Liverpool nie tak znowu dawno odrabiał w Lidze Mistrzów stratę, której – wydawało się – nie można odrobić. 0:3 na Camp Nou, nawet przy rewanżu u siebie, wówczas z kibicami… Brzmiało jak mrzonka. Ale się udało. Tylko problem dzisiaj jest chyba inny. Głównym argumentem The Reds rzeczywiście może być fakt, że wtedy im wyszło. Cóż, trochę to mało.
A zresztą pamiętajmy, że wtedy to starcie z Barceloną wyglądało nieco inaczej. Owszem, Katalończycy wygrali 3:0, mieli nawet patelnię na 4:0, którą zmarnował Dembele, natomiast goście nie pokazali się z aż tak złej strony. Mieli swoje okazje, przegrali też z geniuszem Messiego, bo kto się spodziewał, że facet strzeli gola z takiego wolnego, natomiast nie oni pierwsi i nie ostatni z tym kosmitą nie dali sobie rady.
Natomiast tydzień temu? Gorsza historia. Liverpool potrafił Realowi podarować bramkę, bo przecież co wymyślił Alexander-Arnold przy trafieniu Asensio, to wie tylko on sam. W ofensywie? Żałoba. Jeden celny strzał, tak, zamieniony na bramkę, natomiast przed przerwą angielska machina nie potrafiła wypluć żadnego uderzenia. Nie to, że celnego, po prostu żadnego, nikt się nie pokusił nawet o celowanie w okoliczne ptaki. Dramat.
LIVERPOOL NA TRZECIM BIEGU
Rodzi się więc pytanie, czy The Reds mają dzisiaj siłę, by Realowi faktycznie się przeciwstawić. Każda, nawet najlepsza ekipa, ma swoje kryzysy i gorsze chwile. Może Liverpool ten najgorszy moment już przetrawił, kiedy przegrywał trzy mecze z rzędu, kiedy dostawał w derbach, kiedy ogrywał go Fulham, ale to nadal nie jest to. Owszem, pewne zwycięstwa z Lipskiem trzeba zapisać na plus, również 3:0 z Arsenalem piechotą nie chodzi, natomiast trudno nie mieć wrażenia, że gdzieś ta piłkarska magia uleciała.
Inaczej mówiąc – Liverpool już tak nie elektryzuje swoją grą. I to jest, jakkolwiek spojrzeć, również normalne. Swoje powygrywali, czy to w Lidze Mistrzów, czy – wreszcie – w Anglii i po takim maratonie zwycięstw jednak przychodzi etap pauzy. Może i sytości.
Choć na pewno czuć frustrację, że kiedyś wychodziło, a teraz nie. Choćby u Kloppa, który momentami szuka naprawdę durnych wytłumaczeń. Po meczu z Realem twierdził, że przeszkadzał stadion, bo treningowy, a nie Bernabeu i starć Ligi Mistrzów takie obiekty nie powinny widzieć. Przed rewanżem z kolei zwraca uwagę, że Liverpoolowi będzie brakowało publiczności. No będzie, jak prawie każdemu na tym świecie.
Generalnie Klopp jest fajny jak wygrywa, uśmiechnie się, rzuci żartem, jak idzie gorzej – trochę przypomina dziecko, któremu zabrało się zabawkę.
A REAL JEST W GAZIE
Dzisiaj zmierzy się z rywalem, Ameryki nie odkryjemy, piekielnie trudnym. Real rośnie z tygodnia na tydzień, w lidze wygrywa seryjnie, ostatnio ograł Barcelonę, na jego grę patrzy się z przyjemnością. Szeroka, ofensywna, skuteczna gra. Zidane może liczyć na cały przekrój – chłopca Viniciusa, chcącego brać na siebie coraz większą odpowiedzialność Asensio, Kroosa i Modricia, którym lata lecą, ale tylko w papierach, nie na boisku.
Żeby znaleźć ostatnią porażkę Realu, trzeba się cofnąć do 30 stycznia. Żeby znaleźć porażkę Realu, która urządzałaby dzisiaj Liverpool, trzeba wrócić aż do ósmego listopada i spotkania z Valencią, przegranego 1:4.
Naturalnie Real też ma swoje kłopoty, bo czyste konto zachował w ostatnim czasie tylko jak przyjechało Eibar, lepiej mieć Ramosa niż nie mieć, natomiast przecież Liverpool od dawna pozbawiony jest choćby Van Dijka. Chodzi o to, że trudno złapać jakiś punkt zaczepienia dla optymizmu.
Noc cudów, 90 minut, w czasie których wszystko wychodzi. Takich haseł trzeba szukać. Z jednej strony jest to dla Liverpoolu nadzieja, z drugiej – rzecz trochę bolesna.
Fot. Newspix