Jacek Klimek, który niedawno został prezesem Stali Mielec, w wywiadzie z nami zdradza kulisy funkcjonowania beniaminka Ekstraklasy. – Mamy 56 osób na kontraktach przy pierwszej drużynie. Te kontrakty, o których mowa, to tylko pierwszy zespół i sztab pierwszego zespołu. To kilkunastu ludzi, którzy posiadają podpisane kontrakty, trenują, ale nie są brani pod uwagę pod względem gry. Mają półroczne albo półtoraroczne kontrakty. To jest jedna grupa. Druga grupa grała tutaj, podpisane są z nimi sprawy ugodowe. Ugody są rozpisane na kilka, kilkanaście miesięcy, więc mamy ich na etatach. Pobierają wynagrodzenie z tego samego koszyka, z którego otrzymuje wypłaty ten, kto reprezentuje Stal w meczach Ekstraklasy. Taka była polityka transferowa – mówi działacz z Podkarpacia.
Czy Stal na awans szła va banque? Jak to możliwe, że nawet prezesowi ciężko było dotrzeć do pewnych dokumentów dotyczących budżetu? Co chce w Stali zmienić? Klimek prezesował już Stali kilkanaście lat temu, w czasach, gdy zespół awansował do III ligi i sięgnął po mistrzostwo Polski Juniorów. Sam obecny prezes jest byłym trampkarzem mielczan, który jednak w porę zrozumiał, że w piłkę inni są lepsi. Był też sędzią, pracującym od A-klasy do Ekstraklasy, nasłuchał się niejednego, a kiedyś został opluty na meczu. Zapraszamy.
***
Panie prezesie, jakie nastroje po meczu z Lechią?
Chcę o tym meczu zapomnieć jeżeli chodzi o wynik, natomiast determinację i serducho pozostawiam w pamięci na dłużej. Byliśmy zdecydowanie lepsi, stwarzaliśmy sytuacje, do końca meczu zagrażaliśmy bramce Kuciaka, czego potwierdzeniem była poprzeczka w samej końcówce meczu. Dziś już myślimy o czwartkowym meczu z Wisłą Płock. Taka jest piłka – nieobliczalna, czasem niesprawiedliwa, jednak mimo wszystko ją kochamy. Po meczu czujesz złość i ból, ale potem znowu jesteś gotowy by marzyć i planować zwycięstwo.
Panie Jacku, sądząc po echach ostatniego Walnego Zgromadzenia, a także wywiadzie z panem w na portalu Hej Mielec… trochę na aktualności zyskało powiedzenie “organizacyjnie Stal Mielec”, które funkcjonowało kiedyś, a od którego po zeszłorocznym awansie się odżegnywano.
Każdy ma prawo do swojej oceny, ale znalazłem się w klubie po to, aby struktury Stali stały się przejrzyste, czytelne, po prostu transparentne. Tak, by stowarzyszenie, które jest właścicielem klubu, sponsorzy, a także kibice, dysponowali wszelkimi danymi odnośnie funkcjonowania klubu. Idziemy w tym kierunku, zapewniam. Wszystko omówiliśmy na Walnym Zgromadzeniu, a potem informacji nie ukrywaliśmy, bo kibice mają prawo wiedzieć, jak jest. Nie chcę tego wątku ciągnąć nie wiadomo jak długo, skupiamy się bowiem na tym, by to bardzo szybko opanować. Powiedzieliśmy sobie w twardych żołnierskich słowach co trzeba robić, a teraz chcemy to robić.
Pana słowa we wspomnianym wywiadzie: “Czymś szokującym było, że przewodniczący rady nadzorczej nie miał jasnej informacji na temat sytuacji finansowej spółki, pomimo wielokrotnych wezwań i próśb o bilans oraz prognozę finansową klubu”.
Skomentuję to tak, że gdyby wszystko było jasne, czytelne, to nie byłoby zmiany na pozycji prezesa. Nie chciałbym się wypowiadać na temat mojego poprzednika, opiniować. Stwierdziłem tylko fakty.
Dla mnie z kolei szokujące, że Stal Mielec ma 56 członków pierwszej drużyny na kontraktach.
Nie chciałbym wystawiać noty poprzedniemu zarządowi to nie moje kompetencje. Ktoś wybrał taką drogę zarządzania. Mogę tylko potwierdzić: mamy 56 osób na kontraktach przy pierwszej drużynie i trzeba się z tych zobowiązań wywiązywać. Nie uciekam od tego. Przekazuję taką informację dla porządku. Nie stwierdziłem nigdzie, że to dobrze czy źle. Choć w mojej opinii powinniśmy mieć to inaczej skonstruowane.
W te kontrakty wliczają się też rezerwy czy szeroko pojęty sztab, fizjoterapeuci i tak dalej?
Te kontrakty, o których mowa, to tylko pierwszy zespół i sztab pierwszego zespołu. Inne drużyny klubowe nie wchodzą w ten zestaw. Tak dla doprecyzowania tej informacji.
Jak to jest możliwe, że Stal Mielec ma aż taką liczbę kontraktów zawodników i trenerów przy pierwszej drużynie? Chyba nie przez rozbudowany sztab.
Mamy kilkunastu ludzi, którzy posiadają podpisane kontrakty, trenują, ale nie są brani pod uwagę pod względem gry. Mają półroczne albo półtoraroczne kontrakty. Musimy to regulować. To jest jedna grupa. Druga grupa grała tutaj, podpisane są z nimi sprawy ugodowe. To są sprawy zakończone w ostatnim miesiącu, sprawy załatwione, ale musimy im płacić, bo tak stanowi prawo. Ugody są rozpisane na kilka, kilkanaście miesięcy, więc mamy ich na etatach. Pobierają wynagrodzenie z tego samego koszyka, z którego otrzymuje wypłaty ten, kto reprezentuje Stal w meczach Ekstraklasy. Taka była polityka transferowa. Czy mi się to podoba? Oczywiście, że nie, ale zobowiązania trzeba płacić, bo nikt przy podpisywaniu kontraktu nie trzymał nikogo na muszce.
Natomiast ja sobie nie wyobrażam, żeby co pół roku sponsorom nie składać pełnych relacji z naszego budżetu. Przyznaję, byłem zszokowany tym, że czegoś takiego w klubie nie było. Jak dziesięć lat temu z okładem działałem w Stali i robiliśmy awans do III ligi, każdemu małemu sponsorowi składałem relację: na co poszły pieniądze, po co, dlaczego i w którym momencie. Są różne strategie prowadzenia klubu. Dla mnie ta dotychczasowa nie była do końca przejrzysta.
Podobno były kłopoty by odkryć jak wyglądał obieg dokumentów, faktur, zobowiązań klubu. To też, wydawałoby się, podstawy, których jednak Stal nie miała.
Na pewno tu też cisną się na usta pewne mocniejsze słowa niż wypada mi powiedzieć. Nie chciałbym w to wchodzić, natomiast dostęp do dokumentów, faktur i zobowiązań był bardzo utrudniony. Z jakiego powodu, nie chcę tego oceniać.
Dostęp do informacji na temat ekonomii klubu był utrudniony? Nawet dla pana, czyli prezesa?
Gdy przyszedłem do klubu trochę tak było, ale już sobie z tym poradziliśmy.
Brzmi to podejrzanie.
Nie wiem, czy podejrzenie. Przychodzi pan do nowej organizacji. Nie wszyscy chcą pokazać wszystko. Nie wszyscy mówią to samo. Dopóki nie ma pan papierów w ręce, nie wie jaka jest prawda. Ale kilkanaście przejrzanych segregatorów czyni człowieka mądrzejszym.
Tak szczerze, jest pan zaskoczony, że zastał Stal, aż w takim stanie?
Raczej mam wrażenie, że za awansem do Ekstraklasy nie poszła ekstraklasowa organizacja. Powiedzmy sobie jedną zasadniczą rzecz. Pracowałem w dużych korporacjach, ale pomagałem i zarządzałem też kiedyś Stalą. Jeśli ktokolwiek w dzisiejszych czasach myśli, że prowadzenie klubu piłkarskiego to przyjście i pozarządzanie sobie bez odpowiedzialności, to znaczy, że nie ma pojęcia o tym biznesie. To ciężka administracyjna harówa. Absolutnie wiedziałem, że będzie ciężko. Myślałem, że jest może trochę mniej bałaganu. Ale po to mnie ktoś powołał, żebym to wyprostował. Nie ma co się obrażać, trzeba zakasać rękawy i ciężko pracować.
Pan też stwierdził, że poprzednicy zarządzali na nos.
Jakby to powiedzieć, żeby nikogo nie urazić. Jeżeli poszukuje się zawodnika X, i on gra jeden mecz w pierwszej drużynie a potem okazuje się, że ten piłkarz nie pasuje do żadnej koncepcji to chyba jest coś nie tak. Jeśli decyzje podejmuje się bez żadnych analiz, jeśli nie ma żadnej wiarygodnej dokumentacji analitycznej, że osoba X była tutaj potrzebna, to ja to traktuję jako “na nos”. Jeszcze, jeśli ktoś jest wybitny w swojej dziedzinie, na przykład były wybitny piłkarz lub fachowiec, który udowodnił wcześniej swoje kompetencje w rzeczonym poszukiwaniu zawodników, jestem w stanie to zrozumieć.
Ale jak nie ma pan doświadczenia w czymś podobnym, a potem sprowadza kilkanaście osób, z których 50% jest niewypałami to działanie jest tylko loterią. Ja grałem w trampkarzach i juniorach Stali osiem lat, interesuje się piłką od zawsze, Stalą żyje też od zawsze. Ale byłoby szaleństwem, gdybym się wymądrzał, że znam się dobrze na ewaluacji zawodników i nigdy nie podjąłbym się sam oceny przydatności piłkarza do zespołu ekstraklasowego.
Czy awans Stali Mielec był robiony va banque?
Nie wiem. Pracowałem wtedy gdzie indziej. Choć byłem na każdym meczu, czy domowym, czy większości wyjazdowych. Byli ludzie, którzy bardzo chcieli tego awansu i na niego ciężko pracowali. Była olbrzymia presja, pewnie nie wszyscy mieli czas, głowę, aby myśleć o organizacji i kontrolowaniu pewnych ruchów. Zawsze słowo zaufanie jest bardzo ważne, ale nie zawsze działa.
Pan już w Stali Mielec w takiej funkcji był, kilkanaście lat temu.
Niesamowity czas. Zrobiliśmy, zgodnie z ustaleniami ze sponsorami, po trzech latach awans do III ligi. Zdobyliśmy też w tym samym czasie mistrzostwo Polski juniorów, w finale pokonując drużynę Cracovii. Wiem, że kibice bardziej żyli wówczas fetą z okazji awansu, ale to mistrzostwo było niesamowite. Byliśmy kopciuszkiem, czwartoligowcem. A ograliśmy wszystkich. Taki sukces był czymś wyjątkowym. Dla kogoś to może nie jest sukces, bo to piłka juniorska, dla mnie to był wielki sukces. W czasie kiedy pełniłem funkcje prezesa zdobyliśmy również vice-mistrzostwo oraz brązowy medal mistrzostw Polski juniorów starszych.
Grali w tej drużynie wtedy Getinger i Domański, prawda?
Domański mistrz polski juniorów młodszych. Getinger vice-mistrz polski juniorów starszych. Poza, nimi jest kilka osób, z tych drużyn medalowych, którzy do dziś pracują przy klubie.
Jaka była proza życia w pomaganiu Stali Mielec kilkanaście lat temu?
Było inaczej, łatwiej w sensie skali finansowej. Była to skala mikro. Ale strukturalnie, jest to samo. Wszystkie elementy muszą działać, czy ma pan milion, czy ma pan piętnaście milionów. Można grać w Lidze Mistrzów, operować kolosalnymi środkami, ale jak nie działa struktura, to też pieniądze nie przykryją problemów. W zarządzaniu potrzeba precyzji, pokory. Wszystko analizować, wszystko rozliczać.
Skoro dobrze szło, to co zdecydowało, że w 2008 odszedł pan ze Stali?
Zrobiliśmy grupę sponsorską, co pozwoliło na awans. Z ówczesnymi władzami miasta mieliśmy niepisaną umowę, że jeśli zrobimy awans do III ligi, wtedy pójdą większe nakłady na klub ze strony miasta. Choćby modernizacja stadionu. Bo nie wiem, czy pan pamięta, jaki Stal miała wtedy stadion.
Pamiętam, takie strome trybuny, piętrowe.
Tak, wysokie, bo to był obiekt na 30 tysięcy widzów, pamiętający jeszcze grę Laty, Szarmacha, Kasperczaka. Niestety, czas jest nieubłagany. To były trybuny z minionej epoki. Musieliśmy w trakcie meczów wydzielać niektóre sektory, bo elementy odpadały z tych trybun. Miasto obiecało, że pomoże po awansie.
Ja w tamtych czasach doprowadziłem do sytuacji, gdzie mieliśmy inwestora, który zaangażował się w budowę pewnego obiektu biznesowego w mieście, i z tej działalności miał dzielić się zyskami z klubem. To były pewne i zaawansowane ustalenia. W pewnym momencie władze miasta uznały jednak, że projekt im się nie podoba. Powiedziałem, że skoro nie mamy zielonego światła na krok naprzód, to nie podpisuję się dalej pod tym. Bo nie da się firmować czegoś, w co człowiek nie wierzy. Tak to się zakończyło.
W trampkarzach Stali na jakiej pan grał pozycji?
Na prawej obronie. Ale ja nie byłem piłkarzem. Ja się przebierałem za piłkarza. Najwyżej zagrałem w V lidze, ale już poza Stalą Mielec. To był finał mojej zabawy. Ciekawe natomiast, że w juniorach grałem z Tomkiem Tułaczem, z którym do dziś się przyjaźnimy. Tomek do pewnego momentu nie wyróżniał się, nie łapał się do pierwszej jedenastki. A potem tak wystrzelił, że wystąpił w reprezentacji Olimpijskiej. Nie pojechał do Barcelony z różnych przyczyn, ale był w kręgu jej zainteresowań, grał też solidnie w Ekstraklasie. Tomek był charakterny, ciężko pracował i doszedł daleko. W mojej ocenie w piłce nic się nie zmieniło, musisz mieć talent, musisz ciężko pracować i fart musi być przy tobie.
Czy Leszek Ojrzyński powinien się obawiać pana przyjaźni z Tomaszem Tułaczem?
Absolutnie nie. Z Leszkiem też się przyjaźnię. Znajomych kolegów na ławkach trenerskich mam znacznie więcej, więc spokojnie z tymi skojarzeniami. Leszek Ojrzyński nie musi się żadnej z tych znajomości obawiać. Ma moje pełne poparcie. Mam wielki szacunek do jego warsztatu. W Stali mamy świetnego trenera.
Wracając do pana historii – czy było dla pana ciosem, że nie spełnił się w piłce, czy aż tak mocno nie wierzył w karierę piłkarza?
W Mielcu w tamtych czasach wszyscy chcieli grać w piłkę nożną. Inne czasy. Aby dostać się do trampkarzy Stali, musiał pan zdać specjalne testy, robione wśród chłopców ze wszystkich szkół. Chętnych było kilkunastu na jedno miejsce, więc musiał pan być naprawdę wyróżniającym się, żeby dostać plac w wielkiej Stali. Oczywiście, że chciałem zostać piłkarzem, zawsze o tym marzyłem. Ale przyszedł taki moment, kiedy kończyłem przygodę w juniorach, i wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Brakowało mi choćby szybkości, a to aspekt bardzo trudny do wytrenowania.
Dlatego zawsze mówię młodym chłopakom: walczcie, trenujcie, ale musicie być też gotowi na to, że w pewnym wieku okaże się, że jednak wasze przeznaczenie jest inne. Nie może być tak, żebyście w pewnym momencie, gdy nie wyjdzie w piłce, nie mieli pomysłu na życie. Trzeba myśleć. Ja szybko się zorientowałem, że sorry bardzo, ale inni grają w piłkę lepiej ode mnie. I tyle w tym temacie to był świadomy koniec.
Poza studiami, został pan przy piłce poprzez sędziowanie.
Sędziowanie nie było wtedy zawodem. Mam w swojej historii jeden sezon jako sędzia asystent w Ekstraklasie. Ja pracowałem wtedy w korporacji od poniedziałku do piątku, a w weekendy mogłem sobie sędziować. Nie chwaliłem się tym jednak w firmie. W pewnym momencie, gdy posędziowałem mecz Zagłębie Lubin – Polonia Warszawa bodajże w ¼ Pucharu Polski, po meczu odebrałem telefon od ówczesnego prezesa firmy. Powiedział mi, że widział mój mecz w telewizji. Stwierdził, że dobrze sędziowałem, że fajnie ta moja kariera sędziowska się rozwija, że widzi moją przyszłość w tej dziedzinie. Ale też zarazem powiedział, że mam dwadzieścia cztery godziny na wybranie – czy sędziowanie, czy praca w korporacji. Jeśli to pierwsze, zrozumie. Jak to drugie, będą perspektywy awansu i wzrostu apanaży. Bardzo mnie kręciło sędziowanie, dobrze się z tym czułem, ale wybrałem to drugie.
Zaczynał pan od sędziowania B-klasy, zna pan więc futbol od podszewki. Nasłuchał się pan?
Każdy sędzia się nasłucha. Trzeba mieć w tym fachu żelazną skórę. Nie wolno dać się sprowokować. Zdarzają się różne sytuacje. Do dziś lubię obejrzeć czasem mecz na najniższym poziomie. Ostatnio byłem na meczu A-klasy. Niewiele się zmieniło. Mecz przerywano dwa razy.
To co tam się stało?
Zawodnicy jednej drużyny zaczęli się bić z ławką rezerwowych drugiej drużyny. Natomiast najwięcej wyzwisk jest na najniższych ligach tam sędziowie nie są chronieni, więc publika pozwala sobie na wiele, od 4 ligi w górę jest trochę łatwiej i bezpieczniej. Sędzia zawsze się nasłucha, to wpisane w ten zawód, ale to oczywiste, że to aktywność dla twardych gości. Kiedyś w Ekstraklasie zawodnik opluł mnie w czasie gry, nie mogłem ocenić czy było to celowe czy był to przypadek i musisz wtedy wytrzymać, by nie zaburzyć całego widowiska. To trudna praca dla nielicznych, bo w Polsce wszyscy znają się na sędziowaniu.
Pan, jako były arbiter, nie zareaguje jak pewien inny prezes, który wyzywał z loży sędziego?
Jeśli coś podobnego mi się przydarzy, proszę dzwonić i mnie przepytać z tych słów. Wiem jakie są emocje na boisku, wiem jaka jest atmosfera. Czy jako prezes spokojnie siedziałem, gdy bramka Jankowskiego ze Śląskiem nie została uznana? Nie, denerwowałem się. Ale różnica jest taka, że wiem dlaczego została nie uznana. Czasem pozwalam sobie posędziować przed telewizorem w domu i ponarzekać, ale za 4 ściany salonu nic nie wychodzi.
Wie pan, mam jednak taką myśl, że ten epizod w sędziowaniu akurat w tamtych latach jest czymś, co dzisiaj nie pomaga. Wzbudza pytania, jak się wówczas funkcjonowało w środowisko sędziowskim.
Jednym wątkiem chciałbym to zamknąć i zakończyć. Ludzie z tego środowiska różnie funkcjonowali, różnie się zachowywali i w różny sposób kończyli swoje kariery. Moja obecność w piłce trwa nadal i nigdy z tytułu mojego sędziowania nic nie zostało zakwestionowane. W każdych czasach występują trudne, dziwne sytuacje, ale najważniejsze by rano sobie spojrzeć z uśmiechem w lustro.
Ale widział pan w jakim środowisku funkcjonuje.
Co mogę panu powiedzieć. Niech pan sam sobie odpowie.
Na pana były kiedykolwiek próby nacisków?
Nie, nigdy.
Te korporacje, o których pan mówił, to między innymi stanowiska menadżerskie w firmach Jutrzenka i Nestle. Jak przebiegała pana kariera wzwyż w tych firmach?
Było trochę łatwiej, bo duże firmy wchodziły wtedy do Polski i szukały przedstawicieli handlowych. Trzeba było być kreatywnym, dużo podróżować, sprzedawać i osiągać określone wyniki.
Był pan akwizytorem?
Nie byłem nigdy akwizytorem. Byłem profesjonalnym, dobrze wyszkolonym przez korporację firmowym przedstawicielem handlowym. Jeśli komuś na tym stanowisku w terenie idzie dobrze, to dostrzegają to też w biurze w Warszawie i szybko można się piąć po szczeblach kariery. Słowa marketing, trademarketing, dział sprzedaży, zarządzanie zasobami ludzkimi nie są mi obce. Ostatnie 5 lat spędziłem w centrali w Warszawie, czyli sam szczyt kariery każdego w korporacji, osiągnąłem to. Teraz pora na nowe wyzwania.
Nie żal było w minionym roku tej funkcji zostawiać dla niepewnego biznesu, jakim jest piłka nożna?
To wiązało się też z sytuacją życiową. Ostatnie lata spędziłem w Warszawie, natomiast moja rodzina mieszkała w Mielcu. Byłem w domu weekendowo. Córka i syn są już dorośli, córka założyła rodzinę, syn studiuje prawo. Małżonka została w Mielcu sama, musieliśmy zdecydować co dalej. Warszawa i życie w niej, tempo, korki, to życie lepiej skrojone dla ludzi młodszych robiących karierę. Starsi w pewnym wieku uznają, że lepiej wyjechać. Więc tak postanowiliśmy z małżonką i wróciłem do Mielca. Powiem, że byłem tutaj dogadany, miałem mieć bardzo dobrą umowę w pewnej firmie. Robiłbym to, co do tej pory, ale codziennie byłbym w domu. Wtedy przyszła oferta ze Stali. Człowiek lubi adrenalinę, dlatego wziąłem to.
Jak pan wspomina te pięć lat w rozjazdach z punktu widzenia życia rodzinnego?
To nie tylko te pięć lat, bo wcześniej, będąc w terenie, też ogromne ilości czasu przeznaczałem na pracę. Czasem mam takie przemyślenia, że coś z tego życia rodzinnego uciekło. Dzieciaki dziś mają swoje życie, porozmawiają rzeczowo z tatą godzinę, potem się nudzą w gronie starszych. Czasu nie wrócimy wiec po co nad tym się zastanawiać i zaśmiecać głowę. Pewnie czasem czegoś brakuje, ale każdy jest reżyserem swojego życia. Ja nie będę teraz płakał, że poszedłem tą ścieżką. Uważamy, z żoną, że to była najlepsza dobra nasza droga.
Co dokładnie z korporacyjnego ładu chce pan zaprowadzić w Stali?
Może korporacyjnego porządku, nie ładu. Do korporacji to nam bardzo dużo brakuje. Na razie mamy cele krótkoterminowe, kluczowe jest utrzymanie w Ekstraklasie.
Z tym, że tutaj karty są jakby rozdane, już pan na wiele nie wpłynie. Ciekawi mnie co strukturalnie chciałby pan zrobić w Stali.
Dlaczego już są karty rozdane? Wierzymy w ten zespół i jesteśmy pewni, że o Stali Mielec będzie jeszcze głośno w Polsce. Potrzebna jest przebudowa strukturalna, organizacyjna. Musimy zbudować klub tak, żeby sprawnie funkcjonował. Wzmocnić pion sportowy. Mieć dyrektora sportowego, który będzie pracował nad planem transferowym, przemyślanym i dobrze przygotowanym. Ja nie chcę być prezesem, który będzie finalizował transfery zawodników, którzy mi się podobają. Ja mam dostatecznie dużo obowiązków.
Szczególnie, że nie macie skautingu.
Na razie, ale i tu będą duże zmiany. Mamy też duże ambicje dotyczące rozwoju naszej akademii. Potrzebujemy pracy u podstaw. Tak, by jak pan wchodzi rano do klubu, to wszyscy wiedzieli co mają robić do końca dnia. Do tej pory tego rytmu nie było.
A jeśli Stal spadnie, co wtedy?
Nie dopuszczam takiej myśli. Wszystkie dokonywane przeze mnie w konsultacji i wsparciu rady nadzorczej zmiany mają na celu podniesienie poziomu organizacyjnego klubu, w co wierzę, musi się przełożyć na sukces sportowy. W zarządzie stowarzyszenia i radzie nadzorczej mam przyjemność współpracować z ludźmi, którzy odnieśli już spore sukcesy w różnych obszarach. Dziś oddają swoje serce Stali. Jest też z nami i mocno nas napędza do działania osoba, bez której sukces klubu w ostatnich latach nie byłby możliwy. To wszystko daje powody do optymizmu. Powstał bardzo mocny zespół kompetentnych bardzo zdolnych ludzi, którzy chcą zbudować silny, rywalizujący z najlepszymi, nie bojący się niczego klub. Tego oczekują od nas zawsze wierni kibice. Taki mamy plan i jestem pewien, że go zrealizujemy.
Leszek Milewski
Fot. Archiwum Jacka Klimka