Dla piłkarzy Manchesteru City kolejna wycieczka do Budapesztu na “domowy” mecz rewanżowy była niczym wypad do urzędu. Wpadli, podpisali, co mieli podpisać i trzasnęli drzwiami. Po prostu dopełnili formalności. I to w ekspresowym tempie. Już w pierwszej połowie położyli na łopatki Borussię Moenchengladbach, a potem urządzili sobie luźny trening i ostatecznie wygrali 2:0.
Szast-prast i po zabawie
Raptem przez dwanaście minut mieliśmy nadzieje, że w tej rywalizacji może będą jeszcze jakieś emocje. Wiecie, jakaś ofensywna nawałnica bez żadnych kalkulacji ze strony Borussii. Albo przypadkowa bramka, która sprawiłaby, że “goście” zyskaliby dodatkowych mocy. I tu nie chodzi już o nasze sympatie – zwyczajnie lepiej obejrzeć zacięte widowisko niż sparingową gierkę.
Ale nic takiego nie miało miejsca. Kevin de Bruyne zza pola karnego przylutował pod poprzeczkę i w tym momencie “Źrebaki” równie dobrze mogły zejść do szatni, a następnie zapakować sprzęt do autokaru. Na dodatek w 18. minucie Phil Foden poszedł na przebój i zupełnie nieatakowany idealnie dopieścił prostopadłe zagranie do Ilkaya Gundogana, który precyzyjnie posłał futbolówkę obok bezradnego Yanna Sommera. To był już absolutny nokaut. Obrońcy niemieckiej drużyny, chociaż mogliby poudawać, że chcą jeszcze powalczyć, a oni tylko biernie obserwowali, jak gracze City wjeżdżają sobie na ich połowę.
Z drugiej strony, czy można było się spodziewać innego scenariusza? Przecież The Citizens zmierzyli się z zespołem, który ostatnio przerżnął sześć spotkań z rzędu, a od ponad miesiąca jest mu obcy smak zwycięstwa. Dalsze trzymanie na ławce trenerskiej Marco Rose najwyraźniej nie ma sensu. Nie jest w stanie dać już żadnego impulsu swoim piłkarzom.
W sumie nic dziwnego, skoro po cichaczu dogadał się z BVB i zakomunikował im, że w czerwcu kończy swoją misję. Niesamowicie zainfekowało to drużynę. Do momentu odkrycia kart przez szkoleniowca Borussia spisywała się zupełnie nieźle – cały czas była w grze o pierwszą czwórkę w Bundeslidze, prezentowała ciekawy, ofensywny futbol. Sam awans do 1/8 finału z grupy śmierci był sympatyczną historią. Wielu zawodników znajdowało się w formie życia, na przykład: 32-letni Lars Stindl.
Jednak sielanka nagle zmieniła się wegetację. Była drużyna i już nie ma drużyny. Jest tylko jedenastu ludzi na boisku, którzy szlajają się po nim bez celu.
Druga odsłona w rytmie chodzonego
Nic dziwnego, że “Obywatele” nie podkręcali tempa. W weekend czeka ich rywalizacja w FA Cup, tak więc nie było sensu ryzykować zmęczenia lub urazów. A i tak z łatwością dochodzili do sytuacji, tylko że postanowili podreperować notę i ego golkipera rywala. Ogólnie ich gra przypominała trochę trening, podczas którego należy wymienić jak najwięcej podań. Tylko brakowało, by Guardiola rozłożył paliki, rozdał swoim zawodnikom plastrony i w trakcie gierki gwizdkiem zarządzał przerwę, gdyby ćwiczenie nie było wykonywane poprawnie.
Kataloński szkoleniowiec w drugiej odsłonie przeprowadził pięć zmian, jednak nie wpłynęły one na inne oblicze widowiska. Coś tam sobie poklepali, trochę pobiegali, ale zabrakło tej pazerności na kolejne bramki. Wykazali się litością dla Borussii, która za karę wyszła na drugie 45 minut.
Nie będziemy zdziwieni, jeśli ktoś kto oglądał to spotkanie, po prostu zasnął. City w ramach rozruchu podreptało sobie, a “Źrebaki” najchętniej usiadłyby na murawie. No, taki to był mecz. Nic na to nie mogliśmy poradzić. Trzeba było przyjąć go ” z dobrodziejstwem inwentarza”.
Ekipa Guardioli z łatwością rozprawiła się w dwumeczu z niemiecką drużyną. Choć trzeba też przyznać, że nie było to trudne zadanie. Prawdziwe wyzwanie będzie ją czekać dopiero w ćwierćfinale.
Manchester City – Borussia Moenchengladach 2:0 (2:0)
K. De Bruyne 12′, I. Gundogan 18′
fot. Newspix