Kiedy Robert Rozier – przed laty obiecujący futbolista, obrońca między innymi St. Louis Cardinals i Oakland Raiders – po raz pierwszy został wysłany, by zabić ku chwale swojego nowego Boga, nie spisał się najlepiej. Po prostu zjadły go nerwy. 25-centymetrowy nóż ukryty w nogawce spodni tego zwalistego, czarnoskórego mężczyzny, nieco krępował jego ruchy. Spocone dłonie odmawiały mu posłuszeństwa przy najprostszych czynnościach. Po masywnych plecach przebiegały nieustannie lodowate dreszcze. Swoją ofiarę wybrał przypadkowo. Nie polował na żadnego konkretnego wroga wiary. Miał się tylko sprawdzić w akcji – przejść chrzest bojowy i pierwszy raz uśmiercić „białego diabła”. Postawił na chudego, niewysokiego faceta, ewidentnie znajdującego się pod wpływem alkoholu. Śledził z bezpiecznej odległości i pod osłoną nocy, jak zataczający się człowiek zmierza w stronę mieszkania. Gdy tylko spostrzegł, że pijakowi udało się uporać z zamkiem w drzwiach, zaatakował.
Adrenalina pomogła mu się skupić. Ugodził ofiarę nożem w samo serce. A kiedy okazało się, że w mieszkaniu znajduje się jeszcze jeden mężczyzna, Rozier zadziałał już automatycznie. Tego drugiego też pchnął w klatkę piersiową. – Yahweh! Yahweh! – pomrukiwał bez ustanku, jak w malignie.
Nagle, na widok dwóch nieruchomych, zakrwawionych ciał, eks-futbolista spanikował. Zatracił zdolność racjonalnego myślenia. Ubzdurał sobie, że z całą pewnością ktoś zadzwonił już po policję. Że lada moment gliniarze z Miami przybędą na miejsce i przyłapią go na gorącym uczynku. W miejscu zbrodni, z okrwawionym nożem w dłoni. Co było oczywiście absolutnie niemożliwe – jego ofiarą padło wszak dwóch miejscowych lumpów. O takich jak oni nikt się nie troszczy. Do Roziera to jednak nie docierało. Skrył ostrze z powrotem w spodniach i wyszedł z mieszkania. Po chwili zdał sobie sprawę, że nie zabrał ze sobą żadnego dowodu, który mógłby potwierdzić jego inicjację. Rozważał nawet cofnięcie się i odcięcie obu martwym mężczyznom głów, lecz doszedł do wniosku, że podróż powrotna z tak niecodziennym bagażem może ściągnąć na niego niepotrzebną uwagę. Nawet w nocy.
Wreszcie odrzucił wszelkie niedorzeczne pomysły i zemknął w ciemność.
MROCZNA STRONA SPORTU: „ANIOŁ ŚMIERCI”
Ociekający krwią nóż i poplamione ubranie okazały się wystarczającymi dowodami odwagi i wierności Roziera. Nie obyło się wszakże bez reprymendy. Yahweh ben Yahweh – jego mistrz, duchowy przywódca i Bóg – łagodnie pogładził Roberta po olbrzymich dłoniach. – Dobrze się spisałeś – powiedział cicho. – Zasłużyłeś na miano „Anioła Śmierci”. Pamiętaj jednak, by następnym razem odciąć ucho białemu diabłu. Wystarczy mi ucho. Rozier zapamiętał. Był posłuszny. Gdy zabił kolejny raz, zgodnie z wolą Yahweh oderżnął ofierze ucho i po powrocie do świątyni złożył je w dłoniach przywódcy. Wielkiego pomazańca, który miał wprowadzić Afroamerykanów na ścieżkę ku krajowej, a potem globalnej supremacji.
Yahweh ben Yahweh pokiwał z uznaniem głową.
– Chwała Yahweh! – zakrzyknął, odbierając od Roziera fragment ludzkiego ciała i wznosząc wysoko nad głowę, niczym trofeum. Wszyscy obecni w komnacie mężczyźni, ubrani w jednakowe, białe szaty, z głowami owiniętymi w białe turbany, podchwycili zawołanie. Rozier także krzyknął, chyba nawet najgłośniej. Przepełniała go duma, jakiej nie czuł… No właśnie, od kiedy? Poświęcił ułamek sekundy, by zastanowić się nad tą kwestią, lecz zagadka nie była trudna. Nie doświadczył w życiu wielu chwil szczerej satysfakcji, więc te nieliczne doskonale zapamiętał. – Ostatni raz czułem taką radość, gdy St. Louis Cardinals wybrali mnie w drafcie do NFL – pomyślał. Zaraz karcąc siebie w duchu za te bluźniercze wspomnienia. – Przecież to nie byłem ja. W futbol grał Robert Rozier, człowiek zniewolony przez białych. Ja nazywam się Neariah Israel. Jestem teraz członkiem „Bractwa”. Jestem „Aniołem Śmierci” i dziś kolejny biały szatan zginął z mojej ręki. Służę tylko Bogu. A moim jedynym Bogiem jest Yahweh ben Yahweh.
Potem pytano go, dlaczego to robił. Dlaczego zabijał, okaleczał zwłoki i przynosił te makabryczne skalpy do przywódcy swej sekty. Niczym daninę. Dlaczego nawet przez myśl mu nie przeszło, że robi coś niewyobrażalnie złego. – Yahweh miał wokół siebie aurę świętości – tłumaczył.
(rozdział I) SPRAWA ARTHURA McDUFFIEGO
Wiosną 1980 roku w Miami nastąpiła eksplozja społecznego niezadowolenia, która przerodziła się szybko w regularne zamieszki. Miasto zapłonęło. Nie metaforycznie, z powodu upalnej temperatury, ale od ognistego gniewu czarnoskórych mieszkańców Florydy.
Nigdy wcześniej nie doszło tam do tak olbrzymich rozruchów. Iskrą, która roznieciła ten wściekły pożar, była śmierć niejakiego Arthura McDuffiego1. Czarnoskórego ubezpieczeniowca, mającego za sobą służbę w Marines. Jeszcze w grudniu 1979 roku 33-letni McDuffie został schwytany przez grupę białych policjantów gdy złamał przepisy ruchu drogowego, jadąc swoim motocyklem. Okazało się, że nie posiadał on ważnego prawa jazdy, co najpewniej było przyczyną jego późniejszego zachowania. Jak dowodzili funkcjonariusze w raporcie, McDuffie nie zatrzymał się na wyraźny sygnał, lecz zmusił patrol do trwającego osiem minut pościgu, naruszając kolejne przepisy. Gnał na złamanie karku, ignorował sygnalizację świetlną, momentami poruszał się pod prąd. Wreszcie stracił kontrolę nad motocyklem i na zakręcie wyleciał z siodełka. Potem próbował jeszcze zerwać się do biegu i zemknąć policjantom na piechotę, a nawet ich zaatakował, lecz ci w końcu go obezwładnili i zakuli w kajdanki.
Wskutek poniesionych obrażeń McDuffie zmarł po czterech dniach pobytu w szpitalu. Tak przynajmniej brzmiała pierwotna wersja wydarzeń. Sekcja zwłok wykazała jednak, że jest niemożliwe, by mężczyzna aż do tego stopnia poobijał się w wypadku drogowym. Tym bardziej że ucierpiała przede wszystkim głowa, którą w trakcie jazdy osłaniał wszak kaskiem, a nie na przykład kręgosłup. Jak orzekł dr Ronald Wright, lekarz medycyny sądowej, Arthur McDuffie ponad wszelką wątpliwość został feralnego dnia pobity. Czy raczej – skatowany na śmierć.
„Jego twarz przypominała rozgniecioną skorupkę jajka”
dr Ronald Wright na łamach The Desert Sun (1980)
Po intensywnym śledztwie kolejni uczestnicy pościgu za motocyklistą zaczęli pękać. Okropna prawda wyszła na jaw.
W rzeczywistości McDuffie po swej dość irracjonalnej ucieczce dobrowolnie zatrzymał motor i krzyknął: „poddaję się”. Wówczas funkcjonariusze obezwładnili go, ściągnęli mu z głowy kask i stłukli do nieprzytomności. Niektórzy okładali go ciężkimi, policyjnymi latarkami. Następnie założyli mu kajdanki i wezwali służby medyczne. – Oficerowie Diggs, Watts, Hanlon i Marrero uderzali ofiarę po głowie i klatce piersiowej. Zadali co najmniej pięć ciosów w twarz. W tym samym czasie pozostali policjanci zniszczyli motocykl McDuffiego, by upozorować wypadek drogowy. Wcześniej na pojeździe nie było żadnych uszkodzeń – zeznał pod przysięgą przedstawiciel lokalnego Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego.
William Hanlon, jeden z wymienionych uczestników całego wydarzenia, by ratować skórę przyznał z własnej woli, że osobiście odpowiadał za nieudolną próbę upozorowania wypadku. Podrapał nawierzchnię ulicy oraz chodnik przy pomocy klucza do kół, a także zerwał McDuffiemu zegarek z nadgarstka i cisnął go na pobocze. Zeznawać zaczął też oficer Charles Veverka. Wskazał on swojego kolegę, Alexa Marrero, jako głównego agresora. Co zainicjowało kolejny podrozdział całej afery, ponieważ Marrero miał kubańskie korzenie. Hiszpańskojęzyczna diaspora, tłumnie zamieszkująca Florydę, natychmiast doszła do wniosku, że jej przedstawiciel został wytypowany na kozła ofiarnego przez białych kumpli. Puszka Pandory została więc otwarta i nikt już nie mógł zatrzymać lawiny wzajemnych zarzutów, wynikających z rasowych bądź etnicznych uprzedzeń.
Kultowy serial „Policjanci z Miami” (z genialnym podkładem muzycznym autorstwa Jana Hammera) prowokuje, by na Miami lat 80. spoglądać z sentymentem, ale w rzeczywistości miasto było wówczas dręczone wieloma poważnymi kryzysami społecznymi. Spektakularny sukces serialu odegrał zresztą ważną rolę w poprawie wizerunku Miami w oczach turystów.
Koniec końców stanęło na tym, że spośród funkcjonariuszy uczestniczących w zatrzymaniu McDuffiego, trzech w ogóle uniknęło zarzutów ze względu na złożenie zeznań obciążających resztę. Zostali poddani jedynie wewnętrznym procedurom.
Pięciu stanęło natomiast przed sądem:
- Ubaldo Del Toro – oskarżony o próbę manipulowania dowodami
- Herbert Evans – oskarżony o próbę manipulowania dowodami
- Ira Diggs – oskarżony o pobicie ze skutkiem śmiertelnym
- Michael Watts – oskarżony o pobicie ze skutkiem śmiertelnym
- Alex Marrero – oskarżony o morderstwo drugiego stopnia
Zainteresowanie procesem urosło do gigantycznych rozmiarów. Jasne, McDuffie nie był niewiniątkiem – jakkolwiek spojrzeć, jechał bez prawka i faktycznie zmusił patrol do pościgu. Niemniej, nic nie mogło usprawiedliwić bestialskiego zachowania policji. Poza tym, historię ofiary łatwo było przedstawić w sposób chwytający opinię publiczną za serce. Były Marine, ojciec trójki dzieci, próbujący akurat wyprowadzić swoje życie na prostą poprzez nową pracę i powrót do byłej żony, pobity przez grupę policjantów z brutalnością tak wielką, że oczy zapadły mu się do wnętrza czaszki. – Kiedy pierwszy raz zobaczyłam męża na szpitalnym łóżku, w ogóle go nie poznałam. Jego twarz spuchła do tego stopnia, że przypominała skorupę. Nie było na niej żadnych rysów, oczodoły zniknęły zupełnie – opowiadała Federica McDuffie. – Przetoczono mu pięć litrów krwi, ale lekarze stwierdzili, że jego mózg puchnie w sposób niemożliwy do zahamowania. Nie było na to lekarstwa. Ciało żyło, mózg umierał.
PROCES McDUFFIEGO
Nastroje w Miami uległy pogorszeniu, gdy lokalna prasa podała, iż postawieni przed sądem oficerowie od dawna działali ponad prawem. Ciążyło na nich w sumie prawie 50 oficjalnych skarg i 13 wewnętrznych dochodzeń o nadużycia uprawnień, z których jednak nic konkretnego nie wynikało.
Można więc zakładać, iż McDuffie nie był wcale pierwszą ofiarą tych policjantów. Po prostu tym razem przegięli. Stracili nad sobą panowanie i sytuacja wymknęła im się spod kontroli, a skoro sprawą zainteresowały się nie tylko miejscowe, ale również krajowe media, to nie mogli się wyłgać od odpowiedzialności. Pierwsze relacje na temat tragedii publikowała sama Edna Buchanan – jedna z ikon amerykańskiego dziennikarstwa śledczego, laureatka nagrody Pulitzera w 1986 roku. To ona – pracując wówczas dla gazety Miami Herald – rozpętała burzę wokół śmierci McDuffiego, zanim jeszcze wszystkie jej okoliczności się wyklarowały. Swoimi krzykliwymi artykułami wywołała niemożliwą do zahamowania lawinę spekulacji. Nawet jeśli policyjni decydenci mieli zamiar zamieść prawdę pod dywan, stracili na to szansę w obliczu medialnej zawieruchy.
„Edna Buchanan miała proste credo. Gdy coś budzi twoje wątpliwości, napisz o tym w gazecie. Nie szukała sensacji za wszelką cenę, ale zdawała sobie sprawę, że tylko sensacyjne teksty mogą spowodować realne zmiany”
Nicholas Griffin: „The Year of Dangerous Days”
Buchanan była doskonale znana gliniarzom z Florydy. Zazwyczaj jako pierwsza przedstawicielka mediów pojawiała się w miejscu, gdzie popełniono jakąś zbrodnię. Niekiedy można było odnieść wrażenie, że o najbardziej intrygujących sprawach reporterka dowiaduje się nawet szybciej od samych funkcjonariuszy. Policjanci trochę się jej z tego powodu obawiali, a trochę na nią wkurzali. Zawsze postukiwała swoimi absurdalnie wysokimi szpilkami, zadawała mnóstwo niewygodnych pytań i publikowała teksty tak drapieżne, że po jej ofiarach pozostawały jedynie strzępy.
– O tej sprawie dowiedziałam się późno, bo 21 grudnia. To był piątek, a McDuffie został zaatakowany w poniedziałek. Potem zapadł w śpiączkę, z której się już nie obudził – opowiadała Buchanan. – A więc w piątek dostałam telefon. Rozmówca, będący później moim źródłem, wyjawił mi zdumiewającą historię. Stwierdził, że policjanci pobili jakiegoś czarnoskórego mężczyznę, który albo już nie żyje, albo umiera. Zapewnił mnie, że choć policjanci twierdzą, iż ten motocyklista rozbił się w trakcie ucieczki, w rzeczywistości został przez nich skatowany. Natychmiast zadzwoniłam do kostnicy i zapytałam: „Hej, macie tam jakiegoś czarnego motocyklistę po wypadku?”. Zaprzeczyli. Pomyślałam: „No tak, fałszywy trop”. Już miałam się pożegnać, gdy pracownica kostnicy się odezwała: „Zaraz… Jeszcze go nie ma, ale zaraz do nas trafi. Zmarł pół godziny temu”.
Dziennikarka zabrała się do weryfikowania bulwersujących doniesień2. Dotarła do raportów i wyników pierwszego wewnętrznego śledztwa. Ustalenia były jasne: McDuffie uciekał, rozbił się, zaatakował funkcjonariuszy. Został spacyfikowany, zmarł w wyniku obrażeń poniesionych w trakcie kraksy. Nic niezwykłego. I być może Buchanan odpuściłaby temat, gdyby nie to, że już wcześniej interesowała się brutalnością policji z Miami.
Edna Buchanan
– Zaczęłam przeglądać akta i moją uwagę przykuły nazwiska funkcjonariuszy, którzy byli zaangażowani w całą aferę. Kojarzyłam tych ludzi. Wszyscy cieszyli się najgorszą reputacją z możliwych. Mieszkańcy Miami wielokrotnie składali na nich skargi – wspominała reporterka. – Temat McDuffiego naprawdę zaczął mnie wtedy interesować. Uznałam, że muszę zobaczyć ten jego motocykl. Dowiedziałam się, gdzie go odholowano i pojechałam tam, z nikim się wcześniej nie umawiając i nikogo nie prosząc o zgodę. Facet z policyjnego parkingu nie był jednak zaskoczony na mój widok. „No wreszcie! Czekałem, aż ktoś w końcu przyjedzie” – powiedział i podsunął mi dokumenty do pokwitowania odbioru. Wtedy już wiedziałam, że cały ten raport to bujda, a opowieść o wypadku jest wyssana z palca. Policjanci wyraźnie się przecież powoływali na ustalenia wynikające z oględzin motocyklu. Okazało się, że przede mną nikt się nawet nie pofatygował, by ten motocykl zbadać.
Ustalenia dziennikarki zelektryzowały opinię publiczną w Miami. Dlatego – być może w naiwnej nadziei na rozładowanie olbrzymiego napięcia – proces policjantów przeniesiono do miejscowości Tampa, położonej w zupełnie innej części Florydy.
WYROK
Oczekiwania afroamerykańskiej społeczności były jasne. Skazać morderców. Odesłać ich za kraty. Spodziewano się, że presja wywierana na wymiarze sprawiedliwości okaże się tutaj kluczowa. I długo wydawało się, że w istocie tak będzie. Za przykład mogą posłużyć zarzuty postawione przed oficerem Marrero. Początkowo miał on być sądzony wyłącznie za pobicie ze skutkiem śmiertelnym, podobnie jak jego koledzy. Dopiero gdy przez ulice Miami przetoczyła się demonstracja, na czele której kroczyła grupa protestujących dźwigająca symboliczną trumnę, oskarżono go o morderstwo drugiego stopnia. Co faktycznie nieco ostudziło nastroje. Czarnoskórzy mieszkańcy Miami wreszcie otrzymali od władz sygnał, że sprawa McDuffiego jest traktowana z zasłużona powagą. „Morderstwo” brzmi całkiem inaczej niż „pobicie ze skutkiem śmiertelnym”.
Morderstwo oznacza pełną premedytację.
Co ciekawe, Edna Buchanan, znająca wszak szczegóły sprawy lepiej niż ktokolwiek inny, nigdy nie uważała, by McDuffie został skatowany z pobudek rasistowskich3. – Gliniarze nie znoszą pościgów – wyjaśniała. – Po pierwsze, ryzykują w nich własne życie. A poza tym, mogą zniszczyć sprzęt, za który odpowiadają. Rozbicie radiowozu to dla nich spory kłopot. Dlatego niebezpieczna gonitwa za McDuffiem tak ich rozwścieczyła. Oczywiście czarni się z tym nie zgodzą – ich zdaniem chodziło o kolor skóry. Ja tak nie uważam, choć sama odkryłam, że oficer, który prawdopodobnie zadał pierwszy cios, był już wcześniej oskarżany o poniżanie czarnoskórych. Mimo wszystko sądzę, że ktokolwiek by tym motocyklem wtedy uciekał – biały, czarny, bez znaczenia – zebrałby lanie. Kluczowy był ten pierwszy cios. Reszta doskoczyła do ofiary jak sfora wygłodniałych psów.
Trudno odmówić logiki tym przemyśleniom, lecz czarna społeczność Miami naturalnie nie chciała ich słuchać. – Mój syn został potraktowany przez policjantów jak zwierzę! – rozpaczała Eula McDuffie, matka zmarłego. Słowa te trafiły na czołówki wszystkich lokalnych gazet. Aczkolwiek powszechne przekonanie o winie oskarżonych, a udowodnienie postawionych im zarzutów, to dwie zupełnie odmienne kwestie.
Arthur McDuffie
Było dla wszystkich jasne, że policja jako organizacja jest odpowiedzialna za śmierć ubezpieczeniowca, lecz nie da się przecież skazać za przestępstwo całej policji. Należało udowodnić winę konkretnym osobom, co okazało się bardzo skomplikowanym zadaniem.
Prokurator George Yoss podczas inauguracyjnej rozprawy urządził show znane z amerykańskich filmów4: – Zgromadzone dowody dobitnie wykażą, że gdy siedzący tu oficerowie okładali ciosami głowę Arthura McDuffiego, on się nie odzywał. Nie ruszał się. Nie stawiał oporu. Niczego nie robił. A już z całą pewnością nie próbował sięgnąć po broń – emocjonował się. Miarowo podnosił głos, spacerując po sali sądowej i wodził dłonią wzdłuż ławy oskarżonych. – Ten człowiek! – ryknął nagle, kierując palec na Alexa Marrero. – Ten człowiek, oficer Alex Marrero, wypowiedział Arthurowi McDuffiemu prywatną wojnę. Stanął nad nim. Nad człowiekiem półprzytomnym, leżącym na ziemi, obezwładnionym. I wyprowadził cios. Potem drugi, a potem trzeci. Za drugim razem uderzył z taką siłą, że krew bryznęła na półtora metra, plamiąc mundur jego kolegi.
Ławnicy słuchali tej tyrady ze spokojem.
Było ich sześciu. Sześciu białych mężczyzn w średnim wieku. Po chwili ich uwagę przykuły stanowiska obrońców, zresztą równie płomienne. Przemawiali zgodnie. – Nasi klienci stali się obiektem polowania na czarownice – dowodzili. Bez pudła uderzając w miękkie podbrzusze prokuratury. – Przed wysokim sądem stanęli niewłaściwi ludzie. Nie widzę wśród oskarżonych oficera Veverki, Hanlona i Meiera, choć to oni odpowiadają za tę straszliwą zbrodnię. A dlaczego ich nie widzę? Bo prokuratura ich chroni, w nagrodę za zeznania obciążające kolegów!
„Ten proces staje się z każdym dniem coraz bardziej niedorzeczny”
The Miami Times
Rozpoczęła się wielotygodniowa, sądowa batalia, w trakcie której obie strony nie szczędziły sobie ciosów z zaskoczenia.
Obrona obnażała fatalne nieścisłości w kluczowych zeznaniach oficerów objętych immunitetem, raz po raz punktując manipulacje. George Yoss wyłapywał zaś matactwa oskarżonych. Dla najbardziej doświadczonych dziennikarzy i ekspertów prędko stało się jasne, że prokuratura zgromadziła zbyt mało twardych argumentów, by wygrać tę sprawę. Im dłużej trwały przesłuchania, tym wyraźniej było widać, iż żadnemu z policjantów nie uda się przyklepać bezpośredniego udziału w skatowaniu McDuffiego. Najgorzej w trakcie rozpraw wypadał Alex Marrero, lecz nawet on trzymał kilka mocnych kart w rękawie. Obrona perfekcyjnie wykorzystywała także najdrobniejsze szczegóły z życiorysu McDuffiego. Choćby fakt, że był on posiadaczem czarnego pasa w karate. Kreowano go zatem na wyjątkowo niebezpiecznego specjalistę w zakresie sztuk walki.
17 maja 1980 roku ławnicy, po trwającej niespełna trzy godziny naradzie, podjęli decyzję. Decyzję, która miała doprowadzić do najbardziej krwawych rozruchów społecznych w historii Florydy. Uniewinnili oskarżonych policjantów ze wszystkich postawionych im zarzutów.
fragment programu „Unstripped Voice” zawiera kilka ciekawych archiwalnych obrazków
Aż tak optymistycznego scenariusza nie zakładała nawet obrona. Oficer Marrero rozpłakał się ze szczęścia w ramionach swojego adwokata5, a jego matka – obecna na sali sądowej – wzniosła oczy ku niebu i pocałowała ściskany w dłoniach krzyżyk. – Dziękuję Bogu za ten wyrok – oznajmił potem Marrero w rozmowie z dziennikarzami. – Dziękuję Bogu, że w tym kraju są jeszcze uczciwi i sprawiedliwi ludzie. Jednocześnie ochrona z trudem panowała nad Eulą McDuffie. Zszokowana matka nie mogła uwierzyć w to, co się przed chwilą wydarzyło. – Mordercy! Mordercy! Niech świat się dowie, że są winni. Niech świat się dowie, że oni zabili mojego syna! Bóg to wie, Bóg ich osądzi! – wywrzaskiwała w rozpaczy.
Nic innego jej już nie pozostało.
(rozdział II) NARODZINY KULTU
Stwierdzenie, że wyrok wzbudził kontrowersje, byłoby olbrzymim niedopowiedzeniem6.
Choć proces trwał blisko sześć tygodni, a akta sprawy składały się z paru opasłych tomów materiału dowodowego i zeznań, jury nie potrzebowało nawet trzech godzin, by podjąć szokującą decyzję o uniewinnieniu policjantów. Rzecz jasna taki, a nie inny werdykt można z łatwością wytłumaczyć – przede wszystkim godną pożałowania nieudolnością prokuratury stanowej, która po prostu nie zebrała dowodów o wystarczającym ciężarze gatunkowym i dała się okpić błyskotliwej obronie. No ale komplet uniewinnień mimo wszystko trudno aż pojąć. Policjanci po śmierci McDuffiego w sposób oczywisty fałszowali dowody i kłamali w swoich raportach, a mimo to oddalono również zarzuty o manipulowanie w śledztwie.
Nawet jeśli także i dla tego wyroku ławników da się znaleźć logiczne, prawnicze wyjaśnienie, to nie było możliwości, by czarni mieszkańcy Miami dali się przekonać. Dla nich sprawa była jasna. Sześciu białych sukinsynów z Tampy uznało, że policja w Stanach Zjednoczonych może zupełnie bezkarnie zamordować czarnoskórego mężczyznę. I kropka. Na wszelkie towarzyszące sprawie niuanse nie zwracano już uwagi10. Cały proces został uznany za farsę, zorganizowaną wyłącznie po to, by na oczach całej Ameryki upokorzyć McDuffiego, jego bliskich i wszystkich Afroamerykanów.
„Prokuratura pokpiła sprawę i nie dała nam wyboru. Śmierć McDuffiego to tragedia, ale nie mogliśmy postąpić inaczej. O wyroku zadecydowaliśmy szybko i zgodnie. Choć żaden z nas nie uważa przecież, że nie stało się nic złego”
Joseph Tetreault, członek ławy przysięgłych w procesie McDuffiego
Kiedy tylko wieść o wyroku trafiła do mediów, w Miami rozpoczęły się protesty, które bardzo szybko przerodziły się w zamieszki. Poczucie krzywdy wyzwoliło wśród przedstawicieli afroamerykańskiej mniejszości najgorsze instynkty, a ich nienawiść skupiła się na przypadkowych, białych Amerykanach. W mieście doszło do kilku nad wyraz okrutnych mordów. Wracającego z pracy, białego rzeźnika spalono żywcem w jego samochodzie. Trzech białych wędkarzy pobito na śmierć. W sumie w ciągu paru godzin zginęło od kilkunastu do kilkudziesięciu osób. Znacznie więcej straciło natomiast dorobek całego życia. Wówczas nie robiło jeszcze medialnej kariery hasło „Black Lives Matter”, lecz w Miami działy się podobne rzeczy, co po śmierci George’a Floyda. Demolowanie ulic, plądrowanie sklepów, masowe podpalenia samochodów oraz budynków.
Miasto zamieniło się w piekło.
fragment gazety Santa Cruz Sentinel z 19 maja 1980 roku
W 1980 roku straty materialne, jakich dokonano podczas zamieszek, oszacowane zostały przez władze Florydy na 100 milionów dolarów. Przy uwzględnieniu inflacji, można to przeliczyć na 350 współczesnych milionów. Plagą stały się przede wszystkim podpalenia. Momentami w różnych częściach Miami płonęło jednocześnie około 100 budynków. Straż pożarna nie była w stanie wszystkich ugasić, a w końcu w ogóle przestała wyjeżdżać na akcje ratunkowe. Także i na strażaków bowiem napadano, a nawet ich ostrzeliwano.
– Pamiętam, że niewiele brakowało, a życie straciłoby trzech naszych fotografów – wspominała Edna Buchanan. – Na szczęście udało im się wydostać z Liberty City [dzielnica Miami zamieszkiwana głównie przez czarnoskórych] przy asyście policji. Całym zespołem czekaliśmy nerwowo przy drzwiach naszej siedziby, aż powrócą. Kiedy ich auto wtoczyło się na parking, wyglądało jak po otrzymaniu serii z karabinu. Uderzenia kamieni i płyt chodnikowych porozbijały cały samochód. Z szyb nic nie zostało. Nasi koledzy krwawili, ale rany nie były groźne – pokaleczyło ich tylko popękane szkło. Z daleka widziałam, jak trzęsą się z przerażenia. „Na ulicach Liberty City są setki ludzi. Tysiące ludzi. To furia, jakiej miasto jeszcze nie widziało” – powiedzieli, gdy próbowaliśmy ustalić, co właściwie im się stało. Skala rozruchów była dla nas jeszcze wtedy niepojęta.
Kilka chwil później na redakcyjny telefon dziennikarki zadzwonił zaprzyjaźniony policjant. Jeden z tych, którzy zawsze kierowali jej dziennikarski nos na właściwe tropy. – Zdajesz sobie sprawę, co się dzieje w mieście? – spytał. – Próbowałem obronić białą parę, na którą napadła na ulicy grupa czarnych bandziorów. Sam też oberwałem. Całe szczęście, że byłem w cywilu. Gdybym miał na sobie mundur, zabiliby mnie.
Gubernator Florydy szybko zrozumiał, że lokalna policja nie da sobie rady z okiełznaniem tej fali przemocy. Oddelegował do Miami oddziały Gwardii Narodowej, lecz i to niewiele dało. Zamieszki rozlały się po całym mieście. Przechodniom zrzucano na głowy kamienie, ciskano koktajlami Mołotowa w przejeżdżające auta. W końcu niektóre obszary zostały wyłączone z ruchu drogowego. Wprowadzono także godzinę policyjną i tymczasowy zakaz sprzedaży alkoholu, a gdzieniegdzie nawet benzyny. Biali zaczęli tymczasem organizować grupy samoobrony, które odpowiedziały w myśl zasady: „oko za oko, ząb za ząb”. Drugiego dnia rozruchów jeden z czarnoskórych mieszkańców Miami zginął od strzału z shotguna, gdy wraz z rodziną podjechał pod sklep spożywczy. Jego dzieci i żona widziały na własne oczy, jak wystrzał ze strzelby przebija mu klatkę piersiową.
WIZYTA PREZYDENTA
– Mam w domu dzieci. Nikt ich nie dopadnie – stwierdziła wojowniczo biała mieszkanka Miami w rozmowie z reporterem telewizji NBC7. Obrazek jak z odjechanego filmu o inwazji zombie. Kobieta około trzydziestki, w zwiewnej, czerwonej sukience z odsłoniętymi ramionami i z wielką strzelbą pod pachą, zapowiada przed kamerami, że zabije każdego, kto zbliży się do drzwi jej domu. Tak wyglądało Miami w maju 1980 roku. W mieście rozpętała się po prostu wojna. Rannych z każdym dniem przybywało. Dziesiątki zamieniły się w setki. W końcu o pokój poprosiła nawet Eula McDuffie.
– To się musi skończyć – zaapelowała matka Arthura.
bardzo obszerny fragment programu „News Weekend” z maja 1980 roku
Sytuację udało się jako-tako uspokoić po trzech dniach jatki. Oczywiście nie dlatego, że władza poszła na ustępstwa względem protestujących, którzy domagali się między innymi strącenia ze stanowiska prokurator stanowej, Janet Reno (późniejsza prokurator generalna w gabinecie Billa Clintona), a także wprowadzenia parytetów rasowych przy doborze składu ławy przysięgłych. Kompromisu nie osiągnięto, po prostu stłumiono bunt i dokonano masowych aresztowań wśród protestujących, którzy łamali prawo. Uniewinnieni funkcjonariusze powrócili zaś do pracy.
Rodzina Arthura McDuffiego próbowała uzyskać od hrabstwa 25 milionów dolarów odszkodowania. Finalnie stanęło na jednym milionie. Wedle niektórych źródeł, prawie pół bańki zgarnął zespół prawników, wynajęty przez Federicę McDuffie.
– Działy się wtedy w Miami rzeczy tak przerażające, że pozostały one na zawsze w pamięci świadków tych wydarzeń – opowiadał Nicholas Griffin, pisarz i dziennikarz9. – Co mnie fascynuje w tamtym okresie, to że w Miami mieszkały trzy mocno się od siebie różniące społeczności i każda była reprezentowana medialnie. Czarni mieli swoją gazetę. Kubańczycy także, oni publikowali prasę w języku hiszpańskim. No i wychodziły oczywiście takie pozycje jak Miami News czy Miami Herald. Przeglądając archiwa, zdarzało mi się natrafiać na te same zdarzenia, które zostały opisane w zupełnie inny sposób przez reprezentantów poszczególnych grup. Każdy miał swoje zmartwienia i własne priorytety. Nie było to może rozwiązanie idealne, lecz i tak wydaje mi się, że obecnie sytuacja jest o wiele gorsza. Wtedy przynajmniej czytelnicy mieli wybór.
W czerwcu 1980 roku do Miami przybył prezydent Jimmy Carter. Kryzys społeczny na Florydzie stał się jednym z najpoważniejszych problemów wewnętrznych końcowego etapu jego kadencji. Nielegalni imigranci z Kuby masowo przybijali do brzegów USA, handel narkotykami rozkwitał na nieznaną dotąd skalę, a na dokładkę doszła do tego wszystkiego krwawa furia czarnej mniejszości i równie krwawe akcje odwetowe.
Wizyta wypadła blado. Prezydencka limuzyna została nawet ustrzelona pustą butelką po piwie.
„Jestem zasmucony, że tragiczne skutki zamieszek najmocniej dotknęły tych, którzy najmniej na to zasłużyli. Podpalanie prywatnych biznesów nie poprawi sytuacji w mieście. Przemoc nie przyniesie sprawiedliwości. Nienawiść może tylko dodatkowo zatruć i zniszczyć nadzieje na lepszą przyszłość. Nasza konstytucja obliguje mnie do utrzymania porządku – również porządku społecznego – w całym kraju. Jestem gotowy działać, jeśli zajdzie taka potrzeba”
prezydent Jimmy Carter w czerwcu 1980 roku
Carter nie obiecał miastu konkretnej pomocy federalnej. Miami musiało samodzielnie podźwignąć się z ruin. Co pewnie po części tłumaczy, dlaczego w listopadzie 1980 roku Ronald Reagan z Partii Republikańskiej zmiażdżył tam Cartera w wyborach prezydenckich. Demokrata otrzymał na Florydzie zaledwie 38% głosów, mimo że nie jest to bastion Republikanów. Cztery lata wcześniej ten sam Carter wygrał tam z Geraldem Fordem.
Ludzie pragnęli nowego przywódcy.
SEKTA
Nigdy wcześniej żaden wyrok – a przecież sprawa McDuffiego nie była pierwszą, która wzbudziła w USA wielkie niezadowolenie, poniekąd jest to wpisane w specyfikę tamtejszego systemu sądownictwa – nie wywołał aż tak przerażającej reakcji. Tematem natychmiast zajęli się więc psychologowie i socjologowie z Florida International University8. Rezultaty pierwszych badań i analiz nie napawały optymizmem. – Podstawowym celem uczestników zamieszek było bicie i mordowanie białych ludzi – podsumował profesor Marvin Dunn. Z niepokojem zaobserwowano, że wśród aresztowanych i skazanych za zbrodnie popełnione w trakcie protestów nie brakowało tak zwanych przykładnych obywateli. Czarnoskórych mieszkańców Miami, którzy mieli ugruntowaną pozycję społeczną. Porządną pracę, szczęśliwą rodzinę. Ataków nie dopuszczali się wyłącznie zatwardziali kryminaliści, ludzie wyrzuceni poza nawias. Żądza krwi udzieliła się także tym, których nikt by o to nie podejrzewał.
Puściły wszelkie hamulce. Mundurowym zresztą też – jedni nakręcali drugich.
– Te zamieszki były absolutnie wyjątkowe w skali historii całego kraju – dowodził Dunn. – Dokonano ich z czystej wrogości, niezwykle intensywnie odczuwanej nienawiści. I tak się składa, że mniej więcej wówczas na dziejowej scenie Stanów Zjednoczonych zaczął się rozpychać łokciami Hulon Mitchell jr, znany szerzej jako Yahweh ben Yahweh. Założyciel ruchu religijnego o nazwie Nation of Yahweh (Naród Jahwe).
Podstawowe założenie, jakim Yahweh ben Yahweh przyciągał do siebie wyznawców, było tyleż absurdalne, co dla wielu – choć pewnie trudno w to uwierzyć – niezwykle kuszące. Najkrócej rzecz ujmując, twierdził on, iż Afroamerykanie są… „prawdziwymi Żydami”. To znaczy, że biblijny naród wybrany to w rzeczywistości czarnoskórzy, których wymazano z kart historii, uciekając się do perfidnych fałszerstw. Yahweh ben Yahweh przekonywał, że wszyscy prorocy ze Starego Testamentu byli czarnego koloru skóry. I mało tego. Lider Narodu Jahwe dowodził również, że z całą pewnością sam Bóg też jest czarny. Nie trzeba chyba dodawać, iż samego siebie przywódca sekty tytułował bożym synem. Mesjaszem.
Yahweh ben Yahweh
– Nigdzie w Biblii nie jest napisane, że osoba dzisiaj nazywana Jezusem Chrystusem to syn Boga. Są tylko słowa tych, którzy tak go określali. Natomiast Jezus zawsze powtarzał, że po nim przyjdzie ktoś inny, potężniejszy, kto ma do wykonania jeszcze ważniejsze zadanie na Ziemi. To właśnie ja. Jestem tym, który zbawi świat. Jestem Mesjaszem – jedynym i prawdziwym. To na mnie czeka cała Ziemia. Jestem księciem pokoju. Nie będzie innego. Przybyłem, by zgładzić grzech – opowiadał Mitchell. I uściślijmy, że opowiadał to nie podczas kameralnego kazania przed małą grupą swych zmanipulowanych wyznawców, lecz na łamach Miami Herald, jednej z dwóch najpoczytniejszych gazet w mieście.
Trzeba bowiem zaznaczyć, iż Yahweh ben Yahweh w latach 80. wyrósł na jedną z najzamożniejszych i najpotężniejszych postaci w całym Miami. Znali go wszyscy i wszyscy się z nim liczyli. Od żebraków, przez drobnych przedsiębiorców, po gubernatora stanu Floryda.
„Dlaczego tylko biali mają dobrze prosperować w chrześcijańskim świecie? Czarnym wciąż się powtarza, że po śmierci czeka ich szczęście w niebie. Nie słyszałem jednak jeszcze o pastorze lub kapłanie, który chciałby jak najszybciej umrzeć, żeby tego szczęścia zaznać. Dziwnym trafem oni chętnie dobierają się do naszych kieszeni, żeby kupić sobie Cadillaca. TERAZ. Albo kupić sobie TERAZ kolejny duży dom. Dobrze się TERAZ ubrać. TERAZ wysłać dzieci na najlepsze studia. Oni już TERAZ mają swoje niebo. A swym wiernym każą czekać!”
Yahweh ben Yahweh na łamach The Miami Herald11
Hulon Mitchell urodził się w 1935 roku w Oklahomie jako jeden z piętnaściorga rodzeństwa. Jego rodzice byli religijnymi fundamentalistami, wręcz bezgranicznie poświęconymi wierze. Ojciec służył w lokalnej parafii Kościoła Bożego w Chrystusie (jeden z najpopularniejszych odłamów chrześcijaństwa w USA), matka również była mocno zaangażowana w życie tej religijnej społeczności. Podczas nabożeństw przygrywała na pianinie. Być może dlatego Hulon już w dzieciństwie uchodził za mocno uduchowionego. Podobno w wieku trzech lat po raz pierwszy oznajmił, że jego życiową misją jest zbawienie świata. Choć oczywiście podobnych deklaracji ze strony brzdąca nikt nie brał w stu procentach na poważnie.
Mitchell jednak dorastał, a mesjańskie zapędy wciąż kołatały mu w głowie. Próbował zbawiać Ziemię – poczynając rzecz jasna od Stanów Zjednoczonych – na rozmaite sposoby. Najpierw jako żołnierz. Potem członek Narodu Islamu – afroamerykańskiego ruchu religijno-separatystycznego, do którego należał między innymi Muhammad Ali. Nazywał się wtedy Szach Hulon lub Hulon X. Następnie został ojcem Mitchellem, rzekomo potrafiącym leczyć dotykiem. Wreszcie w drugiej połowie lat 70. przybył do Miami, gdzie wymyślił sobie kolejną tożsamość.
Stał się bratem Mojżeszem. Koniec końców przyjął zaś tytuł Yahweh ben Yahweh.
I mianował się Bogiem.
– Czy ważna jest jego przeszłość? – pytała retorycznie druga żona mężczyzny na łamach prasy. – Liczy się społeczność, jaką wokół siebie zgromadził. To ona stanowi o jego potędze. On przyciąga do siebie ludzi. Sam Mitchell dodawał natomiast: – Moi wyznawcy są dzisiaj wszędzie. Na dnie i na szczycie. Wystarczy, że się rozejrzysz. Nie ma takiego miejsca w tym mieście, w którym by nas nie było. Nie jesteśmy tacy głupi, nie wszyscy ubieramy się na biało. Tysiące z nas nigdy nie zakładają publicznie białych strojów, żebyście nie mieli pewności, z kim rozmawiacie. Kiedy widzisz kogoś ubranego podobnie jak ja, wiedz, że masz do czynienia z awangardą, która bierze na siebie ciężar rozpoznawalności.
TRYBUN LUDOWY
Naród Jahwe rzeczywiście gromadził wiernych w niezwykłym tempie.
Tajemnicza religijna organizacja stanowiła swoisty zlepek wszystkich dotychczasowych działalności Mitchella. On znajdował się w samym jej centrum, jak na lidera przystało. Ze wszystkimi swoimi doświadczeniami, na przykład młodością przeżytą w czasach głębokiej segregacji rasowej, ustanowionej na mocy praw Jima Crowa. Wyznawcy musieli zaakceptować jego nieomylność, boski status i mesjańską rolę na Ziemi. Jednocześnie główny nacisk kładł na kwestię praw czarnoskórych obywateli. Domagał się wyzwolenia Afroamerykanów spod jarzma białych. Jak nietrudno się domyślić – początek lat 80. był doskonałym okresem do wygłaszania tego rodzaju postulatów. Zwłaszcza w Miami. Naród Jahwe nie mógł sobie wręcz wymarzyć lepszej promocji niż tragiczna śmierć i kontrowersyjny wyrok w procesie Arthura McDuffiego. Krwawe zamieszki nie mogły przecież trwać wiecznie.
Czarna społeczność została zmuszona, by stłumić w sobie gniew i wrócić do normalnego funkcjonowania. Tymczasem Mitchell pozwalał wyznawcom na odnalezienie ujścia dla ich wściekłości w ramach swego dziwacznego kościoła. Gwarantował, że czarny Bóg pochwala, a w sumie to nawet popiera nienawiść do białych. „Białych diabłów”, „białych ciemiężycieli”, „białych oprawców” – tak ich nazywał.
„Biblia uczy nas, że zło jest przeciwieństwem dobra, a szatan jest przeciwnikiem Boga. Bogiem jestem ja, biali mi się sprzeciwiają. Jakże zatem mógłbym nie uważać ich za diabłów?”
Yahweh ben Yahweh
W 1985 roku opublikowano w prasie główne założenia Narodu Jahwe:
- jesteśmy potomkami zaginionego plemienia Królestwa Judy
- niebawem odbijemy Izrael z rąk uzurpatorów
- musimy przestrzegać koszernej diety
- gdy nie mamy na sobie białych ubrań, czujemy się nadzy
- Biblia stanowi fundament całej naszej wiedzy
- nasz lider jest Mesjaszem
- czarni muszą się odseparować od białych i stworzyć osobne społeczeństwo
Treści, od których na kilometr cuchnie zwyczajnym rasizmem i antysemityzmem. A jednak Yahweh ben Yahweh w sposób wręcz magnetyczny przyciągał do siebie ludzi złaknionych, ujmijmy to, duchowej inspiracji. Oferował im coś bezcennego – dumę.
Poczucie wartości, czy raczej – wyższości. Dziejową sprawiedliwość.
Zaczynał w Miami niemalże od zera. Jako płomienny mówca, samozwańczy Mesjasz i rzekomy uzdrowiciel. Tymczasem już w połowie lat 80. majątek jego kościoła szacowano na 100-200 milionów dolarów. Naród Jahwe gromadził kolejne nieruchomości, które przeznaczał na świątynie, biura, mieszkania, magazyny, sklepy, salony fryzjerskie, hotele, a nawet na drukarnie i szkoły. Sekta dorobiła się także całej floty samochodów, zaś sam Mitchell zwykł pojawiać się przed wiernymi obwieszony taką ilością biżuterii, że aż dziw, iż nie uginały się pod nim kolana. Oczywiście podstawowym źródłem tych wszystkich dóbr byli sami wyznawcy, ochoczo dzielący się całym dobytkiem i wspierający Mitchella hojnymi datkami. Aczkolwiek lider organizacji miał też zwyczajną żyłkę do interesu. Zakładane przez niego biznesy hulały aż miło. – Kiedy świat zobaczy, jak wspaniale odbudowałem czarną społeczność Miami, nikt nie będzie już miał wątpliwości. Wszyscy zaakceptują, że jestem prawdziwym Bogiem – zapewniał.
fragment gazety Miami Herald z 1985 roku
Początkowo Mitchell zyskał też uznanie i nawet pewną sympatię lokalnych polityków.
Zapraszał bowiem do siebie tych, których ludzie władzy nie chcieli zauważać. Wyrzutków, żebraków. Skazańców. Przymykano więc oko na ociekające rasowymi uprzedzeniami treści, jakie sączył do ucha wyznawcom. Ważniejsze było, że za sprawą swojej przedsiębiorczości Yahweh ben Yahweh zdołał poprawić sytuację materialną w wielu zabiedzonych czarnych rodzinach, dotąd zdanych na siebie. – Wyciągam do tych ludzi rękę – chwalił się. Przed wyborami na burmistrza Miami w 1985 roku kilku kandydatów spotkało się z przywódcą Narodu Jahwe, dodatkowo go legitymizując.
Trudno tak naprawdę oszacować, jak licznej rzeszy wiernych dorobił się właściwie Mitchell u szczytu swojej potęgi. 20, 30 tysięcy? Nie są to liczby zwalające z nóg, ale trzeba pamiętać, że nie wszystkie osoby sympatyzujące z wodzem Narodu Jahwe przyłączały się do jego sekty. Niektórzy trzymali się od niej na bezpieczny dystans, lecz w duchu przytakiwali, gdy Yahweh ben Yahweh prezentował swoje wizje rozwoju dla społeczności Afroamerykanów. – Bóg stworzył nas w taki sposób, że skaczemy wyżej, biegamy szybciej, lepiej gramy w koszykówkę i w futbol. Tacy po prostu jesteśmy – twierdził Mitchell. – Wiem, że to niepopularne, ale taka jest prawda. Mnie wolno ją głosić, bo nikt nie ma nade mną władzy. Biologicznie rasa czarnych osiągnęła doskonałość. Teraz musimy rozwinąć się mentalnie. Afroamerykanie są najinteligentniejszymi ludźmi na Ziemi, wszystkie najważniejsze wynalazki w historii to nasze dzieło. Jeśli zdołamy wyzwolić nasze umysły i naszą kreatywność, będziemy nie do zatrzymania.
– Do naszej szkoły chodzą wyłącznie nadzwyczaj bystre i uzdolnione dzieci – zapewniał. Sam zresztą dbał o odpowiednie wychowanie najmłodszych adeptów swego kultu. Na przykład stosując wobec nich karę chłosty. Biologiczni rodzice nie mieli prawa do protestu, gdy Mitchell biczował ich pociechy. Ulegli całkowitemu praniu mózgu i wyrzekali się władzy nad dziećmi, przyjmując nową tożsamość oraz wspólne nazwisko „Israel”.
Poza tym, nie można przecież sprzeciwiać się Bogu.
BUNT NA POKŁADZIE
Naturalnie trafiali się ludzie wystarczająco odważni, by w pewnym momencie powiedzieć „stop” i zaprotestować. Niektórzy – gdy mijał pierwszy okres otumanienia mistyczną aurą, otaczającą samozwańczego Mesjasza – próbowali na dobre wymiksować się z przynależności do Narodu Jahwe. W 1981 roku jeden z eks-wyznawców Mitchella udzielił nawet bulwersującego wywiadu dla lokalnej telewizji, gdzie w bardzo ostrych słowach podsumował działalność swego dawnego duchowego mistrza. Jakiś czas potem odnaleziono jego ciało. Pozbawione głowy. Dwoje jego współlokatorów – również buntowników – także padło ofiarą ataku. Kobietę dźgnięto nożem, cudem przeżyła. Mężczyzna miał mniej szczęścia. Przestrzelono mu serce.
Policja usilnie starała się powiązać te mordy z Mitchellem, który miał klarowny motyw, by pozbyć się niewygodnych dla siebie ludzi, ale nie udało się zebrać odpowiednich dowodów. Nie było też w Miami politycznego poparcia, by dochodzeniem szkodzić charyzmatycznemu trybunowi.
Wkrótce okazało się, że jedyną metodą na wyrwanie się ze szponów sekty jest ucieczka z Florydy. Ucieczka w dosłownym znaczeniu. Mitchell odpuszczał zdrajcom tylko wówczas, gdy pozostawili oni za sobą wszystko. Włącznie ze swoimi dziećmi. Wierni stali się w zasadzie jego poddanymi. Decydował o ich życiu i śmierci. O ich szczęściu i cierpieniu. Urządzał na przykład „nabożeństwa”, w trakcie których żądał od wszystkich mężczyzn, by opuścili spodnie do kostek i pokazali mu swoje przyrodzenia. Jeżeli dostrzegał nieobrzezane prącie, chwytał za nóż i… Cóż, reagował12.
Yahweh ben Yahweh
Mitchell wykorzystywał także kobiety. W wiadomy sposób. Opowiadał o tym Khalil Amani13, który w wieku 22 lat wpadł w sidła Narodu Jahwe. – Yahweh Ben Yahweh stał się dla mnie jak ojciec, którego nigdy nie miałem. Mój prawdziwy tata był wiecznie nieobecny. Yahweh pokazał mi, czym jest ojcowska miłość i troska – wspominał Amani. W pewnym momencie został on jednym z najbardziej zaufanych ludzi Mitchella. Przywódca wysłał go nawet do sąsiedniego stanu, by założył tam ekspozyturę sekty i rozpoczął rekrutację nowych wyznawców.
Amani po powrocie do Miami odkrył z niemałym zdumieniem, że jego żona traktuje go chłodno i na dystans, a sam Yahweh nie ma już dla niego tyle ojcowskiej czułości, co jeszcze kilka tygodni wcześniej. W końcu wydało się, iż samozwańczy Mesjasz nakłonił żonę Amaniego do udziału w bardzo specyficznym rytuale, w trakcie którego kilka kobiet – opiszmy to naokoło – dotykało ustami najbardziej intymnych partii swego ciała, by we właściwy sposób natchnąć noszone w łonie dzieci. Potem Mitchell osobiście zadbał jeszcze o właściwe uduchowienie partnerki Amaniego. – Pytał: „siostry, czy któraś z was chce zakosztować boskiego nasienia?” – opisywał Khalil. – Dowiedziałem się, że uprawiał seks z moją żoną.
Z ulubieńca Amani szybko przeistoczył się w autsajdera, choć właśnie przynależność do Narodu Jahwe miała mu przecież zagwarantować upragnioną godność i podmiotowość. Wyzwolenie. Tymczasem Mitchell – osobiście lub za pośrednictwem rozmaitych sługusów – jął gnębić swego wyznawcę, definitywnie porzucając maskę dobrotliwego tatusia. Kiedy tylko Amani zebrał zbyt mało pieniędzy podczas którejś z codziennych kwest, prowadzonych na ulicach Miami, lądował w tak zwanym Pokoju Zrozumienia. Tam nakazywano mu klęczeć przez wiele godzin w ramach pokuty. O odpowiednią postawę ukaranego dbał strażnik, wyposażony w potężny kij. Tłukł Amaniego po plecach, gdy tylko zdarzyło mu się zgiąć kręgosłup.
„Wiedziałem, co grozi za nieposłuszeństwo. Widziałem, jak członkowie kultu, których uznano za zdrajców, byli bici i poniżani. Słyszałem o egzekucjach, uciętych kończynach. Każdy ze strażników i ochroniarzy otaczających Yahweh w świątyni nosił u pasa maczetę”
Khalil Amani na łamach swojego bloga
W końcu upodlony do reszty mężczyzna nie wytrzymał. Pewnego dnia podszedł do swojej żony, wyznał jej miłość i… wybiegł z siedziby Narodu Jahwe, zwanej „Świątynią Miłości”. Po prostu puścił się sprintem w kierunku najbliższego przystanku autobusowego, po drodze zdejmując z głowy swój śnieżnobiały turban i ciskając go za siebie. Wsiadł do pierwszego dostępnego autobusu. Nie miał przy sobie nic, żadnej własności prywatnej poza zarzuconą na plecy szatą, która kiedyś była dla niego powodem do dumy, a teraz napawała go wstrętem i jeszcze bardziej potęgowała jego rozpacz. Chciał jak najprędzej odciąć się od wszystkiego, co związane z kultem. Miał więc mnóstwo szczęścia, że kierowca okazał się wyrozumiały i zezwolił mu na podróż na gapę. Dotarł w rodzinne okolice i zamieszkał w starym samochodzie swojego ojca.
Ludzie Mitchella go nie szukali. Nie przedstawiał już dla sekty żadnej wartości. Jasnym było, że nie ruszy do mediów, by zdradzać sekrety Narodu Jahwe – zaryzykowałby życiem swoich najbliższych, którzy pozostali wewnątrz kultu. Żony, dzieci. No i własnym życiem także. Gdyby tylko spróbował zadziałać na szkodę Hulona Mitchella, bezgranicznie mu oddani siepacze prędko by go odnaleźli15. Siepacze tacy jak Robert Rozier.
(rozdział III) ŚWIĄTYNIA MIŁOŚCI
Futbol amerykański był całym życiem Roberta Roziera. Właściwie od dziecka Bobby nie widział dla siebie innej drogi do sukcesu i pieniędzy, niż właśnie poprzez zrobienie kariery w świecie sportu. Nic innego go nie interesowało, niczego innego zresztą nie potrafił.
Jako licealista notował nawet nie tyle złe, co wprost katastrofalne wyniki w nauce. Był – żeby nie używać mocniejszych słów – tumanem. W efekcie nie zdobył dyplomu ukończenia szkoły średniej. Otrzymał zbyt słabe oceny, umoczył prawie z każdego przedmiotu. Czy się tym przejmował? Ani trochę, edukację miał głęboko w nosie. Dla niego najważniejszy był fakt, że wymieniano jego nazwisko wśród największych futbolowych perełek całej Kalifornii. – To nie był ten typ dzieciaka, któremu pozwalasz na umawianie się z twoją córką – przyznał Guy Anderson, nauczyciel wuefu w liceum, do którego uczęszczał Rozier. – Ale jego możliwości atletyczne były imponujące. Miał potencjał.
Rozier był agresywnym, twardym futbolistą. Niesamowicie silnym i dynamicznym zarazem. Już jako szesnastolatek potrafił wyciskać na ławeczce około 170 kilogramów16. Po prostu wybryk natury, bestia. Znajdował się więc na celowniku wszystkich czołowych uczelni w Stanach Zjednoczonych. No, przynajmniej dopóki skauci nie odkryli, że bezmyślny dzieciak nie zadbał o to, by ukończyć liceum z dyplomem.
Natychmiast przestał wzbudzać zainteresowanie.
KRÓTKA KARIERA
Jak to zatem możliwe, że Rozier odnalazł się jednak finalnie jako student na prestiżowym Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley? Cóż, pewności nie ma, ale sprawa jest cokolwiek podejrzana. Trener futbolowej drużyny, który odpowiadał za zrekrutowanie Bobby’ego i osobiście pomógł chłopakowi w pominięciu wszelkich formalnych przeszkód, stojących na drodze do występów w lidze uniwersyteckiej, jakiś czas później wyleciał z posady w college’u za ściąganie do zespołu zawodników nie będących ani na odpowiednim poziomie sportowym, ani intelektualnym.
Tak czy owak, Rozierowi życie studenckie bardzo odpowiadało.
Wynajął sobie przytulne mieszkanko, do którego sprowadzał mnóstwo dziewczyn. Imprezował jak opętany, najczęściej podczas nocnych eskapad racząc się marihuaną bądź kokainą. Jak pisała o nim prasa, stał się kolekcjonerem mandatów za złe parkowanie. Poza kampusem nie rozstawał się z pozłacanym pistoletem, a jego ukochany pit bull Nig towarzyszył mu nawet podczas zajęć na uczelni. – Nie waż się w jego obecności dopowiadać końcówki słowa, które masz na końcu języka! – do znudzenia ostrzegał wszystkich wkoło. – Lepiej tego nie rób. Nig bardzo nie lubi, gdy ktoś wymawia ten wyraz. Mimo to, raczej nie postrzegano Roziera jako gościa szczególnie mocno zafiksowanego na kwestiach rasowych. Bobby uosabiał właściwie wszystkie stereotypowe przywary młodego futbolisty. Godzinami przerzucał żelastwo na siłowni, był tępawy, nieodpowiedzialny, nieprofesjonalnie się prowadził. No i nie miał wiele ciekawego do powiedzenia na tematy poważniejsze niż bieżąca sytuacja w NFL.
„Pamiętam go jako manipulatora. Potrafił nam łgać w żywe oczy, bo wiedział, że nic mu nie zrobimy”
Ralph Deloach, były kapitan futbolowej drużyny w Berkeley
W 1979 roku postanowił przejść na wymarzone zawodowstwo. Jednak lata melanżowania i lekceważącego podejścia do treningów – nie licząc naturalnie zajęć czysto siłowych, które akurat uwielbiał – dały o sobie znać. W wieku 24 lat nie uchodził już za jeden z największych talentów w skali kraju. St. Louis Cardinals wybrali go dopiero w dziewiątej rundzie draftu, a po zaledwie kilku meczach został definitywnie odpalony z zespołu. Nie do końca jest zresztą jasne, z jakiego powodu, ale najprawdopodobniej trenerom Cardinals nie przypadły do gustu narkotykowe ekscesy z udziałem futbolisty. Gdyby nad Rozierem porządnie popracować, pewnie mógłby zostać solidnym obrońcą w skali NFL, ale brakowało mu sumienności, samozaparcia i zdrowego rozsądku. Dopóki dominował nad rywalami fizycznie w szkole czy w college’u, mógł uchodzić za gwiazdę.
W NFL takich byczków jak on było na pęczki. Stracił swoje atuty.
Potem próbował wskrzesić karierę w kanadyjskiej lidze futbolowej, co było w sumie wielkim upokorzeniem dla chłopaka mającego tak wysokie mniemanie o własnych możliwościach. Ostatnią próbę podbicia NFL podjął natomiast w zespole Oakland Riders.
Zniknął po dwóch tygodniach treningów z drużyną. Okazało się, że organy ścigania depczą mu po piętach. Podczas pobytu w Kanadzie futbolista rozliczał się bowiem czekami bez pokrycia i brał pożyczki na wykradzione dane swoich kolegów z ekipy. – Pamiętam, że przed jednym ze wspólnych posiłków Rozier był oburzony, ponieważ nie odmówiliśmy modlitwy. Zapytał, czy sam może to zrobić. Potem przepadł, a na jaw wyszły jego oszustwa. Jak człowiek tak religijny może jednocześnie robić takie szwindle? – zastanawiał się jeden z byłych partnerów Bobby’ego z drużyny17.
NOWE ŻYCIE
W 1982 roku Robert Rozier wreszcie wpadł. Policja przyłapała go w kradzionym samochodzie. Został oskarżony o wspomniane szwindle z czekami, wykradanie kart kredytowych, a także obrabowanie stacji benzynowej i paru sklepów z elektroniką. Na pół roku wylądował za kratami. Właśnie wtedy na drodze 27-latka pojawił się Yahweh ben Yahweh, obrastający już wtedy we wpływy, bogactwa i potęgę.
W jakich dokładnie okolicznościach się poznali? Gdzie nastąpiło pierwsze spotkanie, jak przebiegało? Można się tylko domyślać. Z ustaleń dziennikarzy wynika, że przywódca Narodu Jahwe natychmiast odnalazł drogę do serca Roziera. Oczarował go, chciałoby się rzec, od pierwszego wejrzenia i zwerbował do sekty. W 1983 roku eks-futbolista posługiwał się już swoim nowym imieniem: Neariah Israel. Zmiana tożsamości stanowiła symbol odrodzenia. Rozier wyzwolił umysł spod władzy „białych sztanów” i zadedykował swoje dalsze życie prawdziwemu Bogu. – Czy do tej organizacji przystępowali tylko ludzie słabi? – zastanawiał się cytowany już Khalil Amani. – Nie uważam tak. Każdy człowiek w swoim życiu przechodzi przez takie okresy, gdy staje się bardziej podatny na wszelkiego rodzaju sugestie. Sekty tylko na to czekają. Łowią swoje ofiary wśród ludzi pogrążonych w wątpliwościach. Wyciągają pomocną dłoń, którą trudno odtrącić, gdy starasz się nadać swojemu życiu nowy sens.
Hulon Mitchell właśnie takiego gościa jak Robert Rozier potrzebował w swoim najbliższym otoczeniu. Niezbyt rozgarniętego, łatwego do urobienia, ale mimo wszystko budzącego respekt potężną sylwetką. Bardzo szybko wypromował więc byłego sportowca na jednego ze swoich ochroniarzy, a potem dołączył go do zwanego „Bractwem”. Była to grupa, którą można określić jako najwierniejszych z wiernych. Jeśli Yahweh ben Yahweh sobie tego życzył, członkowie „Bractwa” byli gotowi, by dla niego zabijać. Stali się „Aniołami Śmierci”.
„Świątynia Miłości” w latach 80.
„Świątynia Miłości” współcześnie – budynek od lat jest opuszczony i w sporej części zrujnowany (źródło: Abandoned Florida)
Mordercy z Narodu Jahwe najczęściej uderzali – podobnie jak Robert Rozier w trakcie swej inicjacji – w przypadkowo wybrane osoby. Krążyli po mieście nocami, zaczajali się na samotnych, białych mężczyzn – najlepiej pijanych lub będących pod wpływem narkotyków – i atakowali ich z zaskoczenia. Zabitym odcinali wybrane części ciała. Zwykle uszy, rzadziej palce i nosy. Zdarzało się też, że ofiarom odrąbywano w całości głowy, ale to dotyczyło tylko specjalnych zleceń ze strony przywódcy. Yahweh ben Yahweh niekiedy domagał się, by złożyć mu czyjąś głowę u stóp. Najczęściej chodziło o któregoś z jego współpracowników, który wyrastał na groźnego, wewnętrznego konkurenta. – Dzisiaj już rozumiem, że nie byliśmy kościołem, tylko mafią – przyznał Amani. – Struktury, biznes, walka o władzę, morderstwa. Każda mafia tak działa, tylko bez religijnej otoczki.
„Jeżeli człowiek uwierzy, że lider sekty jest Bogiem, budzi się w nim poczucie wyjątkowości i poczucie misji. Taki człowiek będzie likwidował wrogów stojących na drodze jego Boga, nawet jeśli to się wiąże z koniecznością popełnienia morderstwa”
Rick Alan Ross, specjalista w zakresie zwalczania sekt
Jesienią 1986 roku sekta przejęła kontrolę nad kompleksem apartamentów o obciążonej hipotece. Mitchell nie chciał tracić czasu, zależało mu na szybkim opanowaniu budynku oraz doprowadzeniu go do stanu używalności, dlatego polecił swym „Aniołom”, by z użyciem siły zrobili porządek z dotychczasowymi mieszkańcami. To znaczy – wyrzucili ich na bruk. Kiedy kilka osób postawiło opór, członkowie Narodu Jahwe postanowili dopomóc sobie bronią palną. Dwóch lokatorów zastrzelono na miejscu. Jak się okazało, była to akcja szyta zbyt grubymi nićmi nawet jak na przedstawicieli „Bractwa”, przez lata nieuchwytnych i działających w białych rękawiczkach. Jeden z morderców został rozpoznany i aresztowany.
Robert Rozier.
UPADEK
– Zacznijmy od początku. Jak się nazywasz? – zapytał cierpliwie policjant. Głęboko przekonany, że kontynuowanie przesłuchania nie ma najmniejszego sensu. Siedzący po przeciwnej stronie stołu mężczyzna – potężnie zbudowany, czarnoskóry, na oko trzydziestoletni, głupawo uśmiechnięty – ewidentnie nie miał zamiaru współpracować. No ale trzeba było chociaż podjąć próbę. Śledczy doskonale wiedział, iż lada moment na komisariat dotrze prawnik zatrzymanego, wynajęty przez przywódcę jego sekty. A wtedy niczego konkretnego nie uda się już z niego wydusić.
– Zadałem ci pytanie. Jak się nazywasz?
– Neariah Israel.
– To już słyszałem. Pytam, jak się nazywasz naprawdę.
– Neariah Israel.
– Ile masz lat?
– Urodziłem się 404 lata temu.
– Ciekawa historia. Ile masz lat?
– Urodziłem się 404 lata temu.
– Jak się nazywasz?
– Neariah Israel.
– Zabiłeś tych ludzi? – w tym momencie policjant zademonstrował przesłuchiwanemu dwa zdjęcia okrwawionych ciał. Ten nawet nie spojrzał na fotografie. Wciąż gapił się tępo przed siebie z delikatnym grymasem uśmiechu na ustach.
– Chwała Yahweh! – odparł beznamiętnie.
– Słucham?
– Chwała Yahweh.
– Zabiłeś tych ludzi?
– Chwała Yahweh.
– Dlaczego zabiłeś tych ludzi?
– Chwała Yahweh!
Naprawdę długo wyglądało na to, że Robert Rozier okaże się bezwzględnie wierny swemu przywódcy i nie pójdzie na współpracę z organami ścigania. Sekta załatwiła mu jednego z najsłynniejszych adwokatów Wschodniego Wybrzeża. Yahweh ben Yaweh urządził też równolegle wielką akcję PR-ową dla swojej działalności. Postanowił zerwać z aurą tajemnicy i sprawił, że wrota Świątyni Miłości – dotąd szczelnie zamknięte przed obcymi, zwłaszcza dziennikarzami – stanęły otworem dla każdego, kto zechciał świątynię odwiedzić. Przedstawiciele mediów naturalnie skorzystali z tej szansy, a Mitchell naturalnie upewnił się, by nie zobaczyli nic poza pracowitymi, uśmiechniętymi ludźmi i nie usłyszeli nic poza słowami błogosławieństwa.
Burmistrz Miami, Xavier Suarez, uspokajał na łamach Miami Herald18:
„Incydent z morderstwem w apartamentowcu to jedyny zarzut, jaki możemy mieć wobec Narodu Jahwe. Pamiętajmy, że to jest bardzo ważna instytucja, która dba o porządek w swojej okolicy i aktywnie zwalcza handel narkotykami. Yahweh ben Yahweh osobiście robi na mnie dobre wrażenie. Rozmawiałem z nim dwukrotnie – to inteligentny, oczytany człowiek”
Xavier Suarez, burmistrz Miami w latach 1985 – 1993
W końcu, by całkowicie oczyścić swoją sektę z podejrzeń o inspirowanie morderstw na terenie Miami, Mitchell postanowił na wszelki wypadek ekskomunikować Roziera. Co okazało się bardzo poważnym błędem z jego strony. Eks-futbolista, porzucony przez swojego Mesjasza, stracił bowiem jedyną motywację, by nie odmawiać śledczym współpracy. A groziło mu przecież elektryczne krzesło. Zaczął więc sypać. Przyznał się do siedmiu morderstw, które policja starała się powiązać z osobą Yahweh ben Yahweh. Opowiedział o tym, czego doświadczył, co widział i co sam wyprawiał wewnątrz Świątyni Miłości. O poniżaniu wiernych, o seksualnych orgiach, o czynach pedofilskich i kazirodczych. O „Bractwie”, o inicjacji, o rytualnych mordach dokonanych na „białych diabłach” i wrogach wiary. – Yahweh ben Yahweh. To on kazał mi zabijać – oznajmił Rozier.
W zamian za współpracę obniżono mu wyrok do 22 lat więzienia. Wyjątkowo niski wymiar kary, biorąc pod uwagę jego przestępczy dorobek. Został też objęty programem ochrony świadków, ponieważ dla Narodu Jahwe stał się natychmiast wrogiem numer jeden. Judaszem. – Robert Rozier to największy łgarz, jakiego widziała Floryda – wściekała się adwokat Jamesa Littlejohna, jednego z najbliższych zauszników Mitchella, wewnątrz sekty znanego pod imieniem Isaiah Solomon Israel. – Jakim cudem on jeszcze nie wylądował na elektrycznym krześle?
Robert Rozier
7 października 1990 roku burmistrz Suarez ogłosił „dniem Yahweh ben Yahweh”.
Niemal dokładnie miesiąc później funkcjonariusze FBI sfinalizowali natomiast sprawę operacyjnego rozpracowania o kryptonimie „Jerycho”. Aresztowali Hulona Mitchella, a także jego najbliższych współpracowników, kochanki i najwierniejszych żołnierzy. Niektórym z nich udało się w ramach procesu udowodnić bezpośredni udział w rozmaitych zbrodniach, inni trafili do więzienia tylko za członkostwo w grupie przestępczej. Mitchell należał do tej drugiej grupy. Skazano go na mocy federalnego prawa, mającego na celu zwalczanie przestępczości zorganizowanej na terenie USA. Został więc potraktowany tak, jak na to de facto zasługiwał. Niczym szef mafii. Oskarżeń o zlecanie morderstw mu jednak nie przyklepano. Dla wyznawców Yahweh był to kolejny dowód jego świętości. „Białym szatanom” nie udało się go zgładzić i ukarać śmiercią.
Okazał się dla nich zbyt potężny.
„W trakcie procesu zeznawało w sumie 160 świadków. Między innymi Mildred Banks – była wyznawczyni kultu, która szalikiem zakrywała bliznę po nieskutecznie poderżniętym gardle19. (…) Robert Rozier opowiadał o swoich mordach bez mrugnięcia okiem. Przyznał się nawet, że jednego białego diabła zabił z własnej inicjatywy, bez konsultacji z przywódcą. Sam Mitchell ogłosił zaś w ramach mowy obronnej, że… jest wielkim mistrzem loży niebiańskiej, architektem wszechświata i Bogiem pełnym miłości”
: „The Yaweh ben Yahweh Cult”
Koniec końców samozwańczy Mesjasz został skazany na 18 lat więzienia. Dobry humor nie opuszczał go jednak do samego końca. Pytany przez dziennikarzy o swoje seksualne ekscesy, których szczegóły zostały obnażone przed opinią publiczną podczas wzbudzającego olbrzymie poruszenie procesu, odpowiedział, szczerząc zęby: – Jesteśmy rabinami i siostrami, ale celibat nas nie dotyczy.
(epilog) MROCZNA STRONA SPORTU: „ANIOŁ ŚMIERCI”
Robert Rozier został warunkowo zwolniony z więzienia już w 1996 roku. Otrzymał nową tożsamość i ochronę przed zemstą ze strony dawnych braci i sióstr. Publicznie przepraszał za swoje winy. – Neariah Israel nie żyje. Od dawna już go nie ma, tyle mogę powiedzieć – zapewniał na łamach lokalnej prasy w Sacramento, gdzie FBI zorganizowała mu nowe życie. Zaczął tam prowadzić komis samochodowy, dorobił się też partnerki i dwójki dzieci. Jego historia nie ma jednak szczęśliwego zakończenia. W 1999 roku raz jeszcze przyłapano go na posługiwanie się czekami bez pokrycia. Jako recydywista został skazany na 25 lat więzienia. – Dostałeś cenniejszy dar, niż mógłbyś sobie wymarzyć, synu – powiedział do niego sędzia. – Uwolniono cię od kary śmierci. Uwolniono cię od piekielnej sekty. Otrzymałeś na nowe życie. A jednak postanowiłeś je również zmarnować.
Yahweh ben Yahweh opuścił więzienie w 2001 roku. Sześć lat później, w wieku 71 lat, zmarł z powodu raka prostaty. Niezbyt spektakularnie, jak na „architekta wszechświata”. Jednak Naród Jahwe cały czas funkcjonuje i jest otwarty na nowych wiernych. Sekta odżegnuje się od rasistowskich korzeni swojej działalności, między innymi ustami córki jej założyciela, ale Hulon Mitchell jr wciąż traktowany jest przez wyznawców jako prawowity Mesjasz. W czeluściach YouTube’a14 można zresztą znaleźć archiwalne fragmenty jego kazań, pod którymi nie brak pełnych uwielbienia komentarzy.
– Czasami budzę się zlany potem, bo wydaje mi się, że Yahweh ben Yahweh łomoce do drzwi – wyznał Khalil Amani. – On bardzo często nawiedza mnie w snach. Niekiedy się jeszcze zastanawiam… A może on rzeczywiście był Bogiem?
MICHAŁ KOŁKOWSKI
FOT. Miami Herald / BBC / NewsPix.pl / WikiMedia
PRZYPISY (ŹRÓDŁA):
1 4 Nicholas Griffin: „The Year of Dangerous Days: Riots, Refugees, and Cocaine in Miami 1980”
2 Calvin Trillin: „Covering the Cops”
3 Karen Rothmyer: „Winning Pulitzers”
5 Verdict on Trial: The Inside Story of the Cop Case that Ignited Miami’s Deadliest Riot”
6 Patrice Gaines-Carter: „McDuffie: The Case Behind Miami’s Riots”
7 WTVJ / Miami – May 18th, 1980 / Miami Riots – Bob Mayer 11 PM Newscast
8 Bruce Porter, Marvin Dunn: „The Miami Riot of 1980: Crossing the Bounds”
9 Inside Miami’s Most Chaotic Year
10 TBE S1, EPISODE 3: RIOTS OF MIAMI 1980s
11 The Miami Herald (16 maja 1988 roku)
12 Beheading and Circumcisions in the Nation of Yahweh
13 Denver man’s life inside a violent separatist cult
14 YAHWEH BEN YAHWEH WARNS AGAINST A REBEL MIND SET
15 Escaping Evil: My Life in a Cult – Yahweh Ben Yahweh
16 17 18 The Miami Herald (27 listopada 1986)
19 : „The Yaweh ben Yahweh Cult”
***