchodził. Wyszło inaczej. Musiałem szukać nowego klubu i wylądowałem w Rakowie. Mimo to sporo w Gdyni zyskałem. Nabrałem pewności siebie, czułem, że Ekstraklasa mnie nie przerasta. Jasne, też brakowało mi liczb, strzeliłem tylko dwa gole, ale jednak do pewnego momentu grałem regularnie.
Niedawno w TVP Sport przyznawałeś, że idąc do Rakowa nie byłeś zachwycony ponownym zejściem do I ligi. Miałeś poczucie straty?
W jakimś stopniu było to rozczarowujące. Chyba zawsze tak jest, gdy wreszcie znalazłeś się na najwyższym poziomie, a po roku musisz zejść szczebel niżej. Chcesz iść w karierze coraz wyżej, a nie robić krok do tyłu i wracać do punktu wyjścia. Nie było to miłe uczucie, ale w piłce idziesz tam, gdzie cię chcą. Arka nie zdecydowała się na wykupienie mnie z Rozwoju Katowice i tyle. Musiałem szukać czegoś innego. Byłem po operacji nadgarstka, dlatego nie chciałem długo czekać na oferty z Ekstraklasy. Być może coś by się wyklarowało pod koniec okienka, wolałem jednak szybciej wyjaśnić swoją przyszłość. Miałem konkretne oferty z I ligi i wybrałem Raków. Wiedziałem, że mogę się tu rozwinąć i czas pokazał, że wszystko bardzo dobrze się potoczyło.
Miałeś świadomość, że będziesz częścią aż tak przemyślanego i dobrze poukładanego projektu? Zdawałeś sobie sprawę z jego skali?
Wcześniej jakoś uważniej losów Rakowa nie śledziłem, więc żadnych szczegółów nie znałem. Ale gdy pojawił się temat transferu, zrobiłem mały risercz. Wiele osób polecało mi ten klub pod względem rozwoju piłkarskiego i komplementowało trenera Marka Papszuna. Ściągał mnie na pozycję wahadłowego, co było czymś nowym, ale wszedłem w to. Od początku było widać na treningach, że wszystko jest robione z głową, zaplanowane i ustawione pod preferowany system. Nic nie działo się przypadkowo. Dzięki temu łapaliśmy automatyzmy.
Rozmawiając z Kubą Białkiem w październiku między wierszami dość wyraźnie dałeś do zrozumienia, że może i sposób wygłaszania uwag przez Marka Papszuna niekoniecznie jest twoim ulubionym, ale najważniejsze, że przynosi to efekty.
Jeżeli trenerowi coś się nie podoba, potrafi to dosadnie przekazać, podnosi głos, ale nie mówimy o czymś wyjątkowym. Większość trenerów tak ma. Jestem już do tego przyzwyczajony. Nie musisz być entuzjastą takie formy, jednak gdy później widzisz efekty na boisku i czujesz, że się rozwijasz, to reszta nie ma znaczenia. Zawsze chodzi o postęp, o eliminowanie błędów. Trener nie krzyczy ot tak, bo musi się wyładować, tylko chce dobra zespołu, a na nie składa się rozwój jednostek.
Rewanżowy mecz Arki z FC Midtjylland to twoje największe rozczarowanie w dotychczasowej karierze?
Bardzo możliwe. Niewiele brakowało, żebyśmy wyeliminowali Duńczyków. Byłaby to wielka niespodzianka, Midtjylland przedstawiano jako zdecydowanego faworyta. W rewanżu prowadziliśmy po godzinie i mieliśmy zaliczkę w postaci wygranej 3:2 u siebie, ale niestety w ostatnim kwadransie straciliśmy dwa gole. Tego decydującego już w doliczonym czasie. Wielka szkoda.
Z Midtjylland zagrałeś w ataku, co było wyjątkową sytuacją.
Dokładnie. Taki był plan trenera, żeby szarpać, jak najwięcej przeszkadzać obrońcom i szukać sytuacji. No i w pierwszym meczu wywalczyłem rzut karny. Ta taktyka się sprawdziła, więc w rewanżu również wyszedłem na szpicy. Wykonałem swoje zadanie.
Gdy twój brat Dominik Kun regularnie występował na najwyższym szczeblu dla Pogoni Szczecin, ty dopiero przechodziłeś z Vęgorii Węgorzewo do drugoligowego Rozwoju. Dziś ty grasz w czołowym klubie Ekstraklasy i walczysz o trofea, a brat próbuje się odbudować w Widzewie. Rodzinna sinusoida.
Tak się nasze losy toczą. Brat bardzo szybko dostał się do Ekstraklasy, ale też miał zdrowotnego pecha. Jak już zbudował dobrą formę, to łapały go jakieś urazy i wybijał się z rytmu. Trudno było wtedy wrócić do składu. Nadal jednak jest blisko Ekstraklasy. Widzew to mocny klub, z dużymi aspiracjami i wierzę, że jeszcze się pokaże w najwyższej lidze. Bardzo mu w tym kibicuję. Zasługuje na to, ma odpowiednie umiejętności. A na razie Dominik będzie trzymał kciuki za mnie w finale.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyk