Nie zawsze to na co dzień dostrzegamy, ale świat ciągle zmienia się w wielu aspektach. Czasami to dobrze, czasami źle, nie każda nowość jest pozytywnym zjawiskiem. Bez wątpienia jednak za takie należy uznać ewolucję, jaką w ostatnich latach pod pewnymi względami przeszły media sportowe. Rozwój portali społecznościowych, a zwłaszcza Twittera, sprawił, że od pewnego czasu wyraźnie widać nowy trend: pojawienie się ekspertów-amatorów, którzy nie będąc wcześniej w jakikolwiek sposób związani z branżą dziennikarską czy piłkarską, potrafią się przebijać ze swoimi nieraz bardzo niszowymi treściami do szerszego grona odbiorców. Dzięki nim właściwie już każdy futbolowy zakątek jesteśmy w stanie poznać lepiej i nieraz odkłamać sporo mitów na jego temat, które dotychczas przyjmowaliśmy za pewniki. Świat pasjonatów wymieszał się ze światem zawodowego dziennikarstwa. Pytanie ich o opinie i zdobywanie informacji z ich pomocą przestało być wstydem, a stało się standardem.
Trudno jednoznacznie określić, kiedy ten trend został zapoczątkowany, ale można go mniej więcej datować na lata 2015-2016. Wówczas z jednej strony przyspieszyła moda na zakładanie videoblogów ułatwiających pokazanie się, a z drugiej polski Twitter piłkarski stał się już na tyle rozbudowaną społecznością, że byli na nim praktycznie wszyscy z każdej strony. Pewne sprawy przyspieszyły. Obecnie tekst czy audycja z wypowiedziami pasjonata-amatora nie jest już niczym dziwnym.
Swoją drogą, zmiany widać także w kontekście ekskluzywnych newsów, zwłaszcza transferowych. Janekx89 na przełomie 2016 i 2017 roku zrewolucjonizował ten segment na polskim podwórku. Początkowo wielu traktowało go z przymrużeniem oka, a niektórzy dziennikarze robili wszystko, byle się na niego nie powoływać. Z czasem jednak nie było już ucieczki i nawet największe redakcje potrafiły tworzyć osobne teksty w oparciu o twitty Janekxa, który przecież nawet nie był osobą występującą z imienia i nazwiska. Teraz nie ma nic szokującego w tym, że jakiegoś newsa jako pierwszy poda “użytkownik Twittera”. Tak było ostatnio z informacją o przejściu Ernesta Muciego do Legii Warszawa. Na internautę o nicku “Bartkovy” powoływały się nawet największe redakcje sportowe i nikogo to nie dziwiło.
NOWE MOŻLIWOŚCI DZIĘKI TECHNOLOGII
Wracając do głównego wątku. Wcześniej tacy pasjonaci zapewne też byli, ale nie mieli żadnej szansy, żeby się pokazać i zaprezentować swoją wiedzę. Z drugiej strony, możliwości jej zdobywania mieli znacznie mniejsze i w pewnym sensie koło się zamykało.
– Rozwój technologii stworzył nowe możliwości. Kiedyś mogłeś oglądać tylko to, co transmitowano w telewizji. Nie było szans na oglądanie ligi holenderskiej czy belgijskiej w sieci. Bardzo pomógł mi też rozwój translatorów wszelkiego typu. Języki obce nie są moim wielkim atutem. Podstawy niderlandzkiego znam, prosty tekst zrozumiem, ale żeby dobrze się orientować w temacie, trzeba czytać po niderlandzku również bardziej złożone rzeczy. Ograniczając się tylko do źródeł angielskich, wiele bym stracił, miałbym wiedzę dostępną dla wszystkich. Teraz jest możliwość pójścia dalej, translatory naprawdę dobrze tłumaczą, co mi pomaga. Mam wykupione subskrypcje w kilku portalach, w Holandii i Belgii często nawet podsumowania z notami piłkarzy są za paywallem. Ale zyskuję naprawdę dużo, w razie potrzeby mogę poczytać teksty nawet sprzed kilku dekad – potwierdza Mariusz Moński, który wypłynął na Twitterze jako pasjonat futbolu holenderskiego i belgijskiego.
FASCYNACJA NIE TYLKO PIŁKĄ
Dawniej grono osób, do których dziennikarz mógł zadzwonić, gdy chciał się czegoś dowiedzieć, dajmy na to o Trabzonsporze, było niezwykle wąskie. Dekadę temu w praktyce ograniczało się do Mirosława Szymkowiaka, który równie dobrze mógł od kilku lat nie wiedzieć, co się dzieje u jego byłego pracodawcy, no ale kiedyś tam grał, więc może coś by powiedział. Autor tekstu sam przerabiał takie sytuacje i to jeszcze nie tak dawno. Gdy wiosną 2013 roku do Śląska Wrocław trafił Eric Mouloungui, który sporo pograł w Ligue 1, odezwałem się w jego sprawie do osoby komentującej nieraz ligę francuską. Na początku nawet nie kojarzyła tego zawodnika, później po kilku podpowiedziach wreszcie coś jej się przypomniało, ale de facto to ja więcej powiedziałem rozmówcy, niż rozmówca mi.
Teraz wcale nie trzeba byłoby dobijać się do takiego komentatora, być może już lekko rozleniwionego. Do wyboru znalazłoby się z dziesięciu zapaleńców-amatorów doskonale orientujących się w temacie, chociażby zgromadzonych wokół bloga Le Ballon Mag. Na pewno nie sprzedaliby żadnych pustych frazesów, podaliby same konkrety. A gdyby należało się dowiedzieć, co słychać w Trabzonsporze, wystarczyłoby przedzwonić do Filipa Cieślińskiego, włączyć nagrywanie i przez pół godziny słuchać o wszystkich szczegółach. Tak, Filip jest do tego zdolny, ale widać, że naprawdę jest pochłonięty tureckim futbolem i zna się na rzeczy. Zawsze wie, o czym mówi i to nie tylko w aspekcie czysto piłkarskim. Potrafi również nakreślić kontekst polityczny, społeczny czy historyczny.
To zresztą droga niejednego zajawkowicza tego typu. Często najpierw interesuje się danym krajem jako takim, a dopiero z czasem zahacza również o tamtejszy futbol. Tak było z Kasią Lewandowską i Rosją, Piotrem Giedykiem i Islandią czy mającym epizod na Weszło Kamilem Rogólskim i Ukrainą. – Gdy na Ukrainie była Pomarańczowa Rewolucja i odbyły się wybory, w których Janukowycz walczył o prezydenturę z Juszczenką, już się tym interesowałem, choć byłem jeszcze dzieckiem. Ciekawił mnie ten kraj. Później przełożyło się to na sympatie klubowe i dalej rozwijało, bo musiałem wiedzieć, w jakich kontekstach politycznych obraca się mój ulubiony klub, czyli Szachtar Donieck – mówi ten ostatni.
MICHAŁ BOJANOWSKI – PRAGMATYCZNE POSTAWIENIE NA FRANCJĘ
Nie jest to rzecz jasna żelazną regułą. Filip Cieśliński wkręcił się w turecki futbol dzięki Ricardo Quaresmie grającemu wówczas w Besiktasie. Mariusz Moński zafascynował się piłką z krajów Beneluksu bez fascynacji Holandią czy Belgią. Zdarza się nawet, że wkręcenie się w jakąś ligę wynikało z czystej kalkulacji. Do tego przyznaje się Michał Bojanowski, gdy 6-7 lat temu stawiał na francuską piłkę.
– Nie chciałem iść z falą, tylko znaleźć swoją niszę. Od początku zakładałem, że skupiam się na jednej lidze i powiem wprost: to był w sporej mierze wybór pragmatyczny. Chciałem się zająć ligą, która ułatwi mi jakoś wyróżnienie się i pokazanie. Postawiłem wszystko na francuską kartę, choć w zasadzie nigdy nie łudziłem się, że kiedyś przerodzi się to w moje podstawowe źródło utrzymania – nie ukrywa nowy ekspert Canal+ od Ligue 1. I od razu dodaje: – Bardzo szybko mój pragmatyzm przerodził się w autentyczną pasję. W zeszłym roku wyjechałem na Erasmusa w okolice Marsylii. Cały wyjazd ukierunkowałem na piłkę. Póki nie zakończono sezonu, chodziłem na mecze i już totalnie przepadłem. Szlifuję język. Nadal daleko mi do tego, żebym mógł przeprowadzać wywiady po francusku, ale już na tyle dobrze się odnajduję, że czytam francuską prasę czy słucham podcastów i jestem w stanie sporo z tego wyciągnąć. We Francji ten segment jest bardzo rozwinięty, dużo bym tracił, gdybym go pominął. Jeśli chcesz w to wejść na całego, innej drogi nie ma.
Michał Bojanowski jest przykładem, jak zaczynając zupełnie od zera, można przebić się ze swoją pasją do telewizji. – To, co się ostatnio wydarzyło, to szaleństwo. Dużo szczęścia i dużo pracy, bo jedno wynika z drugiego. Na blogu Le Ballon Mag, który wcześniej nazywał się Vive La Ligue 1, skupiło się grono pasjonatów francuskiej piłki. Co roku wydawaliśmy nasze magazyny i skarby kibica. Nic na tym nie zarabialiśmy, a często dokładaliśmy. Poświęconego czasu nawet nie liczę. Dopiero ten ostatni numer sprzed dwóch lat mocniej zaistniał. Wydaliśmy go w formie papierowej, kilku dziennikarzy odezwało się na Twitterze. Wśród nich był Michał Kołodziejczyk. Przy tej okazji razem z kolegą spotkaliśmy się z nim i dłużej porozmawialiśmy, było bardzo sympatycznie. Michał Kołodziejczyk jest francuskojęzyczny, kiedyś również interesował się Ligue 1. Od tego czasu zaczął śledzić moją działalność i najwyraźniej przypadła mu do gustu. W listopadzie okazało się, że Canal+ wykupił prawa do ligi francuskiej i odezwali się do mnie, że są zainteresowani współpracą – streszcza przebieg wydarzeń.
Bojanowski od mniej więcej roku publikuje także w tygodniku “Piłka Nożna”, ale nie ma ambicji, by dziennikarstwo stało się jego głównym źródłem utrzymania. – Współkomentuję jeden, maksymalnie dwa mecze w kolejce. Mam też jeszcze zajęcia na uczelni, więcej bym nie udźwignął, a w Canal+ nie brakuje ludzi dobrze znających się na Ligue 1. Piłka finansowo to nadal dla mnie przygoda, która w każdej chwili może się skończyć. Na co dzień normalnie pracuję na etacie w korporacji od poniedziałku do piątku, a wieczorami i w weekendy poświęcam się swojej pasji. Nie chcę być zawodowym dziennikarzem czy komentatorem. Mam świadomość, że gdybym nim został, pasja prawdopodobnie by zniknęła. Nie ma aż tak dużego zapotrzebowania na francuską piłkę, żeby móc się zajmować wyłącznie nią i godnie z tego żyć. A na niej moje zainteresowanie się kończy, sporadycznie obejrzę jeszcze coś z Premier League czy Ekstraklasy. Obecny układ najbardziej mi odpowiada, bo zajmuję się tym, co mnie pasjonuje, czuję się doceniony i jednocześnie nie jestem pod żadną presją – tłumaczy.
PASJA BEZ KALKULACJI NA STARCIE
Pozostali nasi rozmówcy pytani o to, czy zaczęli się interesować daną ligą z myślą, że dzięki temu wypłyną na szersze wody, odpowiadali przecząco.
– Absolutnie nie zakładałem na starcie, że zyskam tu jakąś rozpoznawalność. Nie ukrywam jednak, że fajnie jest mieć spore zasięgi i jakoś to wykorzystywać, a ta nisza bardzo mi w tym pomogła. Czasami z wyrachowaniem tym grałem, bo wiedziałem, że jak podeślę coś ciekawego, to ludzie się tym zainteresują. Generalnie powiększanie grona odbiorców mnie buduje, to pozytywne zjawisko. Internet daje nowe możliwości. Coraz więcej ludzi zaczęło się kontaktować z pasjonatami poszczególnych lig czy klubów i się na nich powoływać. Kamil Kania często zaprasza mnie do audycji na Weszło FM, fajnie się to klei. Drugim rozmówcą przeważnie jest ktoś z konkretnej redakcji, a mnie przedstawia “Kamil Rogólski, Twitter.pl”. To coś nowego, że może za tobą nie stać żadna redakcja i tylko ze względu na swoje nazwisko jesteś w stanie przyciągnąć uwagę. Miło było wystąpić przez chwilę przed kamerami TVP, zobaczyć się w telewizji i czytać komentarze najbliższych, że cię widzieli. To na pewno daje kopa i jest po prostu fajne – stwierdza Kamil Rogólski.
Mariusz Moński: – Nigdy nie robiłem tego z zamiarem zaistnienia na rynku, chodzi wyłącznie o hobby. Mam już swoje lata, kariera dziennikarska nie była bodźcem do działania. Nie jestem takim przypadkiem jak na przykład zajmujący się Bundesligą Tomek Urban, który ma też ogromną wiedzę taktyczną i inwestuje w nią. Ja nigdy tej wiedzy nie posiądę, bo nie mam na to czasu. Robię to dla przyjemności i satysfakcji, podobnie jak z pisaniem tekstów do Retro Futbolu. Historia sportu zawsze bardzo mnie interesowała, tam mogę dać temu upust na swoim poletku. Każda osoba, którą skłonię do oglądania piłki holenderskiej lub belgijskiej to mały sukces.
POCZUCIE MISJI
Kasia Lewandowska: – Nie zależało mi na tym, żeby się wyróżniać, chociaż oczywiście wiem, że gdyby nie pisanie o lidze rosyjskiej, nie byłabym jakoś tam znana. Pomyślałam, że skoro i tak coś czytam i oglądam, to warto dzielić się tym z innymi, to przecież nic mnie nie kosztuje. Poza tym uważam, że moją swego rodzaju misją jest pisanie o Polakach grających w Rosji. Wiem, że mało osób ma czas na śledzenie jak radzą sobie nasi reprezentanci, zwłaszcza ci mniej popularni albo niegrający regularnie w kadrze. Lubię przypominać o istnieniu takich piłkarzy, pisać o ich sukcesach. Czuję satysfakcję, gdy potwierdzają moje opinie na boisku. Lubię też popularyzować tę ligi wśród ludzi i odmieniać również w ten sposób opinię o Rosjanach, których uważam za świetnych ludzi. Nie będę kłamać, że nie patrzę na lajki, bo patrzę. To miłe. Ale dają mi one tylko znać, że to, co wrzucam ciekawi ludzi i nie jest stratą czasu.
Do “misjonarstwa” przyznaje się także Piotr Giedyk, choć u niego działa to w dwie strony. Najpierw jego działalnością związaną z facebookowym profilem “Piłkarska Islandia” (założony w 2013 roku) zainteresowały się media islandzkie, a dopiero w późniejszych latach polskie. – Fajnie było wypowiedzieć się dla największych mediów w Islandii i pokazać Islandczykom, że ktoś docenia ich sport czy kulturę. A tym bardziej, że robi to Polak, bo jest nas przecież na wyspie najwięcej spośród wszystkich obcokrajowców. Dopiero później dowiedziały się o mnie polskie media i to zainteresowanie stopniowo się zwiększało. W Polsce miałem za cel przede wszystkim odkłamanie pewnych rzeczy związanych z piłką nożną na północy oraz przekazanie tego, w jak fajny sposób można stworzyć funkcjonujący tam program rozwojowy, nie tylko dla młodych piłkarzy i piłkarek. Pierwsze lata prowadzenia „Piłkarskiej Islandii” dały porządnego kopa, by zarażać ludzi islandzką piłką. Szczególnie, kiedy widziałem, że Polacy mieszkający na Islandii zaczęli chodzić na mecze ligowe lokalnych drużyn. To dawało mi i wciąż daje ogromną satysfakcję – przyznaje.
WYRÓŻNIENIE NA ANTENIE
Każdy z takich pasjonatów miał w swoim zajęciu przełomowe chwile, które zapadały w pamięć.
– Kiedy po raz pierwszy dostałem sygnał, że można się tu jakoś pokazać? W 2016 roku, gdy Szachtar awansował do półfinału Ligi Europy, Żelek Żyżyński zasugerował się moimi wpisami i powiedział o tym w studio Ligi Europy. Poczułem się doceniony. Założyłem konto dla zabawy i z ciekawości, a okazało się, że zaczęło to zataczać coraz szersze kręgi. Trudno mi jednak wskazać moment, w którym kolejne telefony z pytaniami stały się czymś normalnym i przestały być nowością. Często było tak, że przedstawiciele klubów albo agenci pytali dyskretnie o poszczególnych zawodników grających na Ukrainie. Trochę mnie to bawiło, bo nie mówili wprost “chcemy tego piłkarza, co o nim myślisz?”. Bardziej na zasadzie “napisz, co sądzisz o tym lewym obrońcy, to ciekawe jest” – uśmiecha się Kamil Rogólski.
– Po raz pierwszy więcej zapytań o opinie i zaproszeń do wywiadów otrzymałem w 2014 roku, gdy Lech Poznań trafił na Stjarnan w eliminacjach Ligi Europy. W okresie tamtego dwumeczu prawie codziennie opowiadałem o ekipie z Garðabær, a później pomagałem również z wejściówkami na mecz na Islandii czy instruowałem, jak dotrzeć na stadion. Niektóre sytuacje pamięta się bardziej. Na przykład miło było usłyszeć o sobie w transmisji na żywo podczas mundialu w Rosji, kiedy Islandia grała z Chorwacją. Komentujący wtedy Maciej Iwański wtrącił nagle, że zajmuję się islandzkim futbolem, dzięki czemu nie jest on dla nas w Polsce anonimowy – przypomina sobie Piotr Giedyk.
– W zasadzie przełomowy był… tweet dotyczący meczu Rostowa z Ajaxem w 2017 roku. Napisałam wtedy, że „chyba nie wiecie jak Rostów gra u siebie”. Był to z mojej strony wyraz irytacji na teksty stawiające Ajax jako murowanego faworyta, a Rostów jako chłopców do bicia, bez żadnych choćby wzmianek, jak wygląda jego styl gry i jak świetnie się sprawdza. A wtedy klub Berdyjewa grał futbol „pięknie defensywny” i byłam pewna, że Ajax nie przeciśnie się przez ten autobus. O ile dobrze pamiętam, po meczu Stano podał ten wpis dalej z dopiskiem, że „chyba się znam”. Wtedy wpadło mi kilka tysięcy followersów, otrzymałam dużo wpisów wyrażających szacunek. Niedługo potem zaczęłam gościć na antenie Weszło FM, zaczęto pytać mnie o opinie do tekstów, twitterowicze zaczęli dopytywać o różne kwestie związane z ligą. I tak to poszło – wspomina Kasia Lewandowska.
MARIUSZ MOŃSKI – KOMENTOWANIE PIŁKI HOLENDERSKIEJ
W przypadku Mariusza Mońskiego ukoronowaniem było pojawienie się na antenie Polsatu Sport. – Już kilka lat temu pomagałem w riserczach m.in. Żelkowi Żyżyńskiemu czy Bożydarowi Iwanowowi, gdy wracał na antenę po przerwie. Z Bożydarem współpraca mi się zacieśniła. Pozostajemy w regularnym kontakcie, od dłuższego czasu pomagam mu w przygotowaniu się do transmisji – opowiada.
I to właśnie za sprawą Iwanowa Moński był współkomentatorem meczu Eredivisie Ajax – Heerenveen oraz towarzyskiego starcia Belgii z Holandią. – Bożydar zupełnie mnie zaskoczył, gdy wyszedł z taką propozycją. Nie planowaliśmy tego, nie przechodziłem jakichś przygotowań. Było to wielkie przeżycie, które zapamiętam do końca życia. Wiadomo, że chodziło o niszowe rzeczy, ale dla zwykłego kibica to i tak ogromna frajda. Nie poczułem jednak, że mógłbym to robić częściej. Trzeba czuć takie dziennikarstwo, umieć spontanicznie opisywać rzeczywistość. Ja raczej wolę wszystko przemyśleć i przygotować. Będąc przez chwilę po drugiej stronie, zobaczyłem, jak duże to wyzwanie. Naprawdę trudno nie popełniać jakichś pomyłek komentując na żywo. Można wypominać błędy merytoryczne, brak przygotowania i opowiadanie dyrdymałów. Nadal to robię, natomiast przestałem krytykować komentatorów za wszelkie wpadki językowe czy może nawet lekko pochopnie wypowiedziane słowa. Nie masz czasu, żeby się nad takimi rzeczami zastanawiać, musisz wszystko robić tu i teraz. Nie wszyscy się do tego nadają, ja nie za bardzo – mówi samokrytycznie.
ZMIENNE ZAINTERESOWANIE
W wielu przypadkach intensywność goszczenia takich osób w mediach jest bardzo zmienna, są przypływy i odpływy. Przeważnie w największym stopniu zależy to od wydarzeń związanych z danymi ligami czy reprezentacjami w polskim kontekście. – Zainteresowanie idzie falami. Zwiększa się ono, gdy piłkarze z Beneluksu trafiają do Ekstraklasy. Wtedy często odzywają się kibice Legii czy Lecha, bo najczęściej te kluby stać na zawodników stamtąd. Oczywiście są wyjątki, jak Vejinović w Arce czy Van Amersfoort w Cracovii. No i swoje robią europejskie puchary. W ostatnich latach często nasze drużyny losowały rywali z Holandii i Belgii. W 2018 roku Jagiellonia czy Lech w jednym momencie mierzyły się odpowiednio z Gentem i Genkiem, więc telefon często dzwonił – przyznaje Mariusz Moński.
– Nasiliło się to zdecydowanie przed i w trakcie MŚ 2018, z wiadomych względów – Rosja organizowała te mistrzostwa, a ja znałam przecież ten klimat. Miałam też dostęp do dużej bazy informacji, bo codziennie czytałam różne rzeczy na rosyjskich stronach. Nasila się to też w zależności od wydarzeń w lidze. Duży transfer, jakaś afera, dobry występ Polaka bardziej ciekawią ludzi niż to, że np. Artur Jusupow, nieznany szerzej, znowu strzelił w okienko dla Soczi – dodaje Kasia Lewandowska.
Bywało nawet, że nasi pasjonaci byli tak rozchwytywani, że później musieli się zwyczajnie zresetować. – Euro 2016 było wydarzeniem, dzięki któremu nasiliło się zainteresowanie islandzką piłką. Przepracowałem wtedy ten okres bardzo intensywnie, a Islandia wcale nie chciała odpaść z turnieju tak szybko, więc tych dni z urwaniem głowy było całkiem sporo. Jeśli mam być szczery, to takie prawdziwe zmęczenie tematem poczułem dwa lata później podczas MŚ w Rosji. O ile Euro 2016 to było takie wow, bo Islandia pierwszy raz awansowała na wielki turniej, to później nie czułem już takiej ekscytacji. Być może dlatego, że dla mnie ciekawsza i ważniejsza jest piłka klubowa niż reprezentacyjna. Mimo wszystko nie odpuściłem żadnego dnia z islandzkiego obozu na MŚ 2018. Wtedy oprócz mundialu miałem jeszcze na głowie mecze ligowe. Po całym tym zamieszaniu zrobiłem sobie chyba z tydzień wolnego od pisania i mówienia o piłce, ale i tak obejrzałem w telewizji dwa czy trzy mecze Pepsi-deildin – nie ukrywa Piotr Giedyk.
– Chwilami wręcz nie nadążałem, zwłaszcza gdy wszyscy pytali o jakiegoś piłkarza. Dosłownie dwadzieścia osób naraz chciało wypowiedzi na temat tego samego gościa. Nie jestem w stanie każdemu powiedzieć czegoś nowego i ciekawego. W takich momentach czułem się tym lekko zmęczony – wtrąca Mariusz Moński.
TOMASZ SMOKOWSKI – ZNANI KORZYSTAJĄ Z TAKIEJ POMOCY
Wspominaliśmy, że z pomocy takich pasjonatów często korzystają dziennikarze i komentatorzy. Jeśli chodzi o tych drugich, jednym z najczęściej wymienianych jest Tomasz Smokowski.
– Śledzę na Twitterze te konta, takie Piłkarskie Bałkany już od dawna obserwowałem. Dziś są pasjonaci praktycznie od wszystkiego, nawet od ligi estońskiej. Na co dzień pewnie interesuje się tym dziesięciu ludzi na krzyż, więc tym bardziej słowa uznania, że chce im się to robić. Dużo korzystałem na współpracy z Mariuszem Mońskim, Pawłem Tanoną, Piotrem Giedykiem czy innymi zajawkowiczami. Nie da się dziś oglądać wszystkiego i wiedzieć wszystkiego. Piotr pomógł mi przy meczu Islandii z Francją. W tamtym sezonie natomiast komentowałem w eliminacjach Ligi Mistrzów mecze LASK Linz – Club Brugge i Rosenborg – Dinamo Zagrzeb. Dość mocno niszowe drużyny i ligi. Wiadomo, obejrzę sobie skróty, zobaczę statystyki w InStacie i tym podobne, ale wielu rzeczy nie uchwycę i nawet nie będę wiedział, gdzie ich szukać. Bez żadnego wstydu dałem więc ogłoszenie na Twitterze, że szukam ludzi interesujących się tymi ligami. W ciągu godziny miałem już czterech pasjonatów od każdej ligi. Oni wiedzą więcej, oglądają więcej, znają konteksty kulturowe, społeczne, dziennikarsko-piłkarskie. Mogą przekazać wiele smaczków, wartościowych dla widzów. Chłopaków oczywiście cytowałem na antenie, podziękowałem im w trakcie transmisji i na Twitterze, bardzo mi pomogli. Myślę, że dla nich to też sympatyczne doświadczenie, mogli się poczuć docenieni. A dla komentatora, nie ukrywajmy, jest to wygodne i komfortowe – tłumaczy redaktor Kanału Sportowego.
Smokowski również w obecnej działalności nie zamyka się na taką współpracę. – W piątek nagrywam odcinek “Jak kozacy w piłkę grali” o wyjazdowym meczu kadry Engela z Norwegią z 2001 roku. Oczywiście zgłosiłem się z prośbą do Pawła Tanony, żeby pomógł mi odszukać pewne rzeczy, co się pisało wtedy w norweskich gazetach i tak dalej. Może nawet uda mu się nagrać rozmowę z którymś z norweskich dziennikarzy lub piłkarzy. Dużo czasu spędził w Trondheim i zna tamtejsze środowisko piłkarskie.
NIE UKRYWAĆ ŹRÓDEŁ
Danie tej drobnej satysfakcji poprzez publiczne wyróżnienie jest dla takich osób bardzo ważne i jednocześnie w zupełności wystarczające.
– Gdy jakiś dziennikarz zadzwoni, czegoś się dowie i potem mi publicznie podziękuje, jest to miłe. I to mi wystarcza. Byleby właśnie tego nie ukrywali. Są niestety dziennikarze, którzy z wiedzy pasjonatów korzystają i się do tego nie przyznają. Zdarzało mi się, że komuś pomogłem i nawet nie dostałem “dziękuję” na antenie czy na Twitterze. Oni przecież na tym zarabiają, więc co im szkodzi dać chociaż głupi wpis z oznaczeniem. Trochę nieładnie, tego nie lubię – nie ukrywa Mariusz Moński.
– Bardzo lubię widzieć w tekście cytat z moich słów albo słyszeć w jakimś programie od dziennikarza “x”, że wyczytał coś na moim Twitterze. To fajne wyróżnienie. Ale trzeba przyznać, że jest też grupa, która, mam wrażenie, wykorzystuje informacje od twitterowiczów czy fanowskich stron, nie powołując się na ich nazwisko lub nazwę, chociaż nie mają problemów z powołaniem się na „zagranicznego dziennikarza”, co chyba najlepiej pokazało śp. Jezioro Sportu – dodaje z przekąsem Kasia Lewandowska.
POCZUCIE ZOBOWIĄZANIA
Każdy z tego grona wyrobił już sobie renomę na swoim poletku. Czy w związku z tym odczuwają już swego rodzaju presję, żeby zawsze być na bieżąco, jak najwięcej czytać i oglądać, nawet jeśli nie zawsze mają na to ochotę?
Kamil Rogólski: – Czasami czuję takie zobowiązanie. Przykładowo – jest ważny mecz w Premier League i go wybieram, ale potem wiem, że muszę nadrobić to, co działo się na Ukrainie. Największy ciężar odpowiedzialności odczuwam, gdy kibice jakiegoś klubu pytają o zawodnika będącego celem transferowym. Musisz wtedy zbudować większą wypowiedź, łatwo tu po fakcie pewne rzeczy wyciągnąć, a przy ocenie sportowej zawsze można się pomylić. Jeśli się pomylę, to od razu nie znaczy, że się nie znam. Jest mnóstwo zmiennych dotyczących tego, czy ktoś się sprawdzi w danym miejscu. Teraz przy pozyskiwaniu przez Legię Szabanowa i Rusyna miałem mnóstwo telefonów i pytań. W pewnym momencie zablokowałem możliwość wysyłania wiadomości prywatnych, było ich za dużo. Czasami to moje bycie, tfu!, ekspertem wymyka się spod kontroli.
Piotr Giedyk: – Trochę tak jest, aczkolwiek z Islandią i tak jestem związany na co dzień. Poranne – a później w ciągu dnia jeszcze kilkukrotne, haha – otwarcie takiego serwisu jak chociażby Fótbolti wpisane jest w mój codzienny rytuał, więc tak czy inaczej jestem z tym wszystkim na bieżąco. Pozostaje tylko znaleźć odrobinę czasu dla społeczności na Facebooku lub Twitterze, by skrobnąć o tym, co się dzieje na dalekiej północy.
Mariusz Moński: – Czuję takie zobowiązanie, że jeżeli pojawia się w Polsce piłkarz z Niderlandów, który nawet w swojej lidze był średnio znany, to powinienem coś o nim wiedzieć. W razie czego mogę obejrzeć jakieś archiwalne materiały czy przejrzeć starsze teksty w tamtejszych mediach. Jak mówiliśmy, tu możliwości są duże.
Michał Bojanowski: – Nie czuję tu większej presji, bo nadal mam symboliczną rozpoznawalność, ona się dopiero buduje. Niewielu ludzi naprawdę mocno interesuje francuska piłka. Nawet pojawienie się w Canal+ nie sprawiło, że stałem się tym, kogo w pierwszej kolejności kojarzy się z Ligue 1. Jestem świadomy swojego miejsca w szeregu. Jeżeli można mówić o presji, to sam ją na siebie nakładam, żeby zawsze być rzetelnym i rozwijać się.
Kasia Lewandowska: – Mam ten komfort, że sama dla siebie chcę być na bieżąco, oglądam wszystkie mecze tak jak oglądałam, więc nie muszę robić tego na siłę. Jedyne zobowiązanie jakie w tym momencie czuję, to wrzucanie „na szybko”, gdy jakiś Polak strzeli gola, zaliczy asystę czy zostanie zawodnikiem meczu. Ludzie chcą to wiedzieć, to ich interesuje, a ja się z tym liczę. Swego czasu wrzucałam wszystko o piłkarzach, klubach i trenerach, którzy, jak to się mówi, #nikogo. Dlatego postanowiłam, że zamiast tego będę też wrzucała okołofutbolowe ciekawostki albo zdjęcia – czy to stadionu Krasnodaru, czy to stadionowych opraw. Staram się też nie przeklinać w twittach i prezentować jakiś tam poziom językowy.
GORSZE STRONY TWITTEROWEJ ROZPOZNAWALNOŚCI
Skoro nasi rozmówcy wypłynęli przede wszystkim dzięki Twitterowi, zapewne mierzą się również z jego ciemną stroną. Osoba, która zyskuje choćby trochę rozpoznawalności w swoim segmencie, musi liczyć się z tym, że będzie sprawdzana, że ludzie chętnie wytkną jej błąd i zaczną krytykować.
– Pomylić może się każdy, ludzka rzecz. A jeśli ktoś podważa moją znajomość tematu? W porządku, jego opinia. Robię to wszystko hobbystycznie i za darmo, nie mam tu zobowiązań – kwituje Mariusz Moński.
– Taka względna rozpoznawalność w tym środowisku ma swoje ciemne strony. Gdy odchodziłem z Weszło, ktoś pisał, że – za przeproszeniem – spuszczam się do banderowskiej flagi. A ja jestem działaczem Polskiego Związku Kresowian. Takie komentarze mnie obrażają, ale to na szczęście jednostkowe przypadki. Czasami też komuś wydaje się, że gdzieś się wprosiłem, że komuś się podlizałem. A to ktoś mnie zaprasza i to moja dobra wola, że się zgadzam – rozwija wątek Kamil Rogólski.
Michał Bojanowski ma tu większy spokój. – Rzadko zdarza się coś takiego. Raz, że obserwuje mnie niecałe dwa tysiące osób na Twitterze. Dwa, że kibice klubów francuskich to trochę inny profil. Fani klubów z Anglii, Hiszpanii, Niemiec czy Włoch częściej się ze sobą kłócą i toczą jakieś medialne wojenki, co przenosi się też na dziennikarzy, którzy się nimi zajmują – tłumaczy.
– Najczęściej to zwyczajne szpileczki, które sama przecież czasami wbijam. Przeważnie chodzi o nietrafione opinie o zawodniku, które nie pokrywają się z tym jak się on prezentuje, gdy trafia do innego klubu i otoczenia. Tak było chociażby z Żamaletdinowem, którego gra w CSKA Moskwa różniła się od tego, co pokazał w Lechu Poznań. Tak, jakbym sobie wszystko na jego temat wymyśliła. W pewnym momencie zaczęło mnie to frustrować i irytować, brałam to za bardzo do siebie i przeżywałam, ale zrozumiałam, że przecież każdego dotyczy taka sytuacja. Sprawdzone newsy czy trafione opinie nigdy nie przebiją się tak, jak pomyłki czy chybione sądy. To normalne. Ja nie jestem omnibusem ani, nie daj Boże, ekspertką, ale staram się być na tyle merytoryczna, na ile to możliwe – mówi Kasia Lewandowska.
Piotr Giedyk tego typu historii uniknął. – Parokrotnie sam popełniłem jakiś błąd czy źle kogoś oceniłem, ale potem prostowałem sprawę i wszystko było jasne. Jeśli o tym mowa, to raczej ja jestem osobą, która czasami wręcz przesadnie lubi doczepić się do jakichś nieprawdziwych rewelacji związanych z Islandią, nawet niekoniecznie o piłce nożnej. Islandia to piękna sprawa i ogrom ciekawostek, ale wokół niej stworzonych zostało niestety także mnóstwo fejków i legend, z czym cały czas zaciekle walczę.
KONFLIKT KOMPETENCJI
Kamil Rogólski również lubi odkłamywać pewne rzeczy. Polsatowi Sport co jakiś czas przypomina, że na swojej stronie wieszczył już upadek ukraińskiego futbolu. – Ktoś z zewnątrz może to tak odebrać, że zbyt emocjonalnie reaguję na pewne rzeczy i za bardzo się gotuję. Będąc wtajemniczonym w tę materię, wiedząc, jak kluby sobie radzą i ile wysiłku włożono, żeby odnieść sukces w Europie, to trudno się nie zdenerwować widząc tekst, że piłka na Ukrainie przestaje istnieć. Razi mnie to także w kontekście naszego podwórka. Chwilami mam wrażenie, że nadal przeceniamy znaczenie polskiej piłki klubowej i reprezentacyjnej w skali Europy – tłumaczy.
Rogólskiego jednak najbardziej drażni co innego. – Niestety łatwo wpaść do pewnej szufladki. Mnie na początku zaszufladkowano jako człowieka, który interesuje się piłką i niczym innym. Potem trafiłem do szufladki “ekspert od ligi ukraińskiej”. Środowisko piłkarsko-internetowe lubi tworzyć sobie sektory i kółka wzajemnej adoracji. Miesiąc temu Michał Bojanowski zaatakował mnie na Twitterze, że śmiałem napisać twitta o lidze francuskiej, jakbym miał go prosić o pozwolenie do wejścia na to poletko. Nie rozumiem, jak kogoś może boleć to, że ktoś się wypowiedział na jakiś temat. Krzysiek Stanowski dobrze kiedyś napisał: mało jest tak irytujących zjawisk jak random sugerujący, o czym powinieneś mówić, a o czym nie. A ja jutro mogę być “ekspertem” od ligi węgierskiej. Będę wklejał najmniej istotne rzeczy z Węgier, będę pisał, że jest ciekawy lewoskrzydłowy w Fehervarze i podbijał jakieś wrzuty o Ferencvarosie. Tak niektórzy nadają sobie kompetencje do pisania o danej lidze. Nie zabraniam nikomu pisania o Ukrainie, byle robił to rzetelnie. Również jestem gotowy na polemikę na każdy temat, który poruszam. Jak podkreśliłem – byle nie uzurpować sobie prawa do zabierania głosu. Inna sprawa, że przy sprawie z Michałem trochę się zagotowałem i może napisałem kilka słów za dużo, może byłem zbyt ostry. Wracamy jednak do tego, że nie znoszę, gdy ktoś wchodzi ci w kompetencje.
Michał Bojanowski odnosi się do tej sprawy. – Skoro mam sposobność, to mogę Kamila przeprosić. Było to zwyczajnie głupie i szczeniackie. Starliśmy się jakoś rok temu, gdy zwróciłem mu na coś uwagę w temacie francuskiej piłki, on mnie zablokował i potem niepotrzebnie brnąłem w uszczypliwości. Bezsensowne zachowanie z mojej strony. To właśnie mi najbardziej powinno zależeć, żeby ludzie tę ligę oglądali i o niej mówili. Mam ich do tego zachęcać, a nie zniechęcać. Nauczka na przyszłość – bije się w piersi.
PASJONAT, NIE EKSPERT
Bohaterowie tego tekstu, co już pewnie zauważyliście, nie lubią być określani mianem ekspertów. Dlaczego?
Mariusz Moński: – Zawsze proszę korzystających z moich opinii, żeby pisali “pasjonat”. Nie czuję się ekspertem. Nie mam wiedzy eksperckiej, nie znam się jakoś wyjątkowo na taktyce, nie siedzę nad tymi strzałkami. Ja po prostu oglądam mecze i magazyny, czytam artykuły, mogę coś o danym piłkarzu powiedzieć.
Kamil Rogólski: – Traktuję słowo “ekspert” jest trochę infantylne, żeby nie powiedzieć żenujące. Zawsze, gdy ktoś mnie tak określa, odrzuca mnie to. To słowo zdaje się sugerować, że to co powiem w jakiejś kwestii jest wiążące i jedynie słuszne. Gdy Timo Werner przechodził do Chelsea, miał duży hype grając w Lipsku, ale nie podzielałem entuzjazmu, że może zostać gwiazdą w Premier League. Kiedy to napisałem, ludzie zaczęli powoływać się, że jacyś eksperci twierdzą inaczej i ja w sumie się nie znam. Czas pokazał, że się nie myliłem. Eksperckość stałą się pewną szabelką na zasadzie “nieważne, co masz do powiedzenia, ważne, co mówi ekspert”. Albo nie mogę jakiejś zagwozdki sam rozstrzygnąć, muszę się podeprzeć jedną czy drugą wypowiedzią eksperta. Nie lubię takiej gradacji i tworzenia piramidy, która się tu wytworzyła.
Piotr Giedyk dodaje: – Znajdą się tu minusy i zagrożenia, jak próba tworzenia monopolu jakiejś osoby na daną ligę lub kraj albo ryzyko wprowadzenia w błąd. Dziennikarze powinni być bardziej wyczuleni i weryfikować w miarę możliwości „zwykłych” użytkowników oraz to, co mają do powiedzenia, zanim zostanie to opublikowane lub przekazane dalej. Szczególnie w obecnych czasach.
NIE TYLKO NISZOWE LIGI DROGĄ DO WYBICIA
Pytanie, czy ten trend będzie się jeszcze rozwijał, czy może już osiągnął swoje apogeum? – Chyba nigdy nie będzie w mocniejszym stopniu dotyczył największych lig, bo każdy z nas je śledzi. Przy nich znacznie trudniej błysnąć takim pasjonatom. Ale przy ligach z drugiego i trzeciego szeregu jest tu duże pole manewru. Co nie znaczy, że to zastąpi całkowicie własną obserwację – uważa Tomasz Smokowski.
Wyróżnić się poprzez zainteresowanie piłką niemiecką, włoską, hiszpańską czy angielską jest bez wątpienia ciężej, jednak nie jest to niemożliwe. Kilku pasjonatów działających przy magazynie “¡Olé!” przebiło się do mediów, z Dominikiem Piechotą na czele. Tomasz Urban do dziś pracuje jako nauczyciel języka niemieckiego, a jednocześnie stał się jednym z najbardziej cenionych ekspertów od Bundesligi.
Michał Borkowski nadal jest tłumaczem włoskiego, ale działalność w mediach coraz bardziej go pochłania. Obecnie pisze na Meczykach i jest twarzą programu “Curva Sud” nadawanym na Kanale Sportowym. Jego dochody medialne to już mniej więcej połowa całego budżetu. – Proporcje zależą od tego, przy ilu rzeczach związanych z piłką działam w danej chwili. Kiedy w styczniu i lutym miałem przyjemność komentować mecze Pucharu Włoch w TVP Sport, to tłumaczeń robiłem zdecydowanie mniej. I tu muszę podziękować Szymonowi Borczuchowi, Maciejowi Iwańskiemu, Hubertowi Bugajowi oraz Sławomirowi Kwiatkowskiemu za zaufanie i propozycję wspólnego komentowania. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że będę mógł kiedyś komentować derby Mediolanu czy mecze Interu z Juventusem. Super doświadczenie i okazja, żeby sprawdzić się za mikrofonem – mówi Borkowski, na Twitterze kojarzony przez wielu jako największy obrońca talentu Piotra Zielińskiego.
WYMIESZANE ŚWIATY
Jeśli chodzi o ligi bardziej niszowe, dobrym przykładem wypłynięcia na szersze wody jest Adam Kotleszka, zaczynający działalność w mediach od piłki amerykańskiej. Dziś jego Magazyn Lig Egzotycznych stał się miejscem, w którym wielu tego typu pasjonatów może opowiedzieć o swojej lidze i tak zwyczajnie się na jej temat wygadać. Nie zawsze jest to możliwe w życiu codziennym, gdy nikt w najbliższym otoczeniu ich pasji nie podziela. Jeżeli ktoś łaknie takiej wiedzy, wybór jest coraz większy. Profil “Estoński Futbol” właśnie stworzył skarb kibica tamtejszej ligi. Tego typu projekty ukazywały się już również w przypadku Turcji, MLS, Holandii, Belgii, Portugalii, Bułgarii czy Chin i wcale nie chodziło o robotę pachnącą amatorszczyzną na każdym kroku. Niektóre rzeczy były wydawane na papierze, można było je normalnie zamówić.
Pewne realia na zawsze się zmieniły, przepływ informacji, jeszcze w porównaniu do realiów sprzed 10-15 lat, zwiększył się niesamowicie. Różne światy zaczęły się mocno przenikać, dotychczasowy dystans zniknął. Każda ze stron przy zdrowym i uczciwym podejściu może na tym niemal wyłącznie zyskać. I tylko szkoda, że niektóre redakcje nadal niechętnie idą w tym kierunku, zamiast tego ciągle opierając się na kryterium “grał kiedyś w piłkę, więc niech mówi”.
PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. archiwa prywatne