Najlepsi piłkarze są najlepsi w największych meczach – stwierdzenie może i banalne, ale jakże prawdziwe. Potencjalnym kozakom można wybaczyć słabsze występy, a nawet całe słabsze okresy, pod warunkiem, że w tych najważniejszych momentach zrobią to, co do nich należy. W Lublinie dostaliśmy taki przykład. Ivi Lopez świetnie wykonał dziś swoją robotę w finale Pucharu Polski. W największym stopniu dzięki niemu klub z Częstochowy na 100-lecie istnienia wywalczył pierwsze w swoich dziejach trofeum.
Dlaczego to podkreślamy? Bo patrząc na losy Hiszpana w naszym kraju, wcale nie było oczywiste, że to on w niedzielne popołudnie będzie bohaterem.
Ivi Lopez – bohater finału Pucharu Polski
Miał kapitalny okres od połowy października do końca listopada, by potem trochę obniżyć loty. To jednak on ciągnął zespół w drugiej połowie lutego i pierwszej połowie marca, a właśnie w tym czasie Raków odkopywał się po fatalnym początku wiosny (trzy porażki z rzędu). Na jego plecach koledzy się odbili i… znów coś się zacięło. W kwietniu Ivi w pięciu ligowych kolejkach tylko dwa razy wystąpił od początku i to w meczach, w których Marek Papszun ewidentnie oszczędzał część zawodników, czyli z Wartą i Jagiellonią. Zaskakująco często jego gra irytowała, nieraz było w niej sporo egoizmu i patrzenia na siebie.
Nie postawilibyśmy wielkich pieniędzy, że zobaczymy go od początku w finale. A jednak Papszun chyba czuł w kościach, że ktoś, kto strzelał Realowi Madryt na Santiago Bernabeu da także radę w meczu o najwyższą stawkę przy pustych trybunach w Lublinie. Nie pomylił się.
Gdy Arka objęła prowadzenie po centrostrzale Żebrowskiego, Lopez zmotywował się podwójnie. Widać było, jak mu zależy, jak bardzo chce zdobyć trofeum. Podawał, strzelał, non stop był pod grą, wszędzie było go pełno. Jeżeli ktoś miał wyciągnąć Raków z tarapatów, to właśnie on. Tak też się stało. Gol na 1:1 to sytuacyjny, mocny strzał, bramkarz bez szans. Akcja na 2:1… Pojawiły się już nawet głosy, że to najpiękniejsza akcja ostatnich miesięcy w polskim futbolu i nie jest to mocny odlot. Hiszpan przecież pociągnął z piłką od trzydziestego metra na własnej połowie, uprzedzając atakującego go rywala i robiąc przewagę. A na koniec wspaniale dograł do asystującego Szelągowskiego, gdy mogło się już wydawać, że element zaskoczenia odpada. Tak mają ci, którzy potrafią i widzą więcej – zaskakują w najważniejszych momentach.
Ivi Lopez – ryzyko, które się opłaciło
Dziś można już z całą pewnością stwierdzić, że Raków trafił z transferem Lopeza, że wykonał najważniejsze zadanie. Michał Świerczewski sprowadzając go nie ukrywał, że jest to swego rodzaju eksperyment i próba przełamania pewnej niemocy. Do tej pory bowiem Hiszpanie z dobrym CV raczej się u nas nie sprawdzali, no i przeważnie byli dość wiekowi. Błyszczeli za to ich rodacy wyciągani z jakichś trzecioligowych prowincji, którzy odczuwali głód sukcesu, mieli znacznie większą tolerancję na przeciwności losu i bardziej chcieli się pokazać. Ivi Lopez nie pasował do żadnego z tych opisów. Meldując się w Częstochowie miał 26 lat, a w dorobku 41 meczów w Primera Division (4 gole) i 69 w Segunda Division (18 goli). Ostatnio jednak niezbyt mu się układało, dlatego zmienił kraj, żeby na nowo się rozpędzić.
I koniec końców rozpędził się wspaniale. Mimo słabszych okresów, zapamiętamy mu głównie te lepsze, czyli przede wszystkim dwa piękne gole z rzutów wolnych (i kilka następnych wolnych, po których korzystali inni zawodnicy Rakowa), show w ćwierćfinale PP z Górnikiem Zabrze (dwie bramki i asysta) oraz występ finałowy.
Panie Ivi, dobrze, żeś pan wpadł. Jeśli to nie problem, niech się pan nigdzie nie spieszy.
Fot. FotoPyK