Flavio Paixao niedawno przedłużył kontrakt z Lechią Gdańsk o kolejny rok. Co nie dziwi, bo to dobry piłkarz, którego czas zdaje się nie imać. Ale co już bardziej diwi, to jego historia w Ekstraklasie. Wydaje mi się, że on sam nie postawiłby wiele na taki scenariusz jego polskiej przygody.
Jego przygoda przed Polską to rezerwy Porto – znamy już ten kierunek dzięki Pogoni – i głównie Segunda B – znamy ten kierunek dzięki prawie wszystkim. Hamilton Academical, który był jego ostatnim klubem w Europie przed Śląskiem, to poziom, z którego do Polski trafiał Ziggy Gordon. W dodatku oni tam spadli z ligi. Teraktor Sazi w Iranie – no cóż, to jednak niewiadoma. Te ładnych kilka lat temu wyjazd z Europy, szczególnie w tym kierunku, był jednak postrzegany inaczej. Szczególnie, że po przygodzie w Iranie jakiś czas Flavio był bez klubu.
Czyli tak:
Flavio, w momencie przenosin do Polski, dobijał do trzydziestki.
Był kilka miesięcy bez grania.
Za nim taka dość nijaka kariera zagraniczna. Nie Bogdan Straton, ale na pewno nic specjalnego. W dodatku ciągle w cieniu brata.
To, co mnie w tej historii rusza, to – nie ukrywam – wiek Flavio. Bo przyjść praktycznie jako trzydziestolatek do ligi, a jednak mimo to zostać jednym z najważniejszych obcokrajowców w jej historii, strzelcem największej liczby bramek, piłkarzem mającym na horyzoncie rekord Radovicia pod względem liczby rozegranych meczów – coś szczególnego. Transfer Flavio okazał się być trochę jak zaprzeczenie powszechnego dziś, nieraz priorytetowego patrzenia na metrykę. Całym swoim polskim rozdziałem Flavio mówi: odpuście sobie PESEL, sprawdźcie co potrafię.
Zresztą, znowu, spójrzmy na Lechię: sprowadzała go wiosną 2016 roku, czyli kiedy rocznikiem Flavio miał 32 lata. A jednak zdążył zostać – bez cienia przesady – legendą klubu, pieczętując swój status w kolejnych derbach. Fenomen.
Nie chcę oczywiście z tego wyciągać jakiejś zasady. Nie każdy kij rzucony do rzeki będzie aligatorem, nie każdy trzydziestolatek z takim sobie CV okaże się Flavio Paixao.
Ale jednak, ostatecznie, w piłce nożnej chodzi o grę w piłkę. Jak wrzucić do zespołu jedenastu gości z dużym potencjałem, z papierami na duży transfer, to wciąż może to nie oznaczać tu i teraz sensownego zespołu. Jest oczywiste, a czasem trochę zapominane, że chwalony młodzieżowiec z perspektywą kilkumilionowej sprzedaży na Zachód czysto piłkarsko na ten moment znaczy mniej niż obcokrajowiec wzbudzający żadne zainteresowanie rynkowe.
Mi we Flavio podoba się najbardziej to, że regularne strzelanie potrafi łączyć z bardzo dobrym podaniem. Jest gwarancją solidnej liczby bramek rok po roku, a przy tym – pewnie pozostałość po czasach, gdy grał na innej pozycji – gdy lepiej jest podać, to nie tylko podaje, ale dokładnie wie jak to zrobić. To trochę niedoceniana umiejętność dla napastnika. Wiadomo, napastnik to ma mieć instynkt strzelecki. Jest rozliczany z bramek. Ale też napastnik siłą rzeczy często dostaje piłkę w kluczowej strefie, gdzie inteligentne podanie potrafi zrobić wielką różnicę. Prawie tak dużą jak gol.
To inteligentny gracz, bo i inteligentny facet. Nie zawsze inteligencja boiskowa idzie z tym drugim w parze. Ale zazwyczaj to drugie nie przeszkadza.
Może sam, jakoś, mimo jego niezaprzeczalnie wysokiej pozycji w rankingach obcokrajowców, nie do końca go doceniałem. Wiecie jak to jest – ci najlepsi obcokrajowcy, po prostu, wyjeżdżają. I zostają nam w pamięci. W swojej najlepszej wersji. A Flavio nie ma mistrzostwa, tylko Puchar Polski. Nie wyjechał – również przez swój wiek – został, opatrzył się. Kto ogląda ligę regularnie, ten widział i gorsze okresy Flavio, ma w pamięci te wahania.
Natomiast docenić go należy, docenić mocno. To już żywa historia tej ligi i wciąż piłkarz, którego po prostu dobrze się ogląda.
***
A skoro przy docenianiu obcokrajowców, to chciałbym docenić Makanę Baku. A raczej jego sprowadzenie.
Makana Baku to naprawdę interesujące CV, którego posiadacz trafił do Warty Poznań, czyli klubu, który nie kojarzy się ze szczególnymi zdolnościami kuszenia zawodników. Makana Baku jest młody, zaledwie 22-letni. Makana Baku w zeszłym sezonie grał dość regularnie w 2. Bundeslidze, czyli na poziomie wyższym niż ESA. Przeszłość w juniorskich kadrach Niemiec nie musi znaczyć wiele, ale gdy ściągasz 22-latka, to nie są jakieś wykopaliska archeologiczne, ma to jakieś znaczenie. Miał oczywiście znaki zapytania – choćby miesiące bez minut meczowych – ale jakieś znaki zapytania muszą być, jeśli ktoś trafia do Ekstraklasy.
To może się okazać modelowy przykład transferowej okazji. Jest za wcześnie, nie zamierzam nazywać go przyszłą gwiazdą ligi, ale to jest obiecujący transfer tak sportowo, jak – by tak rzec – rynkowo. W dodatku w Warcie, która jeszcze przed chwilą praktycznie w ogóle nie korzystała z zagranicznych rynków.
Interesujące. I mówcie co chcecie, uważam, że coraz więcej w lidze pojawia się zawodników zza granicy, którzy przywożą ze sobą coś, co każe mieć wiarę w to, że mogą podnieść poziom danej drużyny, a więc i w konsekwencji ligi.
***
Przypadkiem odkryto niejeden istotny wynalazek. Dynamit. Penicylinę. LSD. A także, jak się okazuje, przypadkiem odkryto, że pięć zmian w piłce nożnej jest całkiem w porządku.
Jak powszechnie wiadomo, pięciu zmian nie było na mundialu w 1982, a jednak ten mundial się odbył, a Polacy zdobyli trzecie miejsce. Niemniej słusznie uznano, że ten dowód na to, że futbol pięciu zmian nie potrzebuje, nie musi okazać się argumentem koronnym.
Pięć zmian przyjęto więc na czas pandemiczny, tłumacząc, że w ten sposób będzie można trochę ulżyć, bo naładowany meczami terminarz, bo osobliwy kształt sezonu, przygotowania – tuż po pierwszej fali – szarpane, może sypnąć kontuzjami.
Teraz jednak myślę, że nawet, kiedy już przeminie ta pandemia, a my cierpliwie będziemy oczekiwać kolejnej, pięć zmian powinno pozostać. Ma po prostu liczne zastosowania.
Bo w zasadzie jakie są argumenty za tym, by zmieniać tylko trzykrotnie. Słucham, jakie. Bo tak się kiedyś grało, czy coś jeszcze? Bo piłkarz powinien być basiorem, a nie pipolokiem, i grać więcej, a nie mniej?
Skupmy się na naszym podwórku: kadry zespołów są coraz bardziej rozbudowane. To już nie czas, gdy Widzew grając w Lidze Mistrzów ze Steauą miał praktycznie pustą ławkę. Nie mówię, żeby iść w kierunku Stali Mielec, która ma na etatach 56 ludzi przy pierwszej drużynie. Nie mówię, że nie zdarza się takie ławki w Ekstraklasie, gdzie kibic patrzy i modli się albo o to, by nikogo nie trzeba było zmieniać, albo wręcz modli się o nagły transfer.
Ale jednak jest oczywiste, że czasy gry trzynastoma, czternastoma zawodnikami minęły. Tak, tego typu zespoły funkcjonowały niegdyś i odnosiły sukcesy.
Ale te pięć zmian bardziej pasuje do obecnych realiów.
No i w zasadzie co w tym złego, że trener ma więcej możliwości ingerencji w mecz?
Co w tym złego, że może pojawić się większa grupa zawodników ze świeżą energią?
Oczywiście nie można zerwać gwintu, zrobić z futbolu sparingu z rezerwami Antalyasporu, bo nic tak nie odzierało z powagi zimowych sparingów kadry, niż wymiany całych składów w przerwie czy w drugiej połowie.
Ale pięć? Pięć jest OK. Nie demoluje meczu. Daje narzędzia.
Szczególnie, że dochodzi jeszcze kontekst młodzieżowców. Mówiliśmy o tym problemie – przepis o młodzieżowcu ma tę drugą stronę medalu, że kluby mniej chętnie wypożyczają swoich graczy. Muszą trzymać ich w klubie, bo a nuż wypadnie – lub obniży loty – ten pierwszy czy drugi planowany do obsadzenia „pozycji” młodzieżowca. Dzięki pięciu zmianom młodzieżowcom daje się pewne furtki, jest mniejsze ryzyko zakopania ich na ławce. Na moje pięć zmian uzupełnia się z przepisem o młodzieżowcu.
No i przy pięciu zmianach możesz po prostu wpuścić kogoś, by złapał minuty. Przy trzech zmianach jednak chowasz te zmiany przede wszystkim po to, by wpłynąć na mecz. Tak jest znacznie większa szansa na to, by przy rezultacie w miarę, dać komuś się ograć, otrzaskać. Może nie do końca o to w sporcie powinno chodzić, by młody wszedł, bo jest młody, i nabrał trochę doświadczenia – ale sorry, coraz bardziej o to chodzi. No to nie mydlmy sobie oczu, skoro taki to biznes.
Nie odczuwam żadnych negatywów pięciu zmian odkąd zostały wprowadzone i nie dziwi mnie wcale, że podobno nie tylko ja, ale i pewni poważni trenerzy, prezesi – niekoniecznie z Polski – chcą apelować do UEFA, by zachować ten format. I jakoś nie wyobrażam sobie, by wzbudziło to protesty na ulicach.
***
Wałkujemy, praktycznie co tydzień, te lub inne kontrowersje sędziowskie. Poobrażane są kolejne kluby. Z VAR-em też bywa różnie.
A potem patrzymy na zaplecze Ekstraklasy, a tam regularnie jaja. Dopiero co Widzewowi anulowano karnego, zarzucając rękę Pawłowi Tomczykowi, choć to rękę zaliczył piłkarz Odry Opole. Sędziowski kryminał. Żeby chociaż jeden, ale wiemy, że I liga ma długą historię najnowszą tego typu zagrań – to spalony po zagraniu od obrońcy, tu inne cuda wianki. W zasadzie co chwilę.
To już nie jest kolejny kamyczek do ogródka sędziowskiego. Ten ogródek musi wyglądać jak kamieniołom.
Sędziowie mają trudną robotę, rozumiem to, przecież mądrze powiedział nawet trener Dobi o arbitrze Urbanie, który popełnił rażący błąd: człowiek popełnia błędy, przecież facet tak nie chciał. I to jest prawda. Ale dwie kwestie:
Skoro tych błędów jest tak wiele już na najwyższych poziomach, do tego stopnia, że to potrafi zdominować ligową dyskusję, to problem jest głęboki; być może szkoleniowy, selekcyjny, sam nie wiem. Nie mi rozsądzać. Ale na pewno problem jest, niech ktoś zbada dokąd wiodą jego korzenie.
A jeśli pierwsza liga chce budować swój prestiż, w który od lat inwestuje, to też niech się zastanowi nad VAR. To nie jest jakieś kurnikowe granie. Ja rozumiem, że jak na ten poziom to mogą być zauważalne koszty, ale rok po roku mówi się, że to coraz lepsze rozgrywki, coraz lepiej opakowane – no cóż, te błędy sędziowskie kładą się długim cieniem na pierwszoligowej reputacji, stają się coraz większym problemem. Za chwilę – być może już – większym kosztem będzie brak VAR. Czego by o nim nie mówić, wiele kuriozalnych decyzji arbitrów z tego i minionego sezonu nie miałoby miejsca.
***
Z cyklu: polska piłka w tytułach 90minut.pl.
18 lutego 2021: Maciej Bartoszek dyrektorem sportowym Korony
11 marca 2021: Maciej Bartoszek odszedł z Korony.
Kącik, niestety, zapewne będzie kontynuowany.
***
W poniedziałek pisałem też felieton o tym, czy jest popyt na obcokrajowców z ESA, odpowiadając tym samym na słowa Zbigniewa Bońka. Kto ciekaw, zapraszam.
***
I jak zwykle, pozwólcie na koniec coś z zupełnie innej beczki, krótki fragment. Wiesław Myśliwski, „Traktat o łuskaniu fasoli”.
„Na jednej budowie na przykład pracował student filozofii. Właściwie skończył studia, został mu tylko jeden egzamin, gdy wybuchła wojna. A po wojnie przyuczył się kłaść posadzki. Brygadzistą nawet był, przyjaźniłem się trochę z nim. O, tęgo pił. Miał głowę nie tylko do filozofii. I razu jednego, gdy piliśmy, zaczął opowiadać o tych swoich nieskończonych studiach, a któryś go spytał:
– I czemuś nie skończył? Mogłeś po wojnie. Co to jeden egzamin.
Oczy mu krwią nabiegły, a nie wypiliśmy jeszcze tak dużo.
– A po cholerę?! Na co mi filozofia po tym wszystkim?! Żaden rozum by tego nie pojął! Żaden Platon, Sokrates, Kartezjusz, Spinoza, Kant! Niech ich wszystkich szlag! – I aż huknął musztardówką w stół.
Popatrzyliśmy po sobie, bo nikt z nasz nie wiedział, co to za jedni, że aż tak mu dopiekli. Zapytać też nikt nie śmiał, bo może wypadało wiedzieć. Któryś tylko powiedział:
– Widać wszędzie można spotkać takich samych skurwysynów. Nie tylko na budowach. – I nalał mu pełną musztardówkę. – Masz, wypij”.
***
Jutro o 10:00 na Weszlo.TV nadajemy „Dwóch zgryźliwych tetryków”, jak coś zapraszam. Będziemy też na czacie podczas emisji, jeśli macie ochotę o coś spytać, albo po prostu pogadać. A tu ostatni odcinek:
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK