– Nie wygląda to tak, że tylko chodzę i wydaję polecenia. Raczej współtworzę projekt i jestem gotowy ponosić konsekwencje wyników boiskowych – Robert Góralczyk w rozmowie z nami powiedział, że praca dyrektora sportowego potrafi być stresująca. Twierdzi, że nie ma podstaw do tego, by obawiać się braku awansu jego drużyny. Opowiedział nam także o tym, co przekonało Rafała Figla do przyjścia na Bukową. Czy GieKSa będzie podążać drogą Widzewa Łódź i zacznie masowo ściągać graczy z Ekstraklasy? Czy w przypadku braku uzyskania promocji do 1. ligi poda się do dymisji? Jaki wpływ na jego rozwój trenerski miała praca z reprezentacją kobiet oraz obecność w sztabie Adama Nawałki? Zapraszamy!
Zapewne od dwóch lat nie lubi pan wiosny?
Wiem, do czego pan pije. Dwa lata temu świetnie zaczęła runda wiosenna. Lepszego początku nie można było sobie wymarzyć. Prowadzony przeze mnie Motor Lublin wygrał osiem pierwszych spotkań, ale rywalizacja w trzeciej lidze była tak trudna i nieprzewidywalna, że nie starczyło to do awansu. Gdybym przed rozpoczęciem tamtej rundy wiosennej zakładał, że wygramy pierwsze osiem spotkań i nie odrobimy straty do lidera i wicelidera, to by było trochę jak science-fiction.
A jednak w drugiej części rundy czegoś zabrakło i niestety nie odrobiliśmy strat z jesieni. Mimo wszystko, z mojego punktu widzenia to był dobry czas. Stal Rzeszów, która uzyskała awans, bardzo dobrze poradziła sobie w następnym sezonie na wyższym szczeblu. Do tego stopnia, że ponownie stanęła mi na drodze do awansu, tym razem już jako dyrektorowi GieKSy. To tylko pokazuje, jak silna była wówczas obsada tej trzeciej ligi, bo do ostatniej kolejki w grze o awans było także Podhale Nowy Targ.
Dobry czas, ale finalnie bez pożądanych efektów. Rozstanie z Motorem to była decyzja klubu?
Nie, pomimo braku realizacji nadrzędnego celu otrzymałem propozycję przedłużenia umowy. Z kolei po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw nie przedłużyłem jej. Zdecydowałem się na odejście, nie wiedząc wtedy jeszcze, że zostanę dyrektorem sportowym GKS-u Katowice. Chociaż ktoś może powiedzieć, że dwa dni po rozstaniu z Motorem, stałem się pracownikiem GieKSy, to fakty są takie, że rozmowy o przedłużeniu rozpoczęły się dużo wcześniej, niż otrzymałem propozycję z Katowic. Pragnę też podkreślić, że z Lublinem mam bardzo dobre wspomnienia. Nawiązałem tam też kilka bardzo wartościowych znajomości, które pozostaną na lata. Dzięki temu wszystkiemu zawsze będę wspominał ten czas z sentymentem.
Natomiast wiosnę, w sumie to już lato poprzedniego roku, najchętniej wymazałby pan z pamięci?
Cóż, mleko się rozlało. Teraz już nie ma sensu rozkładać tego na czynniki pierwsze. Mimo że zdecydowanie nie był to dla mnie łatwy okres, nie chcę go wymazywać z pamięci. Wierzę, iż doświadczenia z niego będzie można wykorzystać już w najbliższej przyszłości.
Bardziej żałuje pan remisu w ostatniej kolejce z Resovią czy przegranego spotkania barażowego ze Stalą Rzeszów?
Barażowa rywalizacja ze Stalą Rzeszów była rozgrywana w trudnych warunkach atmosferycznych – wiatr, ulewa. W okolicznościach: być albo nie być. Zatem mecz w ostatniej kolejce z Resovią rozpamiętywałem bardziej. Straciliśmy bramkę po stałym fragmencie gry, której mogliśmy zapobiec, a później mieliśmy swoje sytuacje przy stanie 1:1. Nawet jeszcze w momencie, gdy rywal w walce o awans – Widzew, kilka minut wcześniej skończył swój mecz i z niecierpliwością wyczekiwał na wynik z Bukowej.
Jednak władze GKS Katowice okazały się wyrozumiałe dla pana i trenera Rafała Góraka. Sezon zakończył się klapą, a mimo wszystko dalej uczestniczycie w tym projekcie.
W momencie, gdy przychodziliśmy do GKS-u, klub spadł z 1. ligi i ówczesne władze przedstawiły nam udział w dwuletnim projekcie – w ciągu dwóch sezonów mamy uzyskać awans. Spodziewaliśmy się, że ten pierwszy sezon po spadku może być dla nas trudny, szczególnie na początku. Przed sezonem przyszło 16 nowych zawodników, co sprawiło, iż niezbędny był upływ czasu, aby zespół mógł zacząć dobrze funkcjonować w rozgrywkach. Oczywiście dążyliśmy do tego, aby cel udało się zrealizować jak najszybciej, bo szkoda było każdego dnia. Sądzę, że w efekcie tego, mimo braku wywalczenia awansu do 1. ligi, wciąż możemy kontynuować pracę nad tym projektem. Ale nie mnie oceniać i wskazywać przesłanki, którymi kierował się zarząd przy tej decyzji.
Jesień była przyzwoita w waszym wykonaniu – po 17. rozegranych kolejkach zajmujecie drugie miejsce w tabeli. Uzbieraliście 38 punktów, pięć „oczek” przewagi nad trzecim miejscem. W poprzednim sezonie jesienią rozegraliście 20 meczów i zdobyliście 40 punktów. Jest progres w stosunku do poprzedniej edycji rozgrywek.
Sezon sezonowi nierówny i co najważniejsze nie sposób określić, ile punktów będzie niezbędne do zajęcia miejsc premiowanych awansem. W czołówce jest kilka dobrych zespołów, ale my chcemy spoglądać głównie na siebie i na ten moment koncentrujemy się na najbliższym naszym meczu z Sokołem Ostróda.
Mając w pamięci poprzedni sezon, obawia się pan tego, że kolejny raz nie uda się awansować?
Nie rozpatruję tego w kategoriach obaw. Zespół został zbudowany na solidnych fundamentach, uzupełniliśmy kadrę zawodnikami, którzy mają podnieść poziom rywalizacji, wzmocnić drużynę. Dobrze przepracowaliśmy zimę, a teraz czas na potwierdzenie tego na boisku.
Nie wierzę w to, że ani razu pan nie pomyślał sobie: a co będzie, gdy nie osiągniemy wyznaczonego celu? To jak z kierowcą po wypadku samochodowym – strach mija dopiero po jakimś tam czasie.
Jasne, zawsze jest jakaś niepewność dotycząca tego, jak ostatecznie potoczą się losy rywalizacji. Nawet w kwestii pierwszego meczu po okresie przygotowawczym, bo chociażby nie wiadomo, w jakich warunkach się odbędzie. Bardzo mocno wierzę w nasz zespół. Z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że aktualnie jest silniejszy, bogatszy o doświadczenia i bardziej świadomy niż to było wcześniej.
Zdarzało się wam tracić punkty w końcówkach meczów. Uczulał pan na to zespół wraz z trenerem Górakiem? W sensie, że wiosną nie mogą przytrafiać się takie mecze.
Medal ma zawsze dwie strony. To oczywiste, że nikt nie lubi tracić bramek w doliczonym czasie gry, gdy punkty wymykają się z rąk. Jednak wolę patrzeć na to z takiej perspektywy, że były też mecze, które w końcówkach wygrywaliśmy, a w drugiej części rundy mieliśmy serię siedmiu zwycięstw z rzędu.
Początek nowego sezonu był fatalny w waszym wykonaniu. Porażka w Pucharze Polski z Garbarnią, starta trzech punktów na inaugurację nowego sezonu z Hutnikiem. Zaczęło być wówczas bardzo nerwowo?
Wiadomo, że atmosfera była gęsta. Na dodatek mieliśmy świeżo w pamięci przegrany poprzedni sezon, ale teraz to można dorabiać teorie, dlaczego mieliśmy taki, a nie inny start w rozgrywkach. Nie będę ukrywał: były wśród nas jakieś obawy, ale równocześnie i wiara w lepsze jutro, która potwierdziła się w kolejnych sześciu meczach. Cztery z nich wygraliśmy, a dwa zremisowaliśmy. Szybko wyszliśmy z dołka, po podwójnym falstarcie. Myślę, że te 38 punktów – tak jak pan powiedział – to solidna zdobycz i teraz w dalszej części rozgrywek należy wykorzystać ten kapitał.
Łatwiej się goni rywali, czy broni zaliczki?
Mimo wszystko lepiej uciekać, bo wtedy wszystko zależy od nas.
Piłkarze i działacze Widzewa Łódź raczej nie zgodziliby się z panem.
Każdy może mieć swoją teorię. Cieszę się, że jesteśmy obecnie na drugim miejscu w tabeli i mamy wszystko w swoich nogach i rękach. Grunt, to do samego końca mieć kontrolę. Najgorzej być uzależnionym od wyników rywali.
A może znowu trener Górak zmieni komuś pozycję i takim rozwiązaniem spróbujecie zaskoczyć przeciwników? Marcin Urynowicz został przestawiony z pozycji napastnika na środek pomocy. Wyszło to znakomicie – strzelił 11 bramek. Trochę paradoks, prawda?
Marcina znam świetnie z czasów, kiedy był jednym z najbardziej bramkostrzelnych zawodników w Polsce, jeśli chodzi o rozgrywki juniorskie. A należy pamiętać, że zdobywał tyle goli jako pomocnik. Dopiero gdy skończył wiek juniora, trenerzy szukali mu miejsca w ataku, chcąc tam wykorzystywać jego instynkt strzelecki. Okazuje się, że pozycja napastnika, to nie jest najkorzystniejsze rozwiązanie dla niego. Teraz pozostaje życzyć, by nadchodząca runda była dla Marcina tak samo udana. Wówczas, na koniec sezonu, będziemy mogli powiedzieć, że to był jeden z kluczy do sukcesu, jakim będzie awans do 1. ligi.
Przedłużenie kontraktu z Adrianem Błądem, Arkadiuszem Jędrychem oraz Grzegorzem Rogalą było priorytetem? Budujecie już kadrę pod kątem ewentualnej gry w wyższej lidze?
Aby budować zespół na 1. ligę, najpierw trzeba się w niej znaleźć. Równocześnie należy podejmować działania, które pozwolą do niej wejść przygotowanym. Przedłużenia kontraktów z kluczowymi zawodnikami, którzy stale potwierdzają swoją wartość, a tym samym przydatność dla zespołu mają sprawić, że będą czuli się związani z klubem, a do tego odpowiedzialni za realizację celu. Zresztą, oni też mają coś do udowodnienia innym. Razem w poprzednim sezonie doznaliśmy finalnej porażki, teraz wspólnie chcemy awansować.
A sprowadzenie Rafała Figla jest demonstracja siły GKS-u Katowice? Jasny sygnał dla rywali, że teraz już nie pozwolicie sobie na wpadkę?
Absolutnie nie. W ten sposób nie chcemy pokazywać swojej siły, tylko raczej na boisku, w trakcie kolejnych meczów. Swego czasu to ja wraz z trenerem Górakiem ściągnąłem Rafała do wówczas pierwszoligowego GKS-u Katowice z trzecioligowej Lechii Zielona Góra. Nie mieliśmy wtedy okazji zbyt długo współpracować, ale pozostał między nami kontakt. W momencie, gdy pojawił się temat przyjścia Rafała, podjęliśmy rozmowy, a jego doświadczenia z naszej wcześniejszej współpracy być może utwierdziły go w przekonaniu, że warto wrócić na Bukową. Myślę, że nie był tutaj decydujący aspekt finansowy, jak niektórym mogłoby się wydawać.
Rafał Figiel był już bliski przejścia do GKS-u Tychy, który walczy o awans do Ekstraklasy. Samą wizją projektu i sentymentami raczej trudno byłoby wam ściągnąć zawodnika z najwyższej ligi.
Proszę dopuścić do siebie myśli, że pieniądz nie zawsze stanowi dla wszystkich największą wartość. Można takich ludzi spotkać wprawdzie rzadko, ale jednak. My się z nikim na siłę nie licytowaliśmy. Przedstawiliśmy swoje warunki i wizję projektu. Powiedzieliśmy wprost, co będziemy w stanie zrealizować w realiach, w których się obecnie znajdujemy. Widocznie uznał to za zadowalające. Rafał jest człowiekiem doświadczonym życiowo. Świadomym tego, co dotychczas zrobił, co teraz robi, a także co będzie chciał robić w przyszłości. A że kiedyś już coś zaczął w Katowicach, a tego nie skończył, to być może uznał, że czas zrealizować dawne plany i założenia. Wtedy był to awans do Ekstraklasy. Aby kiedykolwiek myśleć o czymś więcej, na razie musimy to poprzedzić realizacją celu, którym jest wydostanie się z 2. ligi.
Nie licząc Rafała Figla, to nie poszalał pan w tym okienku transferowym.
W gronie osób odpowiedzialnych za ruchy kadrowe uznaliśmy, że nie było takiej potrzeby. Latem sprowadziliśmy dwóch zawodników pierwszoligowych oraz trzech wyróżniających się na drugoligowych boiskach, co już pozwoliło wzmocnić drużynę w stosunku do poprzedniego sezonu i stosunkowo skutecznie punktować jesienią. A ogólnie rozpoczęliśmy projekt w czerwcu 2019 r., wczoraj minęły 622 dni jego realizacji (rozmawialiśmy 23 lutego – przyp. red.). Przed nami do końca rozgrywek 111 dni i niezmiennie staramy się opierać działania na stabilizacji oraz racjonalnym i przemyślanym dobieraniu poszczególnych ogniw zespołu, w miarę możliwości, którymi dysponujemy. Wszystko, co wydarzyło się dotychczas w zakresie budowania zespołu, sprawiło, że – poza wspomnianymi wcześniej przedłużeniami kontraktów – za zasadne uznaliśmy wzmocnienie rywalizacji w środku pola plus uporządkowanie sytuacji w bramce.
W efekcie w miejsce Szymona Frankowskiego, który po skończeniu kontraktu odszedł do Zagłębia Sosnowiec, sprowadziliśmy Patryka Królczyka, a rywalizację bramkarzy uzupełniliśmy perspektywicznym Patrykiem Kukulskim. Stwierdziliśmy, że szaleństwo na rynku transferowym, w naszym przypadku byłoby zupełnie niezasadne.
Na temat waszego budżetu krążyły różne mity. Natomiast i tak dysponujecie największym kapitałem w 2. lidze. Ma pan dużo większy komfort pracy i możliwości niż inni dyrektorzy sportowi innych drużyn.
Nie wszyscy może wiedzą, że nasz klub posiada cztery sekcje, w tym trzy na najwyższych poziomach rozgrywkowych w kraju plus piłka nożna w 2. lidze. Stąd czasem dochodzi do złej interpretacji informacji przekazywanych w mediach. Ja za to nie mam pełnej wiedzy, jak to wygląda w innych klubach i w związku z tym nie zamierzam szukać żadnych porównań, co do komfortu pracy i możliwości innych. Podchodzę do tego w sposób następujący: jestem w tym miejscu, dysponuję określonymi środkami, muszę nimi zarządzać w optymalny sposób, dążąc do realizacji określonego celu. A każde miejsce ma swoje, często inne wymagania.
Czyli GKS Katowice nie będzie podążał śladem Widzewa i ściągał graczy z Ekstraklasy?
To nie było tak, że szukamy zawodnika na pozycję numer „osiem” i jest w zeszycie ten, tamten i jeszcze jeden. Sprzęgły się w czasie: nasze zapotrzebowanie na zawodnika środka pola i dostępność Rafała, dlatego podjęliśmy, jak się okazało, skuteczną próbę jego sprowadzenia. Na pewno nie jest to zmiana tendencji w naszej strategii budowania zespołu. Choć w przyszłości niczego nigdy nie należy wykluczać, to raczej nie będziemy wyciągać graczy z Ekstraklasy, bo najczęściej – na razie – są oni poza naszym zasięgiem.
Trudno jest GKS-owi Katowice rywalizować teraz o najbardziej zdolną młodzież z regionu? Konkurencja jest duża, a nie znajdujecie się w dobrej pozycji startowej.
Faktycznie specyfika aglomeracji śląskiej, w której prawie każde miasto ma swój klub, w dużym stopniu ogranicza zasięg poszukiwań zdolnej młodzieży. Nawet nie musimy się z nikim licytować, bo często młodzi gracze są już poniekąd przypisani do jakichś klubów, ze względu na swoje miejsce zamieszkania. Jednak już same Katowice, jako stolica województwa, mają w sobie duży potencjał, który trzeba starać się jak najlepiej wykorzystać. Ogólnie temat szkolenia młodzieży to bardzo szerokie zagadnienie. Długo można byłoby o nim rozmawiać.
Starając się to ująć krótko – aktualnie w zakresie obecnych możliwości w ramach „Akademii Młoda GieKSa” staramy się na bazie wielu bardzo zaangażowanych w proces trenerów, podejmować realne działania w celu optymalizowania szkolenia, aby móc coraz lepiej przygotowywać zawodników do piłki seniorskiej. Będą temu zapewne w przyszłości także sprzyjały: przykłady wprowadzania młodych zawodników do zespołu seniorskiego, poprawa infrastruktury treningowej czy dobre funkcjonowanie pierwszego zespołu.
Wspomniał pan przed chwilą o odpowiedzialności. W przypadku braku awansu poda się pan do dymisji?
Pomidor. A tak na poważnie to czas pokaże. Na razie pełny pokory, ale równocześnie i determinacji chcę z drużyną, sztabem szkoleniowym i zarządem dążyć do celu. Porozmawiamy na ten temat po rozgrywkach, kiedy w świetle osiągniętego wyniku – jeśli będzie mi w ogóle dane – sam dokonam weryfikacji moich dwuletnich działań w nowej roli i podejmę decyzję, czy to jest moje przeznaczenie. Natomiast cały czas mam pełną świadomość wagi projektu, założeń z nim związanych i odpowiedzialności za niego.
Ale i tak większą odpowiedzialność za wynik sportowy ponosi jednak pierwszy trener.
To jest oczywiste, bo zawsze to on jest na „pierwszej linii ognia”. Pełniąc funkcję dyrektora, jestem z nim cały czas w bliskim kontakcie, byśmy mogli wspólnie podejmować wszelkie niezbędne decyzje dla jak najlepszego funkcjonowania zespołu. Należę do grona nielicznych dyrektorów, którzy wyrośli ze stanowiska trenera. Z tego względu w procesie szkoleniowym staram się mieć także swój udział. Oczywiście w miarę możliwości. Nie wygląda to tak, że tylko chodzę i wydaję polecenia. Raczej współtworzę projekt i jestem gotowy ponosić konsekwencje – pozytywne oraz negatywne – wyników boiskowych.
Z kolei, jak pan odnajduje się w sytuacji, w której to teraz nastąpiła zamiana ról? Wcześniej był pan asystentem Rafała Góraka, teraz jest pan tak jakby jego przełożonym. Wpłynęło to na waszą współpracę?
Podchodzimy do tego profesjonalnie. Każdy z nas realizuje z pełnym zaangażowaniem należne mu obowiązki. Poza zadaniami organizacyjnymi w sekcji, które w tym zakresie mają optymalnie odciążyć sztab, by mogli się koncentrować na tym, co dla nich najważniejsze i najcenniejsze, wspólnym wyznaczaniem strategii funkcjonowania w wielu zakresach, staram się wspierać, zarówno trenera Góraka oraz cały sztab swoim doświadczeniem zdobytym w dotychczasowej pracy trenerskiej. A czy jestem odpowiednim wsparciem dla trenera? To już nie mnie oceniać, to pytanie należy skierować do niego.
Bardziej przeżywa pan mecze na trybunach jako dyrektor czy na ławce trenerskiej? Będąc szkoleniowcem, może pan w jakiś sposób wpłynąć na przebieg spotkania, zrobić jakieś zmiany, a na trybunach pozostaje tylko obserwować rywalizację.
Obecnie koncentruję się na tej funkcji, którą przyjąłem i aktualnie pełnię, a mecze przeżywam podobnie, tylko na wyższym poziomie… stadionów, to znaczy na trybunach. Wykorzystując to, staram się przy okazji w sposób analityczny śledzić mecz, by móc go w trakcie i po zakończeniu rzetelnie ocenić. Nie wykluczam też tego, że za jakiś czas, jednak jeszcze wrócę na ławkę trenerską, by znowu móc bardziej bezpośrednio wpływać na zespół. Najbliższe miesiące pokażą efekty mojej pracy na stanowisku dyrektora sportowego, a wtedy być może przyjdą dalsze refleksje.
W przygodzie trenerskiej trochę tych funkcji pan pełnił. Był pan pierwszym trenerem ekstraklasowej Polonii Bytom, asystentem – między innymi w GKS Katowice, selekcjonerem reprezentacji Polski kobiet. Powierzono panu rolę jednego z asystentów trenera Adama Nawałki w męskiej reprezentacji Polski. Cały czas pan szuka swojej drogi? Czy to jest przypadek, że pod względem pełnionych funkcji pana CV jest tak różnorodne?
Przyjmuję, że w życiu nic nie dzieje się przypadkowo. Drogi nie szukam, tylko nią podążam. Myślę, że mógłbym przedstawić uzasadnienie, dlaczego akurat w danym momencie pełniłem daną funkcję, ale to chyba nie najważniejsze. Cenię sobie każde miejsce pracy, w którym byłem, bo one wszystkie na swój sposób mnie rozwijały, wzbogacały doświadczenie i być może też dzięki temu jestem w stanie z tymi różnymi wyzwaniami sobie radzić. Przez jakiś czas, na początku, faktycznie szukałem swojej ścieżki rozwoju zawodowego, a niektóre miejsca pracy wynikały z tego, że w danym momencie nie było innych ofert, a z czegoś trzeba było utrzymywać rodzinę. Za to inne propozycje były w danym momencie z kategorii tych nie do odrzucenia i pozwoliły mi dwukrotnie wziąć udział w Mistrzostwach Europy, a po jednym razie w Mistrzostwach Świata czy Uniwersjadzie. W sumie około 100 razy „zagrać z orzełkiem na piersi”, oczywiście jako trener.
To jaki moment był dla pana przełomowy?
Było ich przynajmniej kilka. Myślę, że punktem zwrotny był okres, gdy zostałem asystentem trenera Michała Probierza w Polonii Bytom. Potem na swój sposób wiele się już działo. Zaprowadziło mnie to do sztabu trenera Nawałki, a teraz na „dyrektorski stołek”.
Trudno było pracować z reprezentacją kobiet w czasach, gdy piłka kobieca znajdowała się w całkowitym podziemiu? Wówczas były to manowce poważnej piłki. Mimo wszystko.
Wchodziłem do piłki nożnej kobiet niedługo po studiach, w wieku 26 lat. Gdy otrzymałem propozycję pracy z reprezentacją, stanowiła ona dla mnie wartość, poniekąd też duży zaszczyt. Nie zakładałem, że będzie to tak znacząca część mojej drogi trenerskiej. Na początku myślałem, że okaże się tylko epizodem. Im dłużej siedziałem w kobiecym futbolu, tym więcej widać było perspektyw do rozwoju. Kiedy już było się w środku, to można było dostrzec, że to zmierza w dobrym kierunku. Choć tak, jak pan powiedział, wtedy piłka w wydaniu kobiecym, szczególnie organizacyjnie, miała – nazwijmy to tak – duże rezerwy.
Słyszał pan z tego powodu docinki ze strony innych trenerów, którzy pracowali w piłce męskiej?
Raczej bezpośrednio nie. Może ktoś tam zadał pytanie w stylu: a warto było pracować z kobietami? Też trzeba to rozgraniczyć na dwa momenty. Pierwszy – gdy zostałem trenerem reprezentacji U-16, U-17, U-19. Drugi – posada selekcjonera pierwszej reprezentacji. I to był ten moment, gdy już rzeczywiście wahałem się, czy zejść ze ścieżki futbolu męskiego, na którą wkroczyłem po pracy z młodzieżowymi kadrami. Nie była to wtedy łatwa decyzja. Natomiast PZPN stworzył, jak na tamten czas, bardzo korzystne, można by rzec przełomowe warunki do pracy, które zarówno przede mną, jak i przed drużyną otwierały ciekawe perspektywy rozwoju.
Po półtorarocznym okresie pracy należało wtedy żałować, że finalnie nie zostało to podsumowane wynikiem, który można byłoby wspominać. Zabrakło 45. minut w meczu z Ukrainą. Inaczej byśmy awansowali do baraży o udział w Mistrzostwach Świata. Szkoda, bo może wtedy byłby to już jakiś przełom dla piłki kobiecej. Liczę, że on wcześniej czy później nadejdzie, bo przyglądając się temu już teraz z boku, obserwuję stały postęp.
Wracając do funkcji dyrektora, co wyniósł pan z tej pracy przez te półtora roku? Stał się pan bardziej zarządcą, kimś na wzór menadżera?
Muszę przyznać, że ta praca na pewno rozwinęła mnie także jako trenera. Mam okazję przyglądać się pracy szkoleniowca nieco z boku, kontaktuję się z ludźmi na wielu przestrzeniach tematycznych, które pozwalają mi spojrzeć także na relacje i uwarunkowania interpersonalne w szerszym aspekcie. W bogatszym zakresie postrzegam też teraz sprawy kontraktowe, czy strategię budowania zespołu na bazie realnych możliwości klubu. Będąc trenerem, rzadko dostrzega się tego typu sprawy. Człowiek jest wówczas pochłonięty głównie szkoleniem. To poniekąd prostsze, jak nie bierze się wielu innych spraw na siebie.
To, w jaki sposób pan odreagowuje ten stres? Co jest pana odskocznią od tak wielu zajęć związanych z pracą?
Oj tak, praca dyrektora sportowego potrafi być stresująca. Tego nie widać, bo nie biegam i nie krzyczę przy linii, ale w trakcie meczów są we mnie duże emocje i wewnętrzne napięcie. Aby je rozładować, robiąc coś równocześnie dla ducha, ale i dla ciała, stawiam na bieganie, z tym że bez piłki. Biegam długie dystanse, które pozwalają mi się nie tylko odstresować, ale i wiele tematów przemyśleć. W ciągu roku przebiegam średnio między 1000 a 1400 kilometrów, próbując – choć w tym zakresie – dorównać dokonaniom piłkarzy.
Rozmawiał Piotr Stolarczyk
fot. FotoPyK