Jeszcze pięć lat temu Lech Poznań nie tylko potrafił rzucić wyzwanie Legii Warszawa w walce o mistrzostwo Polski, ale i zdobyć trofeum. Traktowaliśmy wówczas Kolejorza jako przynajmniej drugą siłę ligi, taką z potencjałem na przejęcie pałeczki pierwszeństwa w polskim futbolu.
Dziś? Lechici po ponad połowie sezonu są bliżej strefy spadkowej niż europejskich pucharów. W lidze wygrali cztery z siedemnastu meczów. Walka o mistrzostwo odbywa się tylko wtedy, gdy któryś z prezesów znajdzie kasety z napisem “best memories of Maciej Skorża, 2014/15, compilation”.
Sytuacje Lecha zna każdy kibic w Polsce. Ale najważniejsze pytanie brzmi – dlaczego to się tak wszystko zepsuło?
Pięć i pół roku temu Filip Marchwiński kończył szkołę podstawową. Krzysztof Piątek był anonimowym piłkarzem Zagłębia Lubin. Jerzy Brzeczek trenował Lechię Gdańsk. Jakub Błaszczykowski grał w Borussii Dortmund. Najbardziej medialną postacią Ekstraklasy był Bogusław Leśnodorski. Raków Częstochowa tkwił w II lidze.
Wtedy też ostatnie trofeum zdobył Lech Poznań. Chyba nikt wówczas nie spodziewał się, że przez kolejne lata klucz do gabloty przy Bułgarskiej pokryje się tak grubą warstwą kurzu.
Tabela za okres 2015-2021 jest jeszcze bardziej przytłaczająca dla władz Lecha niż sam fakt, że klub w tym czasie nie sięgnął po żadne trofeum. Już sam fakt, że w liczbie punktów za ten okres prześcignęła Kolejorza Jagiellonia jest wymowny. Ale zerknijmy na fakty:
- Lech w tym okresie miał średnią punktową na poziomie 1,54 punktu na mecz – czyli o około pół punktu mniej niż średnia dająca na ogół mistrzostwo kraju
- strata za ten okres do pierwszej Legii wynosi aż 72 punkty
- Lech traci w tym okresie więcej punktów do Legii niż ma przewagi nad dziesiątą w tej tabeli Wisłą Kraków (tą Wisłą, która była na skraju upadku)
- Kolejorz wygrał ledwie 42% spotkań w tym okresie
A przecież mówimy o latach, w których Lech wydał około 40 milionów złotych na transfery. W których klub zarobił na sprzedaży swoich piłkarzy ponad 130 milionów złotych. Sprowadził prawie 50 piłkarzy. Pięciokrotnie zmieniał trenerów. Zmienił szefa skautingu. Stworzył stanowisko dyrektora sportowego.
I nic. Nadal nic. Lech wydaje się w tym okresie zaprzeczać prawom ewolucji. Sukces z 2015 roku w idealnym dla Lecha świecie powinien być trampoliną do rozwoju. Nawet jeśli Lech nie stałby się w tym czasie pierwszą siłą ligi, to powinien sukcesywnie robić kroki naprzód, rozwijać się, umacniać swoją pozycję na arenie europejskiej, podwyższać sobie poprzeczkę na polskim podwórku. Tymczasem Kolejorz nie tylko nic w tym czasie nie wygrał, ale i popadł w przeciętność. Zmniejszyły się nawet aspiracje klubu – który od machania szablą i obwieszczania, że taki klub zawsze musisz walczyć o mistrzostwo, przeszedł do retoryki “chcemy grać najładniej w kraju i zobaczymy, co to nam przyniesie”.
Lech jest dobry średnio raz na pięć miesięcy
Należy zadać sobie pytanie – ile realnie dobrych okresów miał Lech przez te ponad pięć lat?
I jeśli tak dokładnie prześledzić ten czas, to wyjdzie nam na to, że tych okresów wiele nie było. A konkretnie były zaledwie trzy.
- przełom jesieni i wiosny w sezonie 2016/17 – pierwszy sezon Bjelicy, pamiętne ogrywanie rywali po 3:0 w serii, ostatecznie nie dało to jednak tytułu, a w finale Pucharu Polski Lech poległ w starciu z Arką Gdynia
- wiosna 2018 – drugi sezon Bjelicy, niepowstrzymany Lech na własnym boisku jest liderem po 30 kolejkach, ostatecznie wszystko wali się jednak w rundzie finałowej z puentą “mamy, kurwa, dość”
- maj-wrzesień 2020 – czas, w którym wykuł się termin “Żurawballu”, odkrycie Jakuba Modera, dogonienie miejsc pucharowych, a ostatecznie wywalczenie w bardzo dobrym stylu awansu do fazy grupowej Ligi Europy.
Zatem przez te ponad 60 miesięcy możemy wybrać ledwie kilkanaście miesięcy, w których Lech faktycznie wyglądał jak czołowa drużyna ligi. Nawet przy optymistycznych dla Kolejorza szacunkach przyjmijmy, że było to około 20% analizowanego czasu. Czy widzieliście kiedyś, by mistrzem zostawał zespół, który wybija się na tle ligi raz na pięć kolejek? Albo czy znacie zespół, który stał się długofalowo ligowym potentatem, podczas gdy zaliczał świetny sezon raz na pięć lat?
Zresztą wymowna jest wspomniana wyżej średnia punktowa Lecha za okres 2015-2021. Przy średnim punktowaniu 1,54 oczka na spotkanie po 37 kolejkach drużyna z taką tendencją miałaby około 57 punktów na koniec sezonu. W ostatnich sezonach taki dorobek pozwalał na zajęcie miejsc 4-5. Czyli na granicy kwalifikacji do europejskich pucharów.
Ogromne możliwości
Trudno Lecha krytykować za to, jaką ma akademię. Ta wciąż dostarcza taśmowo zdolnych wychowanków. Właściwie od rocznika 1995 możemy wymieniać piłkarzy, którzy zaistnieli przynajmniej na poziomie Ekstraklasy. Część z nich trafiła już do reprezentacji Polski, gra na zachodzie lub dała Kolejorzowi sporo zarobić. Wbrew przewidywaniom chociażby Marka Śledzia, byłego dyrektora akademii, wydaje się, że nawet po roczniku 2002 nadejdą kolejne fale zdolnej młodzieży.
Dla Lecha ci wychowankowie są kapitałem na tu i teraz, ale są również niezwykle cennymi lokatami oraz wentylem bezpieczeństwa finansowego. Klub przez ostatnie pięć lat zarobił na swoich piłkarzach ponad 130 milionów złotych. Z czego lwią część tej kwoty stanowią przychody z piłkarzy, którzy opuścili mury wronieckiej szkoły. 130 milionów złotych to około cztery roczne budżety średniego klubu ekstraklasy. W 2019 roku roczne przychody na poziomie około 35 milionów złotych zanotowały takie kluby jak Śląsk, Pogoń czy Wisła Kraków.
Co to oznacza? Że Lech z samych transferów jest w stanie zapewnić sobie finansową stabilizację. Do tego dorzućmy fakt, że Kolejorz ma niepodważalną pozycję dominatora sportowego w regionie – nawet podnosząca się z kolan Warta Poznań nie może liczyć na choćby ułamek zainteresowania kibiców czy zaangażowania sponsorów Lecha. Nie mówiąc o tym, że żaden klub z innej dyscypliny sportowej w Wielkopolsce nie ma nawet porównywalnej pozycji marketingowo-kibicowskiej co Lech. To daje Lechowi ogromne możliwości.
Po pierwsze – Lechowi nie grozi to, że nagle zainteresowanie nim drastycznie zmaleje, a kibice przerzucą się na kibicowanie komuś innemu. Przychody z biletów i karnetów (oczywiście w czasach bez pandemii) będą – raz niższe, raz wyższe, ale stały elektorat kibicowski Lecha w Poznaniu i okolicach jest duży.
Po drugie – Lech zawsze może zaplanować pewien “budżet minimalny”. Nawet jeśli nakreślić go wyłącznie wokół pewnych kwot stałych – takich jak sponsoring czy wpływy biletowe – to wciąż można liczyć na zwielokrotnienie go poprzez sprzedaż swoich piłkarzy. A ci – jak zaznaczyliśmy wyżej – trafiają do pierwszej drużyny taśmowo. Zatem Lech ma w garści wszystkie instrumenty finansowe, by nie tylko nie groził mu upadek, ale wręcz by budżet sukcesywnie powiększał. A często właśnie pieniądze decydują o tym, kto jest ligowym hegemonem, a kto stopniowo spada na dół tabeli. Dowodzą tego chociażby badania na klubach Premier League, które wykazują, że istnieje bardzo wyraźna korelacje między budżetami płacowymi a miejscem drużyn w tabeli angielskiej ekstraklasy.
Pieniądze jednak trzeba dobrze wydawać. A tu Lech ma ewidentny problem.
Gigantyczne wpływy, spore wydatki, nikła skuteczność
Żaden inny klub w ostatnim pięcioleciu nie zarobił w Polsce tylu pieniędzy, co Lech Poznań. A tylko Legia Warszawa wydała większe pieniądze w tym okresie od Lecha. Sęk w tym, że Legii dało to cztery mistrzostwa kraju, a Lechowi kompletnie nic. Lech ma bowiem wciąż drastycznie niską skuteczność transferową. I to mimo daleko idących zmian w pionie sportowym. Ale zanim będziemy rozprawiać o zmianach w pionie sportowym – zerknijmy na bilans transferowy.
Wydzieliliśmy trzy kategorie oceny transferów: pozytywne, trudne do oceny i negatywne. Te “pozytywne” jednoznacznie oznaczają piłkarzy, którzy realnie zwiększyli siłę zespołu, byli przez dłuższy czas kluczowymi postaciami na swojej pozycji w całej lidze lub udało ich się dobrze sprzedać. “Znaki zapytania” dotyczą piłkarzy, którzy albo byli relatywnie tani i nie spodziewaliśmy się, by podbili ligę. Albo tacy, którzy momenty słabsze przeplatali tymi niezłymi. Ani nie są ruchami świetnymi, ani nie da się ich zaklasyfikować do wtop. Na czerwono – wiadomo, transfery nietrafione, zawodnicy słabi lub tacy, którzy rozczarowali podczas swojego pobytu w Poznaniu. Celowo nie braliśmy pod uwagę ostatniego zimowego okna transferowego, bo tu po prostu jest za wcześnie na jakiekolwiek wnioski.
Ile stanowią realni kozacy w udziale ogółu transferów danych latach? Kolejno: 25%, 14%, 16%, 12%, 29% i 22%. Czyli średnio co piąty piłkarzy sprowadzany w tym okresie do Lecha był realnym wzmocnieniem kadry, okazywał się kozakiem lub po prostu natychmiastowo wyraźnie zwiększał jakość zespołu. Mało. Przytłaczająco mało.
To być może największy zarzut do Lecha w tych ostatnich pięciu latach. Jeśli nie sprowadzasz kozaków, to twoja kadra będzie traciła na jakości. Ekstraklasa to bowiem liga drenowana z talentów i ponadprzeciętnych piłkarzy. Jeśli ktoś się wybija – jak Jóźwiak, Moder czy Gumny – to zaraz będzie z Polski zawijany. Musisz zatem albo zatrzymywać wyróżniających się piłkarzy możliwie długo. Albo regularnie uzupełniać ubytki w kadrze.
Kolejorz jednak tego nie robi. Z zawodników sprowadzonych w latach 2015-2018 w klubie ostał się tylko Thomas Rogne oraz Pedro Tiba. Choć akurat Norweg sporą część pobytu w Lechu przeleżał na kozetkach lekarskich i spędził w salce rehabilitacyjnej. Reszta? Albo trafili w lepsze miejsca – jak chociażby Gytkjaer czy Dilaver, albo zostali negatywnie zweryfikowani.
Cykl eksploatacji nabytków Lecha jest bardzo krótki. Właściwie na palcach jednej ręki moglibyśmy policzyć piłkarzy, którzy rozegrali w Poznaniu dwa lub więcej sezonów. Może to i dobrze, że Lech szybko przyznaje się do transferowych porażek – tak jak teraz z Muharem i Crnomarkoviciem. Ale z drugiej strony – to droga donikąd. Bo przecież ani ci piłkarze nie dają jakości, ani nie spłacają się trofeami, ani nie stanowią oparcia dla młodych piłkarzy.
Gdyby porównać to do jakiejś prozaicznej czynności… Pogoń Lecha za sukcesami jest jak powrót z zakupami do domu. Ciężkie produkty raz za razem zrywają foliową reklamówkę. Władze Lecha wyciągają więc z kieszeni kolejną reklamówkę, pakują do niej wysypane zakupy, robią dwa kroki i znów siatka pęka. Gdyby kupić jedną, porządną torbę materiałową, to Lech dawno byłby już w chacie i przekładał zakupy do lodówki, do szafek. A tak – stoi na mrozie, przepakowuje produkty w kolejne foliówki i patrzy, jak inni się z niego śmieją.
Lech traci swoją przewagę konkurencyjną
Lech w tym sezonie będzie miał rekordowy budżet w swojej historii. Wiele zależy od miejsca w lidze, wpływów sponsorskich, premii od Ekstraklasy, więc trudno podać tu precyzyjne dane, ale spokojne szacunki wskazują na to, że przychody Lecha wyniosą przynajmniej 150 milionów złotych. To ponad dwukrotnie więcej niż w ostatnich latach.
Od niemal dekady jedną z największych przewag konkurencyjnych Kolejorza na rynku polskim było sprzedawanie swoich wychowanków za grube miliony do zagranicznych klubów. I nadal pod tym względem lechici są ligowym fenomenem. Natomiast nie jest już tak, że miliony za swoich zdolnych piłkarzy dostaje wyłącznie Lech. W ostatnim czasie za trzy bańki euro (lub więcej) piłkarza sprzedały takie kluby, jak Śląsk, Cracovia, Zagłębie, Jagiellonia, Wisła Płock, Górnik, Pogoń, Legia, a ostatnio i Raków.
Do Lecha należy rekord przychodów transferowych w jednym okienku. Również to Lech dzierży rekord najdrożej sprzedanego piłkarza. Ale już za Jóźwiaka czy Gumnego lechici dostali mniejsze pieniądze niż np. Raków za Piątkowskiego, a porównywalne z tym, jakie zagraniczne kluby płaciły za Żurkowskiego, Jagiełło, Recę, Płachetę czy Klimalę. Oczywiście dla Śląska czy Górnika wielomilionowy transfer wciąż jest jednostkowy, gdy w Lechu idzie to taśmowo. Natomiast warto zwrócić uwagę na to, że Kolejorz nie jest już jedynym klubem w Ekstraklasie, który może sprzedawać drogo na zachód. Przewaga konkurencyjna Lecha pod tym względem może coraz mocniej zanikać.
Rola dyrektora sportowego
Latem 2018 roku Lech stworzył wreszcie stanowisko dyrektora sportowego. Został nim Tomasz Rząsa. I nie jest tak -jak wielu kibiców sugeruje – że to tylko stanowisko-widmo, które ma służyć Piotrowi Rutkowskiemu (prezesowi zajmującemu się sprawami sportowymi) jako przykrywka. Sam Rząsa obrusza się też, gdy kwestionuje się jego kompetencje.
I faktycznie – Rząsa ma dzisiaj w Lechu sporo do powiedzenia. Natomiast pytanie jest takie – na ile jego wcześniejsze doświadczenia pozwalają sądzić, że to właściwa osoba do kreowania całej filozofii funkcjowania klubu? Był dyrektorem do spraw mediów przy reprezentacji Polski, ma bogate CV piłkarskie, w Cracovii w roli dyrektora sportowego się nie sprawdził.
Jego bilans w Lechu? To on odpowiadał za zwolnienie Ivana Djurdjevicia. On postawił na Adama Nawałkę i szybko się z tego pomysłu wycofał. Również od stoi za projektem “Dariusz Żuraw trenerem Lecha”. Czy te ostatnie dwa i pół roku było pasmem nieustającym sukcesów? Nie, poza kwalifikacją do fazy grupowej Ligi Europy Kolejorz w tym czasie głównie rozczarowuje. To może odmienił tendencje w sprawach transferowych? Razem z ogłoszeniem powstania stanowiska dyrektora sportowego w Lechu doszło do zmiany na stanowisku szefa skautingu. Został nim Jacek Terpiłowski.
I faktycznie – skuteczność transferowa nieco się poprawiła, choć wciąż Lech nie wyzbył się wielu wpadek. Crnomarković i Muhar są już właściwie skreśleni. Awwad czy Kaczarawa nie dają zespołowi wystarczającej jakości, podobnie Krawieć. Lechowi na pewno trzeba pogratulować sprowadzenia Ishaka oraz Satki, podobnie jak Ramireza oraz Czerwińskiego. Ale że Ramirez i Czerwiński potrafią grać w piłkę, to wiedział każdy kibic Ekstraklasy.
Za Rząsy i Terpiłowskiego Lech nie przeszedł wyraźniej ewolucji. Nie widać, by drużyna robiła wyraźny postęp, by jakość zespołu rosła wyraźnie. Być może potrzeba dać temu projektowi więcej czasu, ale… przecież już poprzedni sezon miał być sezonem przejściowym. Tymczasem w sezonie przejściowym udało się zdobyć wicemistrzostwo kraju, a w sezonie, na który czekano, Lech zdobył na ten moment 19 na 51 możliwych do zdobycia punktów. A generalnie za kadencji Rząsy stał się ligowym średniakiem, czego dowodzi powyższa tabela.
Poprzeczka coraz niżej, a Lech wciąż jej nie przeskakuje
Nie można zarzucać Lechowi zdrowego funkcjonowania na płaszczyźnie finansowo-organizacyjnej. Przecież gdybyśmy spojrzeli na fakty, to uznalibyśmy, że to wzór do naśladowania: nie dotuje go miasto, ma prywatnego właściciela z dużym kapitałem, samofinansuje się, ma świetną akademię, sukcesywnie zwiększa swoje przychody.
Natomiast problemem Lecha jest to, jak fatalnie korzysta ze swoich możliwości. Wszak te są – mówimy przecież o rekordowym budżecie, o bogatych aktywach w postaci piłkarzy, o coraz lepszej bazie szkoleniowej, o poprawiającej się marce.
Kolejorz jest jednak klubem, który wywołuje falę szydery właśnie dlatego, że przy coraz większych możliwościach notuje coraz gorsze wyniki. To kompletne zaprzeczenie jakichkolwiek praw rynku. Lech wydaje się zaprzeczać nawet zwykłym prawom ewolucyjnym – skoro możesz więcej, to robisz więcej, lepiej, skuteczniej. Tymczasem Kolejorz od pięciu lat nie tylko nie potrafi przeskoczyć zawieszonej sobie wcześniej poprzeczki. Co więcej wciąż ją obniża, gdy mówi, że nie wyznacza przed zespołem celów sportowych. I wciąż pali kolejne próby.
fot. NewsPix