Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

04 marca 2021, 15:41 • 9 min czytania 23 komentarzy

Jeśli zastanawiacie się, co właśnie robi Lucas Lima Linhares “Luquinhas”, to tylko pozornie jest to pytanie trudne. Otóż zachodzi zauważalne prawdopodobieństwo, że Lucas Lima Linhares “Luquinhas” albo aktualnie drybluje, albo jest faulowany. Zarówno jedno, jak i drugie przydarza mu się tak często, że pokusiłbym się o strzał w jedną z tych dwóch czynności.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Należy zacząć od tego – uwaga, zaskoczę was – że cieszę się w lidze z takiego zawodnika jak Luquinhas. Bo nie jest normą oglądanie zawodnika z taką smykałką do dryblingu. “Polski drybling” mógłby być przecież osobnym zagadnieniem. Osobną szkołą. Bo polski drybling oznacza najczęściej próbę wyprzedzenia bocznego obrońcy o tyle, by móc dokonać wrzutki lub spróbować centrostrzału.

Oczywiście łatwo utonąć w żarcie, ironii, dać jej się ponieść, odkleić od rzeczywistości na potrzeby dowcipu. Ale pamiętam, gdy Paweł Paczul analizował polskich skrzydłowych w XXI wieku i udowodnił, że jesteśmy pod tym względem pustynią. Takich, którzy byli dobrymi kiwakami, da się policzyć nie na palcach jednej ręki, a na palcach jednej ręki wyjątkowo pechowego, a przy tym mało uzdolnionego manualnie stolarza.

W konsekwencji polski kibic nie jest oswojony z tym, że w Polsce gra skuteczny drybler.

To jest ciekawa sytuacja też z innego punktu widzenia. Otóż na polskich trybunach, generalnie, wymaga się zapierdalania. Piłkarzom wszystko się wybaczy, jeśli udowodnią determinację. Ale zarazem obok szacunku dla walczaków, mam wrażenie, że jest tym większa tęsknota za kimś, kto unosi się nad murawą. Kto prezentuje coś z tej piłkarskiej magii. Ona wtedy – trochę na zasadzie kontrastu, ale trochę też z tego przesytu kultem dawania z wątroby – jest wręcz wyolbrzymiana. Gracze urastają błyskawicznie do rangi zawodników, dla których chodzi się na stadion. A jak się dobrze zastanowić, trudno dla piłkarza o lepszy komplement.

Reklama

Pytanie, czy ten kult waleczności unoszący się nad polskim futbolem nie sprawia, że w polskiej lidze Luquinhas obrywa mocniej?

Wiem, że według wyliczeń – przytaczał je Andrzej Gomołysek – Luquinhas w innych rozgrywkach także był jednym z najczęściej faulowanych graczy. Taki ma styl i tak reagują na to obrońcy. Ale są faule i faule. Te, które zdarzyły się Luquinhasowi w ostatnich dniach… Kilka żółtych kartek, de facto mogłyby być ze dwie, trzy czerwone. To były faule, przy których flirtowało się z perspektywą wykluczenia tego gracza na dłuższy czas, a nie tylko przerwaniem akcji. Jakim cudem on nie ma większych problemów zdrowotnych – nie mam pojęcia. Ale niech się podzieli swoją metodą.

Myślę, że było trochę za dużo pobłażliwości arbitrów wobec fauli na Luquinhasie. Specjalna ochrona zawodników ofensywnych, szczególnie o takich inklinacjach jak Luquinhas, też ma swoje wady, bo umówmy się, jest przestrzeń do nadużyć. Ale to jest ewidentnie ten moment, kiedy przydałoby się ochłodzić kilka głów.

Wysłać pewien sygnał, że jednak w Ekstraklasie chodzi też o grę w piłkę. W tym o ładną grę. A nie tylko o waleczność i jazdę na tyłku.

Sami wpędzamy się być może w to, by potem polska liga uchodziła za rąbankę, by każdy nowy obcokrajowiec mówił, jaka jest fizyczna, a jak mało taktyczna. A potem w Europie okazuje się, że ta fizyka i sanki w piszczel różnicy nie robią.

***

Reklama

A czy Luquinhas holuje piłkę? Czy przesadza?

Nie sądzę.

To znaczy, zauważam, że istotnie, w dzisiejszym futbolu trzeba grać szybko. A żaden piłkarz nie jest szybszy niż piłka.

Ale rzecz w tym, że Luquinhas raczej nie holuje piłki dla jej holowania. Nie ma wcale tak wielu sytuacji, w których Luquinhas wypada na egoistę. To po pierwsze. A po drugie, on jest na tyle skuteczny w dryblingu, by brak szybkiego podania miał sens. Bo gdy będzie ją holował, szedł jeden na jeden, to po prostu są spore szanse, że on da sobie radę. Okiwa.

A zostawiony za plecami rywal w kluczowej strefie boiska to też niepodważalna przewaga, autostrada do klarownej sytuacji.

***

Aha, i często jedziemy po Dariuszu Mioduskim, często zasłużenie. Natomiast trzeba przyznać, że znalezienie takiego zawodnika, w wieku jeszcze spokojnie sprzedażowym, jest godne odnotowania.

Luquinhas grał w Desportivo Aves, czyli lidze portugalskiej, gdzie jak ktoś błyśnie, to szybko znajdzie na siebie chętnego. Luquinhas zarazem nie robił oszałamiających liczb, więc być może dlatego nie trafił na radar jeszcze mocniejszych. Był transferem interesującym, ale nieoczywistym.

Natomiast okazało się, że to gracz, który gdyby dołożył więcej liczb, mógłby kandydować do MVP rozgrywek (okresowo nim de facto był, potrafił dominować, stemplować kolejne wygrane Legii). Ale jego wkład w grę Legii nawet wtedy, gdy nie notował ich z taką regularnością, jest nie do zdeprecjonowania.

Ciekawe, ile bramek Legia strzeliła po rzutach wolnych, które były efektem faulu na Luquinhasie. Ile razy ściągnął w kluczowym momencie uwagę rywali, ile razy napędził akcję.

Ja, z takim gościem, po prostu chciałbym grać.

***

Nie chcę się znęcać nad Lechem Poznań. Dość znęcania się nad Lechem Poznań. To podpada pod gnębienie. Jeszcze jeden tekst o Lechu Poznań, nawet czysto faktograficznie podkreślający wielkopolską smutę, a zgłosi się po mnie Amnesty International.

Natomiast – bo w każdej historii musi być jakieś natomiast – przypomniały mi się dwie jakże ciekawe ciekawostki.

Pierwsza, czyli zamykane przez Kolejorza w Turcji treningi, wszechobecna tajność, prawie jakby Dariusz Żuraw wynalazł tam futbol na nowo, wyprodukował w oparciu o warsztat Krawecia piłkarski odpowiednik rzutu za trzy.

Metody prawie jak z podwodnej bazy starych filmów z Jamesem Bondem – Connery najlepszy – gdzie w ukryciu przed światem powstawało coś niebezpiecznego, genialnego, groźnego. Różnica jest jednak taka, że Lech się zamknął i cóż, nie ma z tego nie tylko żadnej broni masowego rażenia, przy której musiałby reagować Bond, ani chociaż tego efekciarskiego kapelusza z ostrym rondem z “Goldfingera”.

 

Należy się zacząć zastanawiać: a może Żuraw zamknął treningi nie po to, żeby planować jakieś wspaniałe granie, tylko żeby wstydu było mniej. Chociaż te treningi mało kto widział.

Druga kwestia, przypomniana przez Damiana Smyka. Otóż autoryzacja wywiadu, w którym piłkarz Lecha powiedział, że chce walczyć o mistrzostwo, a zmieniono mu to na “walczyć o najwyższe cele”. I jak zwykle ostrzegam przed robieniem z igły wideł. Natomiast jest w tym jakiś niezaprzeczalny rys tego lechowego minimalizmu. Jeśli nawet w takiej sytuacji – cóż – zakłada się ambicjom piłkarza kaganiec, no to jest to zastanawiające.

Być może, w konsekwencji, kiedyś z autoryzacji w Lechu wróci taki wywiad (mam nadzieję, że złapiecie nawiązanie):

– Proszę mi powiedzieć, czy lubi pan wygrywać mecze?

– Czy ja wiem? Nie za bardzo, ale jakby się dało, to… To zależy, w zależności od tego jak jest.

– Dziękuję, dziękuję bardzo.

– Dziękuję.

***

“Raków był od nas lepszy i taktycznie, i piłkarsko” – powiedział Tymoteusz Puchacz po Rakowie. Wskażę tylko oczywitość zawartą w tym zdaniu.

Piłkarze, gdy dokonują autozjebki, wskazują różne kwestie, ale niemal zawsze te, które ich dotyczą. Że trzeba powalczyć, że trzeba wyciągnąć wnioski – różne takie, sami znacie je równie dobrze. Ale jednak rzadko uderzają w taktykę. I jest to uzasadnione. Bo taktyka to poletko szkoleniowca. Poletko przełożonego.

Można mówić: no, może to samokrytyka dotycząca tego, jak piłkarze realizują taktykę. Ale jednak, jakoś nie chce mi się wierzyć, że Lech ma ekstra pomysł na mecze, tylko ci wstrętni piłkarze akurat go nie chwytają. Nie wiem, czy akurat w Lechu miałaby się złożyć tak mało pojętna grupa ludzi, a akurat ci w Wiśle, słuchając Hyballi, okazali się o klasę bardziej pojętnymi i u nich ten pomysł taktyczny widać.

Nie chcę wyciągać daleko idących wniosków z rzuconej na gorąco wypowiedzi. Puchacz w emocjach zdążył już w tym sezonie opędzlować Mainz, a także podważyć zasadność VAR-u, bo jak sobie sędzia obejrzy powtórkę z dachu, to wiadomo, że nie jest dobrze. Ale zwracam uwagę, że kwestie taktyczne zarzucane przez piłkarzy to rzadkość. A jak coś jest rzadkością i nagle się pojawia, może – nie musi, ale może – coś oznaczać.

***

Po cichu, po cichutku, wypadają trupy z szaf w Stali Mielec. Kadra pełna zawodników, którzy są niepotrzebni. Wiele podpisanych ugód, bo transfery nietrafione. A więc udało się z nich zejść, co jest dobre, ale jednak wciąż są to osoby, którym trzeba posłać przelew. Do tego dopiero teraz myśl: hej, fajnie byłoby mieć dyrektora sportowego, szczególnie, że nie mamy jakiegokolwiek skautingu.

Mam wiarę w prezesa Jacka Klimka, wydaje się ogarniętym menedżerem, zajmował się poważniejszymi biznesami niż Stal Mielec. To dobrze rokuje. Tak samo jak fakt, że jest od dekad związany ze Stalą. Nie jest to chałturka, tylko historia chłopaka, który pomykał na prawej obronie w trampkarzach, zrozumiał, że dobry nigdy nie będzie, więc zostały dobry w czymś innym.

Ale, przy całym szacunku dla tych instytucji, Jacek Klimek uczęszczał do Wyższej Szkoły Handlowej w Kielcach i Executive Master of Business Administration, a nie do Slytherinu.

Jest późno, by cokolwiek, co zrobi, miało duży wpływ na ten sezon. Ten pomysł z dyrektorem sportowym czy – fanaberia! – skautingiem, no dobry. Ale fajnie, jakby się pojawił rok temu. Choć Jacek Klimek wierzy, że to uporządkuje, jak jestem też skłonny wyobrazić sobie scenariusz, w którym Stal faktycznie porządkuje swoje zaplecze, ale zarazem spada.

Natomiast oni naprawdę nie grają źle. Stal ogarnia. Mecz z Lechią też to pokazał. Dwie stuprocentowe okazje w dwóch pierwszych minutach, pierwsze zagrożenie bramki w czternastej sekundzie. Gdyby nie siódma młodość Kuciaka, który akurat pierwszy raz w tym sezonie pobronił jak dawniej – czyli broniąc mecz – byłoby różnie.

Ale to nie jest tak, że spadają tylko beznadziejni. Gdy rok temu spadał ŁKS, ok, odstawał, szczególnie wiosną. Ale już Korona miała wiosną cały szereg takich meczów, jakie obecnie notuje Stal. Powalczyli. Mieli więcej okazji. Dali z wątroby. Grali w piłkę. Ten i tamten mogliby w lidze zostać, bo fajnie grają.

No i mieli Forsella, o którym czasem, gdy trafił, mówiło całe środowisko.

Stal uważam za przyzwoity zespół, tak po prostu, na swoją miarę. Ale spadają nie tylko beznadziejni. Spadają również najmniej dobrzy. A Stal, moim zdaniem, nie ma szans być wiosną beznadziejna jak ŁKS. Ale najmniej dobra, już jak najbardziej tak.

***

Pozwólcie, że na zakończenie będę serwował cytat niepiłkarski. To moja rubryka, mogę.

Nieśmiertelna anegdota z “Pięknych dwudziestoletnich”, dawno funkcjonująca poza “Pięknymi dwudziestoletnimi”, trzeba ją jednak utrwalić na wszelki wypadek, na czarną godzinę.

“Była w swoim czasie opowiastka o amerykańskim pisarzu, który pisał powieść w odcinkach. Pewnego dnia przyszedł do swego szefa:

Pisarz: – Szefie. Od jutra chcę dziesieć dolarów więcej za odcinek.

Szef: – Won.

Pisarz odchodzi gwiżdżąc beztrosko. Szef łączy się z sekretarką i każe, aby przyszedł Rappaport. Rappaport wchodzi.

Szef: – Rappaport. Od tej chwili będziesz pisać dalej tę przeklętą bzdurę.

Rappaport: – Tak jest, szefie.

Zgarnia nonszalanckim ruchem manuskrypt i wychodzi; szef pogrąża się w dalszej pracy. Za godzinę wraca Rappaport; jest zupełnie pijany i trupio blady. Kładzie przed szefem manuskrypt.

Rappaport (bełkocze): – Wszystko skończone. Otrząsam pył z moich nóg i przeklinam.

Zataczając się wychodzi; szef żąda, aby przyszedł Treppengelander.

Treppengelander wchodzi.

Szef: – Patrick. Masz od jutra dalej pisać tę hecę.

Treppengelander: – Tak jest, szefie.

Wychodzi. Po godzinie wraca trupioblady. Pijany. Rzuca manuskrypt na stół i nie mówiąc nic wychodzi. Sytuacja robi się poważna; z drukarni dzwonią.

Szef woła Najlepszego. Najlepszy wchodzi.

Szef: – Ty… i tak dalej.

Najlepszy: – OK.

Po godzinie wraca pijany: pijany i trupioblady.

Szef: – Co jest?

Najlepszy: – Nic się nie da zrobić. Bohater wyskoczył z samolotu na wysokości dziesięciu tysięcy metrów i jest bez spadochronu. Wokół niego lata eskadra odrzutowców i strzela do niego pociskami rakietowymi. Na dole czekają już na niego trzy rekiny z otwartymi paszczami. A teraz idę.

Najlepszy wychodzi, szef woła pierwszego i obiecuje mu podwyżkę.

Następnego dnia ukazał się dalszy ciąg opowieści odcinkowej, zaczynający się od słów “Nadludzkim wysiłkiem woli, wydostawszy się z tych irytujących opresji, Mike Gilderstern powrócił do Nowego Jorku”.

***

A na zakończenie zakończeń, zapraszam na jutrzejszych “Dwóch zgryźliwych tetryków” z Kubą Olkiewiczem. Będziemy o 10 na Weszlo.TV. Jest pomysł, żebyśmy podczas emisji byli na czacie LIVE. Jak coś, wpadajcie, zadawajcie dowolne pytania.

Leszek Milewski

Fot. FotoPyK

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

23 komentarzy

Loading...