– Dla niej wszyscy młodzi, łysi, tacy sami: ścierwo – twierdziła legendarna pani Janina, której przemyślenia opisał w utworze “Każdy ponad każdym” raper Sokół. Starsza kobieta z warzywniaka reprezentowała opinię nie setek czy tysięcy, ale milionów ludzi na całym świecie, nie ma co do tego cienia wątpliwości. Sam przecież czytałem to milion razy pod swoimi tekstami. “Anglia, Polska, Maroko, jeden czort, wszędzie ci kibolscy bandyci są tacy sami. Nic tylko agresja, zło, przemoc i narkotyki”. Momentami w jednym worku lądowali skrajnie lewicowi chuligani z Sankt Pauli oraz fanatycy Dynama Kijów z grupy White Boys Club, nazwanej tak niekoniecznie ze względu na barwy klubowe.
James Montague, brytyjski dziennikarz i pisarz, jako jeden z pierwszych tak poczytnych autorów postanowił odrzucić w kąt i czarne, i różowe okulary. Do oglądania subkultury kibiców, jednej z największych i najpotężniejszych na świecie, postanowił użyć raczej szkła powiększającego, gdzieniegdzie lornetki. Tak powstała książka “1312”. Pierwsza tak śmiała próba wejścia do świata kibiców. Czyli do naszego świata.
***
Tuż przed premierą zostałem poproszony o dwa-trzy zdania, które mogłyby się znaleźć na okładce tej książki. Przeczytałem egzemplarz recenzencki i… miałem pewne wątpliwości. James Montague przez przeszło 400 stron pozostaje w pierwszej kolejności dziennikarzem. Mimo że opisuje swoje złodziejskie epizody z lat młodzieńczych – jest człowiekiem pióra, który próbuje wejść do świata fanatyków, początkowo nawet niespecjalnie odróżniając ultrasów od chuliganów. Sam zgadzam się z hasłem, które swego czasu znalazło się na oprawie Legii: trzeba to przeżyć, żeby to zrozumieć, żeby w to uwierzyć.
Montague był świadkiem pewnych zdarzeń, był w pierwszym rzędzie obserwatorów, ale jednak – nie był ich uczestnikiem. Dlatego nawet teraz, gdy od lektury minęło już trochę czasu, nie mam pewności, czy autor “1312” wie, po co zawsze za sobą ciągniemy te race, stroboskopy i świece dymne. Ale jestem jednocześnie pewny, że zrobił absolutnie wszystko, co w jego mocy, by chociaż spróbować się dowiedzieć. A to już więcej, niż ktokolwiek przed nim.
***
Tutaj możesz zakupić książkę “1312”
Najkrócej rzecz ujmując: Montague był wszędzie. Można ślepo strzelać po całej mapie, gość na pewno wetknął tam swój nos, wraz z aparatem umieszczonym w smartfonie. Urugwaj? Bardzo proszę. Okolice frontu na wschodzie Ukrainy? A jakże. Brazylia, Serbia, Szwecja, Turcja? Tak jest, James tam był, zawsze próbując wyłuskać prawdę o miejscowych fanatykach piłkarskich.
I trzeba od razu przyznać – nie ma tutaj dróg na skróty. Autor jak tylko może ucieka od obiegowych opinii, stereotypów, oceniania z góry. Zresztą, nie miał za dużego wyjścia. Gdy udaje się na spotkanie z niesławnym Fabrizio Piscitellim, lepiej znanym jako Diabolik, założycielem grupy Irriducibilli na trybunach Lazio, oceny nie miałyby sensu. W końcu siadasz naprzeciw gościa odpowiedzialnego za spory kawałek włoskiego narkobiznesu. Z człowiekiem zamieszanym w najcięższe przestępstwa, w dodatku rezydującym w miejscu przyozdobionym czarnymi krzyżami celtyckimi na czerwonym tle. Ludzie obecni przy spotkaniu witają go salutem rzymskim. Już sam fakt, że Montague usiadł do stołu z kimś takim wystawia książce pewne świadectwo.
A może nawet dwa świadectwa. Po pierwsze – Montague nie cofa się przed rozmowami z najczarniejszymi z czarnych charakterów. Ba, oddaje im głos, momentami nawet sam zaznacza – czułem się nieswojo patrząc, jak szybko przestały mi przeszkadzać rasistowskie symbole na każdej ścianie. Po drugie – Montague dociera często do samych szczytów. Być może gdyby historia ułożyła się inaczej, ktoś mógłby deprecjonować wagę tego włoskiego rozdziału. Wskazywać, że Diabolik to już emeryt, że opowiedział pismakowi trochę baśni.
Ale w 2019 roku Diabolik został zamordowany przez profesjonalnego zabójcę pojedynczym strzałem w głowę. Takie rzeczy nie spotykają przypadkowych łebków z rzymskich osiedli, którzy w weekend odpalili dwie race.
***
Postaci takich jak Diabolik przewija się przez karty książki kilkanaście. Najlepsze rozdziały to swoją drog właśnie te, gdzie James dotarł do najwyżej postawionych kibiców i spędził z nimi więcej niż 30 minut na parkingu pod stadionem. W Szwecji uczestniczy w akcji, którą nazwalibyśmy swojsko “wjazdem na osiedle”, po czym z niepokojem odkrywa, że całość wprawiła go w radosne uniesienie, a adrenalina wywoływała uśmiech jeszcze w hotelu, po skutecznej ucieczce przed policyjną obławą. We Włoszech rozmawia z ultrasami objętymi wieloletnimi zakazami stadionowymi. Na Ukrainie stara się poznać prawdę o świeżo upieczonych politykach, wywodzących się w prostej linii z grup chuligańskich. Pokazuje ich drogę – od leśnych ustawek, przez Majdan i front wschodni, aż po gabinety kijowskich urzędów, w których poruszają się równie sprawnie, co po trybunach Dynama.
Nieco słabiej wypadają te, gdzie Montague jest zmuszony bazować na opinii dziennikarzy śledczych czy biernych obserwatorów rzeczywistości kibicowskiej. To zresztą jedna z głównych przyczyn braku szerszych wzmianek o Polsce, o której autorowi opowiedział skrótowo Szymon Jadczak. To tworzy pewien dysonans – w jednej chwili poznajemy poukładanych z klubem, politykami i mafią gangsterów z Ameryki Łacińskiej, poznając ich poglądy oraz siłą rzeczy niuansując ich działania. Później o wiele łagodniejszych kibiców chociażby z Serbii ukazuje się w dość jednoznacznym świetle.
Podobne wrażenie towarzyszy również wycieczkom w okolice Albanii. Montague mocno się broni przed zajmowaniem jednoznacznego stanowiska, ale jednocześnie sam przyznaje – z Albańczykami wychylił niejedną rakiję, w Serbii większość drzwi u najwyżej postawionych ultrasów pozostała dla niego zamkniętych. Stąd też obszerna historia człowieka, który pilotował drona z flagą “Wielkiej Albanii” nad stadionem w Belgradzie podczas meczu Serbii z Albanią przypomina niewinną anegdotę o trollingu. Od razu rzadziej pojawiają się tu wstawki o szowinistycznych ultra-nacjonalistach, choć przecież trudno o bardziej szowinistyczny i ultra-nacjonalistyczny projekt, niż “Wielka Albania”.
To jednak tak naprawdę szczegóły, które nie mogą przyćmić ogromu pracy, jaką Montague włożył w możliwie obiektywny obraz trybun.
I to jest coś, co zdecydowanie zasługuje na uwagę. Sam tytuł już mówi wiele – 1312, czyli “zakodowany” przekaz antypolicyjny, łączy kibiców z całego świata. Jak się okazuje – tylko on. Montague podczas swojej podróży dookoła świata poznaje tyle rodzajów kibiców, tyle skrajnych postaw w tym środowisku, że żadna pani Janina już nigdy nie wrzuci ich wszystkich do jednego worka. Co ważne – w większości przypadków widzimy jak na dłoni motywy, przyczyny, czasem nawet historyczne uwarunkowania. Sami decydujemy, czy bardziej przekonuje nas ofiarność, bohaterstwo i szczery patriotyzm chuliganów z Majdanu, którzy pojechali walczyć z Rosją w Donbasie, czy jednak opisane równie dokładnie tatuaże na ich nogach – neonazistowskie, odwołujące się do najpodlejszych postaci w historii ludzkości.
Montague w przeciwieństwie do setek dziennikarzy z całego świata, próbuje zrozumieć i próbuje się dowiedzieć. Nie ocenia, a przynajmniej stara się nie oceniać. Nie protestuje, gdy rzymski prawnik wykazuje mu niesprawiedliwość systemu wobec ultrasów, nie przerywa, gdy Szwedzi tłumacza mu, czemu reformy “zwiększające poziom bezpieczeństwa” w ich futbolu to komediodramat.
To nadal dziennikarz w świecie ultrasów, a nie ultras w świecie dziennikarzy. Ale chyba tym korzystniej dla czytelnika, który dostaje kawał świetnej historii nie tylko o samych kibicach, ale też o stopniowym odkrywaniu ich świata.
Świata barwnego, niejednolitego i fascynującego. Choć z pozoru to wszystko przecież młodzi i łysi.
JO
fot. FotoPyk