Reklama

Michał Mak: U trenera Hyballi nie ma nic pośrodku. Albo coś jest białe, albo czarne

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

23 lutego 2021, 10:28 • 18 min czytania 17 komentarzy

Michał Mak w lutym odszedł z Wisły Kraków i zakotwiczył w Górniku Łęczna, z którym zamierza awansować do Ekstraklasy. Skrzydłowy, który w tym roku skończy już 30 lat (ale ten czas leci!) w dłuższej rozmowie opowiada o czasie spędzonym przy Reymonta, okolicznościach rozstania, treningach Petera Hyballi i jego szczerości, komentuje krytykę otrzymaną od niego na konferencji po meczu z Legią i zajęcia, które miał Tim Hall. Mak mówi też o tym, kiedy w jego karierze nastąpił negatywny punkt zwrotny, o funkcjonowaniu w szatni, która doznała dziesięciu z rzędu porażek oraz o spoważnieniu, odkąd kilka miesięcy temu został ojcem. Zapraszamy. 

Michał Mak: U trenera Hyballi nie ma nic pośrodku. Albo coś jest białe, albo czarne

Przywitałeś się z Górnikiem Łęczna kilkuminutowym wejściem z Arką Gdynia w Pucharze Polski. Przegraliście mecz 1:2. Zasłużenie?

Naszym celem był awans. Nie było powodu, żeby myśleć inaczej, skoro dotarliśmy już tak daleko. Wydaje mi się, że rozegraliśmy niezłą pierwszą połowę, zdołaliśmy doprowadzić do remisu, mecz był wyrównany. Po przerwie Arka zepchnęła nas do obrony, rzadko stwarzaliśmy sobie jakieś sytuacje i w końcówce Marcjanik oddał super strzał. Zabrakło czasu, żeby znów wyrównać. Szkoda, że odpadamy z Pucharu Polski, bo to zawsze jest przeżycie. Trzeba się otrząsnąć i dobrze zacząć w lidze.

Michał Marcjanik w całej karierze zdobył 11 bramek, tak ładnej zapewne nigdy.

Oddał strzał życia, naprawdę piękny i to z lewej nogi. Maciek Gostomski był bez szans. Szkoda.

GÓRNIK ŁĘCZNA ZACZNIE WIOSNĘ OD ZWYCIĘSTWA W BEŁCHATOWIE? KURS 2.40 W SUPERBET

Z jakimi nadziejami przychodzisz do Łęcznej? Wygląda to na powtórzenie drogi Mateusza, czyli w założeniu chwilowe zejście do I ligi, żeby zaraz ponownie przywitać się z Ekstraklasą.

Tak, taki jest mój cel. Jasno powiedziałem o nim trenerowi i dyrektorowi sportowemu. Chcę awansować z Górnikiem do Ekstraklasy. Na co dzień głośno o tym nie mówimy, na pewno w kilku klubach te deklaracje są lepiej słyszalne. Wolimy po cichu robić swoje, czyli grać mądrze i skutecznie. Nadal jestem głodny rywalizacji na najwyższym polskim szczeblu i z tego, co widzę, chłopaki również. Mam nadzieję, że pójdę śladami Mateusza, który przeszedł do Stali Mielec i po roku świętował awans.

Reklama

Masz poczucie, że Górnik Łęczna jest do tego gotowy pod każdym względem?

Po pierwszych dniach widzę, że tak. Klub jest poukładany. Mamy też bardzo fajną drużynę. Z jednej strony świadomą miejsca, w którym się znajduje, a z drugiej pełną pokory, chcącą pracować. Górnik nie tak dawno latami występował w Ekstraklasie, więc pod tym kątem wiele się nie zmieniło. Są warunki, żeby awansować, ale nie chodzi o deklaracje, tylko robienie tego co trzeba na boisku w każdym kolejnym meczu.

Brzmi to wszystko dość optymistycznie, ale na Twitterze komentowano twoje zdjęcie z prezentacji transferu w stylu “widać, jaki jest szczęśliwy, że tu trafił”.

(śmiech) Koledzy też mnie pytali: – Co tam, za karę przyszedłeś do Górnika? A to po prostu bardzo szybko się odbyło. Pan z marketingu wziął mnie na bok i zrobił 2-3 zdjęcia bez większego pozowania, żeby od razu poszły na stronę. Może dlatego wyszedłem bardzo poważnie. A ja byłem już mocno skoncentrowany na celu!

Ciąg dalszy podobieństw z Mateuszem to powrót do dobrze znanego trenera. Mateusz wrócił do Artura Skowronka, ty do Kamila Kieresia. Osoba szkoleniowca miała duże znaczenie?

Tak, nie ukrywam, że osoba trenera Kieresia była dla mnie istotna. Podczas naszej współpracy w Bełchatowie miałem jeden z lepszych okresów w mojej piłkarskiej przygodzie. Wywalczyliśmy awans do Ekstraklasy i po prostu dobrze się w tamtym czasie czułem. Oczywiście nie tylko to teraz decydowało. Górnik był najbardziej zdecydowany, najmocniej dał mi do zrozumienia, że mu na mnie zależy. Gdy sprawa przyspieszyła, nie zastanawiałem się długo nad tą decyzją.

Miałeś wkalkulowane zejście do I ligi przy rozstawaniu się z Wisłą Kraków?

Chciałem zostać w Ekstraklasie, ale wiedziałem, że kluby mniej więcej mają już pozamykane kadry i będzie ciężko coś znaleźć, zwłaszcza że ostatnio grałem mało. No i wiekiem już nie przyciągam, w tym roku czekają mnie trzydzieste urodziny. A dziś, wiadomo, kluby w pierwszej kolejności patrzą na młodzież. Najchętniej brałyby 18-latków, których za rok sprzedadzą za duże pieniądze. Liczyłem się więc z tym, że tu mogę nie mieć ofert i będę musiał wykonać mały krok w tył. Ale tak jak mówiłem – nie rezygnuję z Ekstraklasy. Czuję się na siłach, żeby jeszcze dobry parę lat w niej pograć. Właśnie dlatego poszedłem do Górnika Łęczna, bo jest szansa zrobić coś fajnego.

Reklama

Dlaczego tak późno odszedłeś z Wisły? Wcześniej zagryzałeś zęby i walczyłeś o skład?

Zimą nie dostawałem sygnałów w klubie, żebym szukał sobie czegoś nowego. Normalnie zacząłem okres przygotowawczy. Później przytrafiła mi się lekka kontuzja przywodziciela. Wróciłem na jeden z zewnętrznych sparingów. Trener Hyballa nie był zadowolony z mojej postawy i z każdym następnym treningiem czułem, że nie będę grał i najlepiej będzie jeśli odejdę. Kontrakt wygasał mi za pół roku i nie było żadnych rozmów dotyczących jego przedłużenia, co też wiele mówiło. Wolałem zmienić barwy, zamiast przez kolejną rundę siedzieć na ławce lub trybunach.

Co się Hyballi nie spodobało podczas tej gierki? Zastrzeżenia do ciebie zgłosił już na konferencji po meczu z Legią, mówiąc, że nie rozumiałeś wszystkich założeń taktycznych.

Po Legii największe pretensje chyba miał do mnie za to, że nie wybiegałem na wolne pozycje tak, jak on by chciał. Nie ukrywam, że grając w lidze po tak długiej przerwie, odczuwałem tempo tego meczu i styl gry trenera Hyballi. Do każdej piłki musiałeś iść na pressingu, a zaraz po przechwycie wybiec na wolne pole. Nie było mi łatwo i trener nie był ze mnie zadowolony. Powiedział wprost, że nie podobała mu się moja postawa. Był szczery, uszanowałem to. Co do tego sparingu, nie przypadła mu do gustu moja gra jako taka i też mi to przekazał. Niczego nie owijał w bawełnę. I tyle, nie chcę tu niczego wyolbrzymiać. Trener widział, że przegrywam rywalizację z Yeboahem i Jeanem Carlosem.

W grudniu po tej wypowiedzi z konferencji pomyślałeś sobie “oho, będzie ciężko”? Rzadko zdarza się, żeby szkoleniowiec tak bezpośrednio krytykował zawodników.

Było to może nie zdziwienie, ale… Na pierwszych treningach po przyjściu trenera Hyballi wyglądałem bardzo dobrze. Mocno mnie chwalił i dzięki dobrej postawie w tygodniu wywalczyłem sobie skład na Legię. Dostałem jednak “wędkę” w przerwie i zauważyłem, że od tego momentu moja pozycja u niego się zmieniła. Po świętach wróciłem jednak odpowiednio nastawiony, z chęcią mocnego trenowania i wszystko odbywało się normalnie. Dopiero podczas tej gierki się nie spodobałem, a później wypadłem na tydzień przez wspomnianą kontuzję. Moje akcje spadały i spadały. Wiedziałem już, że wiosną nie mam większych szans na grę.

Czyli nie zaczynałeś zimowych przygotowań z przeświadczeniem, że i tak zaraz usłyszysz, że jesteś niepotrzebny?

Nie, bo podczas przerwy świątecznej nie dostawałem żadnych sygnałów, że mój agent ma mi szukać nowego klubu. W rozmowie z nim i tak jednak przebąkiwaliśmy na temat mojej przyszłości. Kontrakt wygasał w czerwcu, a Wisła nie dawała do zrozumienia, że chce go przedłużyć. Braliśmy więc pod uwagę, że może być teraz ciężko z graniem, ale nie poddawałem się. Walczyłem. Dopiero po tym sparingu i kontuzji pod koniec przygotowań, sytuacja się wyklarowała.

O treningach Hyballi krążą już legendy. Słusznie?

Na pewno są one bardzo wymagające, z bardzo dużą intensywnością. W styczniu praktycznie każdy dzień od rana do wieczora spędzaliśmy w Myślenicach. Pierwsze zajęcia przeważnie trwały dwie i pół godziny, dawały w kość. Ale to jednak była intensywność z piłką, nie chodziło o bieganie dla biegania. Równie ciężko trenowałem chyba tylko w Arminii Bielefeld. Podobny styl pracy, tam też kładziono nacisk na wysoki pressing, mieliśmy dużo wymagających gierek. Po chłopakach widać, że ta praca nie poszła na marne. Wisła na początku wiosny gra naprawdę dobrze i wydaje się, że idzie we właściwym kierunku.

Nachodziła cię refleksja, dlaczego w Ekstraklasie nie można tak trenować na co dzień, skoro okazuje się, że to wszystko jest do wytrzymania, a na boisku przynosi efekty?

Wiadomo, jakim jesteśmy narodem. Lubimy narzekać i tyczy się to także piłkarzy czy innych sportowców. Ciężka praca zawsze się obroni. Jeżeli na treningach się odpowiednio nie zmęczysz i nie wypocisz, to później podczas meczów nie masz z czego ciągnąć. U trenera Hyballi do teraz jest ciężko, zwłaszcza w dwóch pierwszych dniach danego tygodnia. Nadal mam kontakt z chłopakami, jestem na bieżąco. Taki jest sposób pracy trenera i nie zamierza go zmieniać. Obciążenia u niego są bardzo duże, ale nie ma co tworzyć mitów, że są mordercze i ktoś na nich wymiotuje albo schodzi z boiska na chwiejnych nogach.

Mówisz, że nikt nie wymiotował u Hyballi, ale taka wersja pojawiła się w przypadku Tima Halla. Byłeś świadkiem tych zdarzeń?

Widziałem go ze dwa razy. Z tego, co wiem, Tim nie wymiotował, ale został wsadzony do trzydniowego, przyspieszonego okresu przygotowawczego. Biegał naprawdę bardzo dużo i chwilami robiło się go szkoda, gdy widziało się, jak on to znosi. Dało się zauważyć, że przyszedł nieco zapuszczony. Był na innym etapie niż my i nie znajdował się w najwyższej formie fizycznej, musiał odczuwać takie obciążenia. To, co działo się później, nie mnie oceniać i komentować. Wszystko już zostało załatwione między nim a klubem.

Na jego przykładzie i twoim trochę też, widać, że Hyballa bardzo szybko wyrabia sobie zdanie o zawodnikach. Jak się do kogoś zrazi przy pierwszym podejściu, to już niezwykle trudno go do siebie przekonać.

Myślę, że trafiłeś w sedno. U trenera Hyballi nie ma nic pośrodku. Albo jest białe, albo czarne. Albo od początku wytrzymujesz jego treningi i pokazujesz, że nadajesz się do tej koncepcji, a on cię w niej widzi, albo od razu mówi ci jak jest. Mnie poinformował wprost, że teraz nie widzi mnie w zespole i jego stylu gry, że nie będę grał. Przynajmniej wiedziałem, na czym stoję, niczego nie musiałem się domyślać.

To generalnie w jakim nastroju odchodziłeś z Wisły? Początek miałeś udany, później było coraz gorzej.

Dla mnie trafienie do Wisły Kraków było spełnieniem marzeń. Nigdy nie ukrywałem, że darzę ten klub wielkim sentymentem i uczuciem. Jestem jego wychowankiem i zawsze chciałem grać przy Reymonta. To się udało. Pierwsza runda była w moim wykonaniu niezła. Strzeliłem gola w lidze, strzeliłem w Pucharze Polski, zaliczyłem sześć asyst. Bramek mógłbym mieć więcej, czułem trochę niedosytu, ale kilka fajnych meczów zagrałem. Przykra była jednak ta seria dziesięciu porażek z rzędu, na każdym jakoś się odbiła, siedziała w głowie. Na szczęście koniec końców utrzymaliśmy się. Nie ukrywam, że oczekiwałem od siebie więcej i liczyłem, że dłużej zostanę w Wiśle. Wyszło inaczej, mam już nowy cel i na nim się skupiam. Nie rozpaczam z powodu tego odejścia. Tak jak ci już mówiłem, czuję się na siłach, żeby jeszcze przez parę lat występować na wysokim poziomie.

Z Krakowa pozostało sporo dobrych wspomnień. Tam urodził się mój syn, poznałem super kolegów, z którymi znajomość przetrwa. Plusów mimo wszystko nie zabrakło.

Punktem zwrotnym w gorszą stronę była kontuzja kolana, której doznałeś zaraz po lockdownie.

Tak. Do momentu wybuchu pandemii moja pozycja w zespole była w miarę mocna, choć po zimie trener Artur Skowronek trochę odstawił mnie na boczny tor. Na moją pozycję wskoczył młodzieżowiec.

Przed przerwaniem ligi zagrałeś jednak w podstawowym składzie z Koroną, z Lechem zaliczyłeś pełne 90 minut.

No nie było tak, że nie dostawałem żadnych szans, ale była to różnica na minus względem rundy jesiennej. Gdy odmrożono Ekstraklasę, przesiedziałem na ławce mecz z Piastem, a potem przytrafiła mi się kontuzja kolana. Dzięki Bogu, nie musiałem go operować. Za sprawą doktora Urbana i zastrzykom z krwi, szybko zostałem postawiony na nogi. Po sześciu tygodniach wróciłem i byłem gotowy do grania przed nowym sezonem. Przy tej okazji dziękuję doktorowi, bardzo mi pomógł.

Jak się funkcjonuje w szatni zespołu, który przegrał dziesięć meczów z rzędu?

Wiadomo, niezwykle trudna sytuacja. Nie mogłem uwierzyć, że mając takich piłkarzy doświadczamy czegoś takiego. Tyle razy nie potrafiliśmy nawet zremisować, coś niesamowitego. Siedziało to w głowach, powtarzałeś sobie, że teraz już na pewno wygramy albo przynajmniej nie przegramy. A potem znów rozczarowanie. Przełamaliśmy się dopiero w grudniu z Pogonią Szczecin, pierwsze punkty od trzech miesięcy. Fatalne doświadczenie i mam nadzieję, że więcej nic podobnego mnie nie spotka. Co tydzień przychodziłem do domu ze spuszczoną głową i zastanawiałem się, kiedy to się skończy. Zależało nam tym bardziej, że kibice cały czas nas wspierali. Nie było tak, że po paru porażkach odwrócili się od drużyny. Nie przestawali w nas wierzyć i za to wielki szacunek dla nich. W większości klubów pewnie co chwila bylibyśmy wygwizdywani i wyzywani, a w Wiśle zawsze był doping do ostatniej minuty i pełne wsparcie.

Czułeś, że wpadliście w spiralę porażek, że niektóre mecze przegrywacie jeszcze przed wyjściem z tunelu, że pierwszy stracony gol to już mentalny dołek na boisku?

Jest coś takiego. Jeżeli przegrywasz mecz za meczem, zaczyna ci zależeć, żeby tylko nie stracić gola i nie przeżywać ponownie tego, że grasz fajnie, a na końcu i tak nic z tego nie ma. Jak rywal strzela, to wszystko siada, pojawiają się myśli, że znów jest źle, znów skończy się porażką. Takie rzeczy mają wpływ, spada pewność siebie i w pewnym momencie już jej nie czujesz. Masz sytuację, którą normalnie byś wykorzystał, a w takich okolicznościach nie trafiasz. Na szczęście opanowaliśmy kryzys jeszcze przed końcem tamtej rundy i rok 2019 kończyliśmy w lepszych nastrojach.

Byliście w stanie zdefiniować przyczyny zapaści?

W jakiejś mierze na pewno. Decydowało wiele czynników. Trochę błędy indywidualne każdego z nas – dziś ty, za tydzień ja – czy słabsza dyspozycja w danym dniu. Każdy z nas zawalał. Czasami chodziło o złe wejście w mecz. Wydawało się, że to my dobrze zaczniemy, a tu nagle dostawaliśmy szybkiego gola. To sprawiało, że drużyna się podłamywała i trudno było się podnieść. Ciągle nie mogliśmy się oswoić z myślą, że mamy taką serię. Szczęście też nie dopisywało. Pamiętam spotkanie z Lechią Gdańsk. Cisnęliśmy ją całą pierwszą połowę, 4-5 zmarnowanych sytuacji – nawet zdarzyło się, że ktoś od nas przypadkiem zablokował strzał kolegi – a po pół godzinie Paixao strzelił na 1:0 i złość się kumulowała.

Zacząłeś wątpić, czy w ogóle potrafisz jeszcze grać w piłkę, czy jeszcze się do tego nadajesz?

Nie, aż tak nie. Było mi zwyczajnie przykro, że wracam do ukochanego klubu i w pierwszej rundzie wykręcamy jakąś rekordową serię porażek. Nastawiałem się, że będziemy grali w Wiśle o wyższe lokaty, taki był cel. Szybko te założenia musieliśmy zmienić. Sytuacja nas przerosła.

Udało się wam utrzymać jedność w szatni czy może ją odnowić po jakiejś oczyszczającej rozmowie?

Pod tym względem nigdy nie było problemów. Maciej Stolarczyk zawsze dbał o atmosferę, za jego kadencji była ona najlepsza. Mieliśmy kolacje, różne spotkania i mimo wszystko byliśmy jednością w szatni. Zawsze chętnie przyjeżdżałem do klubu, wiedząc, że będziemy dobrze pracować i nie zmarnujemy czasu. Trener nie przestawał w nas wierzyć. Wiadomo, że zaraz po meczu dominowały złość i smutek, a po kolejnej porażce coraz mniej miało się ochoty na żarty, ale nie powstawały grupki, które wzajemnie się oskarżały. Każdy wiedział, że karta musi się odwrócić, że to również jego odpowiedzialność. Szkoda tylko, że trener Stolarczyk już tego w klubie nie doczekał. On poniósł najsurowsze konsekwencje, tracąc posadę.

Brzmi to trochę, jakby było super za Macieja Stolarczyka, a potem przyszedł Artur Skowronek i cała atmosfera się posypała.

Nie chcę, żeby tak to zostało odebrane. Po prostu trener Stolarczyk ma wyjątkowy kontakt z zawodnikami, co nie znaczy, że można tu coś zarzucić trenerowi Skowronkowi. Nie mieliśmy z nim zgrzytów czy nieporozumień. Przyszedł do Wisły w bardzo trudnym okresie i uratował ją przed spadkiem. Za to należy mu się duży szacunek, bo nie każdy na jego miejscu podjąłby się takiego wyzwania.

Minionej jesieni często brakowało cię nawet w meczowej kadrze. Chodziło o kwestie czysto sportowe?

Nie tylko. Przechodziłem też koronawirusa, a gdy miałem dużą szansę, żeby zagrać z Rakowem, urodził mi się syn i w dniu meczu jechałem do szpitala. Raz też przyplątał się drobny uraz. Zdarzało się też, że siedziałem na ławce i nie wchodziłem. Pech mnie nie oszczędzał, ale zakładam, że teraz tych minut będzie znacznie więcej i pomogę Górnikowi na boisku.

Pucharowy mecz z KSZO, który sensacyjnie przegraliście na starcie sezonu, mocno podkopał twoją pozycję w drużynie?

Myślę, że tak. Byłem jednym z tych, których notowania wtedy najmocniej spadły, a uważam, że nie zagrałem aż tak słabo, by coś takiego powinno się dziać. W 2. kolejce zagrałem pół godziny ze Śląskiem Wrocław i wydaje mi się, że wysłałem pozytywny sygnał trenerowi. No ale później praktycznie już szans nie dostawałem, do tego kilka wspomnianych okoliczności i tak to się potoczyło.

Rozmawiając z Kubą Białkiem we wrześniu 2019 z przymrużeniem oka stwierdziłeś, że na tu i teraz jesteś ligowym dżemikiem. Rozumiem, że ten status utrzymałeś?

Heh, dziś nie jestem ligowym dżemikiem, bo nie ma mnie już w Ekstraklasie. Kamil Kosowski w Bełchatowie zawsze powtarzał młodym, że albo wyjedziemy gdzieś grać w piłkę, albo z czasem staniemy się ligowymi dżemikami. Po cichu mogę się tak nazwać. Aspiracje miałem większe, ale nie chcę już o tym mówić. Co miałem powiedzieć na temat hamujących mnie i mojego brata kontuzji, już powiedziałem.

Abstrahując od kontuzji, nieudany pobyt w Arminii Bielefeld był dla ciebie punktem zwrotnym w tym gorszym kierunku? Gorszym w tym sensie, że uświadomiłeś sobie, że pewnego poziomu już nie przeskoczysz, że pewnych marzeń nie spełnisz? Mam wrażenie, że wielu naszych ligowców w razie szybkiego powrotu i niewykorzystanej szansy traci już mentalny ogień, włączając tryb “jeszcze tylko jako tako pograć”.

Moim zdaniem momentem zwrotnym był wysypany transfer do FC Koeln. Miałem bardzo dobrą rundę w Lechii Gdańsk – sześć goli i parę asyst. Na mecz z Legią w Warszawie przyjechał dyrektor sportowy klubu z Kolonii, Joerg Schmadtke. Fajnie się zaprezentowałem, Koeln było zdecydowane, ale w samej końcówce rozwaliłem kolano. Transfer do 1. Bundesligi się wysypał. Przez pięć miesięcy się leczyłem, a w nowym sezonie nie grałem w Lechii, co najwyżej siedziałem na ławce. Tuż przed końcem letniego okienka poszedłem na wypożyczenie do Arminii i dziś mogę powiedzieć, że podjąłem złą decyzję. Nie byłem gotowy na wyjazd do tak fizycznej ligi, do sprostania wszystkim obciążeniom i tempu gry. Wciąż znajdowałem się świeżo po rehabilitacji, nie czułem się zbyt dobrze, daleko mi było do pełni formy. No i co tu dużo mówić – od drugiej ligi niemieckiej się odbiłem. Później wszystko zaczęło zmierzać w gorszym kierunku. Zimą wróciłem do Lechii i prawie nie grałem. Wypożyczenie do Śląska Wrocław co prawda dobrze się zaczęło, ale szybko wypadłem na dziewięć miesięcy. Znów chodziło o chrząstkę w kolanie. Można więc powiedzieć, że od tej przygody w Bielefeldzie zaczął się mój gorszy okres.

Poszedłeś tam trochę z przekory, na zasadzie “skoro raz los nie pozwolił mi iść do Niemiec, to drugi raz już na to nie pozwolę”?

Na pewno chciałem się sprawdzić, byłem gotowy spróbować. I mimo wszystko cieszę się, że tam pojechałem. Wyjazd nieudany, ale przynajmniej nie mam do siebie pretensji, że nie dałem sobie szansy. Zobaczyłem, jak i w jakich warunkach pracuje się na Zachodzie i jak mocna jest 2. Bundesliga. Obok Championship to najsilniejszy drugi poziom rozgrywkowy w Europie.

Zaznaczyłeś na wstępie, że w tym roku będziesz miał trójkę z przodu, czas leci niesamowicie. Zaczyna ci kiełkować w głowie pomysł na życie po karierze?

Na razie, odpukać, czuję się dobrze, jestem zdrowy i chcę jeszcze sporo zdziałać w Ekstraklasie. Chcę wycisnąć najbliższe lata jak cytrynę, ile tylko się da. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tego grania zostało mi już mniej niż więcej. Mimo to za bardzo w przyszłość nie wybiegam. Kiedyś to z bratem robiliśmy i życie szybko sprowadziło nas na ziemię. Sprecyzowanych planów na to, co po karierze, nie mam.

Czyli nie przechodziło ci przez myśl, że może nadawałbyś do pracy trenera czy szkolenia młodzieży, albo do roli dyrektora lub eksperta?

Jeśli miałbym pójść w trenerkę, to do nauki od podstaw z dzieciakami. Mam kolegów, którzy się tym zajmuję i widzę, jaka to radość, gdy chłopaczki szybko coś łapią i szybko się rozwijają. Tutaj mógłbym znaleźć satysfakcję po drugiej stronie. Praca trenera w piłce seniorskiej nie byłaby dla mnie. To ciężki kawałek chleba, trzeba poświęcać mnóstwo czasu na analizy i planowanie, siedzi się w klubie od rana do wieczora. Generalnie raczej chciałbym pozostać przy piłce. Może zostałbym agentem albo po prostu pomagał wynajdywać utalentowanych juniorów z okolic Suchej Beskidzkiej i ułatwiał im wybicie się z mniejszych miejscowości do większego grania. Jestem w kontakcie z prezesem Stadionu Śląskiego Chorzów, Andrzejem Miłkowskim. Mówiłem mu już, że jak tylko dojrzę jakiś talent u mnie w regionie, to przywiozę go do Chorzowa, bo tam naprawdę szkolą świetnie.

Wspominałeś, że jesienią zostałeś ojcem. Wcześniej pewnie ze sto razy słyszałeś, że jak dziecko przychodzi na świat, to wszystko się zmienia na lepsze. Potwierdzisz?

Tak, mogę to potwierdzić. Nie ma piękniejszego uczucia niż zostanie tatą. Teraz po treningu zawsze dostaję od narzeczonej zdjęcie syna Franusia, bo akurat się śmiał czy już trochę przewracał na boczek. Wszystkie problemy momentalnie znikają, gdy rano się budzisz i widzisz roześmianą buzię swojego dziecka. Mateuszowi trochę wcześniej urodziła się córka Marcelinka, jest starsza od Franusia tylko o dwa miesiące. Nawet w tym samym roku zostaliśmy ojcami. Piękny czas, uświadamiający, że piłka jest ważna, ale są sprawy ważniejsze. Może mi nie wyjść trening czy mecz, ale jak wracam do domu i widzę synka, to wszystkie zmartwienia schodzą na dalszy plan.

Czułeś, że dojrzałeś? A może nie musiałeś?

Myślę, że tak. W chwili, gdy rodzi ci się dziecko, natychmiast trochę poważniejesz. Dlatego koledzy śmiali się, że Maki nigdy nie będą miały dzieci, bo nigdy nie spoważnieją. Ale wiadomo, trzeba zachować umiar, swojego charakteru nie zmienię. Najważniejsze, że odnajduję się w nowej roli. Pomagam narzeczonej w przebieraniu, podcieraniu, kąpaniu i usypianiu. Chcę we wszystkim uczestniczyć. Nie zawsze teraz pójdę na Ligę Mistrzów z kolegami, bo muszę lecieć wykąpać Franusia. To najpiękniejsze chwile, dzielimy się obowiązkami po połowie i sądzę, że dobrze wychowujemy synka.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. FotoPyK/400mm.pl

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Komentarze

17 komentarzy

Loading...