Czternaście mistrzostw Polski – to brzmi naprawdę dumnie. Górnik Zabrze wciąż jest jednym z najbardziej utytułowanych polskich klubów, choć w XXI wieku nie udało mu się przecież jak dotąd zatriumfować w rozgrywkach ligowych. Ba, ostatni raz na szczycie Górnik znajdował się w czasach już w zasadzie zamierzchłych, bo w 1988 roku. Tamten sukces stanowił potwierdzenie całkowitej dominacji zabrzan w ówczesnej pierwszej lidze. W latach 1985 – 1988 na Górnika w Polsce nie było bowiem mocnych. W ekipie z Górnego Śląska roiło się od gwiazd krajowego futbolu. Było w nim wesoło, było bogato i – co najważniejsze – było zwycięsko. Zapraszamy na opowieść o czasach, gdy zdobycie mistrzostwa Polski postrzegano w Zabrzu jako obowiązek.
Jak mocny był tamten Górnik? Cóż, na tyle, by poważnie nastraszyć Real Madryt na Estadio Santiago Bernabeu.
O KROK OD SENSACJI
Do konfrontacji Górnika z “Królewskimi” doszło jesienią 1988 roku w ramach 1/8 finału Pucharu Europy. Spotkały się wtedy ze sobą dwie ekipy bezkonkurencyjne na krajowym podwórku, które jednocześnie nie potrafiły osiągnąć sukcesów w europejskich rozgrywkach.
Zabrzanie mieli już wówczas na koncie cztery mistrzowskie tytuły z rzędu i celowali w piąty, lecz na arenie kontynentalnej zazwyczaj potykali się na pierwszej, ewentualnie drugiej przeszkodzie. Nie potrafili nawiązać do sukcesów sprzed kilkunastu lat, gdy drużyna Lubańskiego i Oślizły wymiatała w Pucharze Zdobywców Pucharów. W 1985 roku pokonał ich Bayern Monachium, potem Anderlecht. W sezonie 1987/88 wyeliminowali wprawdzie Olympiakos, ale w drugiej rundzie nie sprostali Rangersom. Z kolei Real wygrywał hiszpańską ekstraklasę kolejno w 1986, 1987 i 1988 roku, ale jego przygody w Pucharze Europy kończyły się na etapie półfinału. Tylko półfinału. Oczekiwaniem kibiców i władz klubu był wszakże powrót na europejski tron i dominacja podobna do tej, jaką Los Blancos prezentowali za czasów Di Stefano, Gento i reszty ferajny.
GÓRNIK WYGRA DZIŚ Z PODBESKIDZIEM? KURS: 1,92 W TOTOLOTKU!
Można zatem doszukiwać się pewnych analogii między Realem i Górnikiem. Choć madrycka drużyna miała naturalnie po swojej stronie olbrzymią przewagę czysto piłkarskiego potencjału. Na Bernabeu występowali tacy gracze jak Bernd Schuster, Manuel Sanchis, Michel, Emilio Butragueno czy Hugo Sanchez. Światowa czołówka, topowe gwiazdy. Górnik też miał gwiazdorski skład, jasne, lecz tylko jak na polskie warunki.
Dlatego porażkę 0:1 u siebie przyjęto w Zabrzu spokojnie, a wręcz ze sporą dozą niedosytu. Zwłaszcza że zawodnicy Górnika postawili słynniejszym rywalom trudne warunki i w sumie niewiele brakowało, by wyszarpali im z gardła co najmniej remis. – Żeby umożliwić kibicom zobaczenie tamtej słynnej ekipy, mecz nie odbywał się w Zabrzu, a na Stadionie Śląskim, który mógł pomieścić 55 tysięcy widzów. Niesamowite przeżycie, ale też świetna gra z naszej strony. Przegraliśmy ten mecz 0:1 po rzucie karnym, mając naprawdę wiele sytuacji strzeleckich – wspomina Jan Urban.
Górnik Zabrze 0:1 Real Madryt (1/8 finału Pucharu Europy 1988/89)
– Jestem zadowolony – mówił po końcowym gwizdku Leo Beenhakker, szkoleniowiec Realu. – Pewnym zaskoczeniem dla nas był “mocny człowiek”, który mi się szczególnie podobał, czyli zawodnik z nr 6 [Piotr Rzepka]. Bardzo niebezpieczny był także piłkarz z nr 9 [Jan Urban]. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że będzie ciężej, niż można było wcześniej przypuszczać, bo, jak wiadomo, nie mogłem przywieźć drużyny w najsilniejszym składzie. Nie myślę w tej chwili o następnych rywalach, bo naszym najgroźniejszym przeciwnikiem na tym etapie jest nadal Górnik.
– Pech i jeszcze raz pech. Nie wiem, czy taka szansa może się powtórzyć – rozpaczał chwalony Rzepka. Jak się okazało, nie docenił siebie i swoich partnerów, ponieważ w Madrycie ekipa z Zabrza okazała się jeszcze bardziej niebezpieczna dla Los Blancos.
Na trzynaście minut przed końcem rewanżowego starcia to piłkarze Górnika znajdowali się w siódmym niebie. Prowadzili na Bernabeu 2:1 po trafieniach Piotra Jegora i Krzysztofa Barana. Mogli pomału witać się z gąską. Posypali się dopiero na finiszu spotkania i ostatecznie przegrali 3:2, no ale udało im się przynajmniej napędzić “Królewskim” stracha. – Może zbyt szybko uwierzyliśmy w awans do następnej rundy? A może po prostu zabrakło nam wiary w sukces? Ja nie potrafię tego wytłumaczyć, że straciliśmy dwa gole w odstępie kilku minut. Santiago Bernabeu – trudno to opisać, trzeba tam być i zobaczyć wszystko. Na pewno długo pozostanie to w mojej pamięci – komentował bezpośrednio po meczu Piotr Jegor.
Real Madryt 3:2 Górnik Zabrze (Puchar Europy 1988/89)
– Najbardziej żal mi tego pierwszego spotkania – opowiada natomiast Marcin Bochynek, trener zabrzan w latach 1987 – 1989. – Mieliśmy tam chyba cztery sytuacje sam na sam. Sztuką było je zmarnować. A druga sprawa, że Paco Buyo, bramkarz Realu, dwukrotnie sfaulował naszego napastnika przed polem karnym, a wtedy nie było jeszcze tej zasady, że za tego rodzaju przewinienie jest bezpośrednia czerwona kartka. Ciął naszych na pewniaka! No i na dodatek ten rzut karny dla Realu. Józek Wandzik sfaulował w narożniku pola karnego. W narożniku! Była asekuracja. Butragueno musiałby objechać jeszcze jednego ze stoperów, żeby zdobyć gola. Wielka szkoda tego błędu.
– Kolejna sprawa to mecz w Hiszpanii – dodaje rozgoryczony szkoleniowiec. – Jak można było zmarnować tyle dogodnych sytuacji przy wyniku 2:1 na Realu?! Coś strasznego. Coś strasznego. Real nie miał prawa tego meczu wygrać, a jednak to zrobił.
– Trzeba też powiedzieć, że do Madrytu to już tak naprawdę nie mieliśmy kim jechać. Na ławce rezerwowych do wejścia nadawali się jedynie [Krzysztof] Kamiński i [Waldemar] Zagórski. [Joachim] Klemenz miał wysoką temperaturę i nie mógł grać. Nie miałem kim zamknąć lewej strony. Brakowało mi tam człowieka. Real na prawym skrzydle wystawił Michela, który strasznie nas nękał. Naszą prawą stronę zamknęliśmy. Środek zdominował [Piotr] Jegor, nieżyjący niestety. Wystawiłem go na takiego destrukcyjnego pomocnika. Dzisiaj się mówi: “szóstka”. Nie dał Schusterowi zrobić sztycha. Real nie umiał się przestawić! Co Schuster dostał piłkę, to Jegor już był w pobliżu. To był silny chłop, ten Schuster, ale Jegora się nie dało odsunąć ręką i sobie spokojnie rozgrywać. Nie, nie, nie. Kompletnie środek Realu zneutralizowaliśmy – twierdzi Bochynek.
“Sprawy się skomplikowały, gdy rozszalał się ten Michel na prawym skrzydle Realu”
Marcin Bochynek (Górnik Zabrze 1987 – 1989)
– Na lewej obronie grał u nas Robert Grzanka. Nie podołał, szczerze powiem – przyznaje trener. – Mimo wszystko, mieliśmy tyle sytuacji po kontratakach, że aż się wierzyć nie chce. Mam ten mecz nagrany, czasami go sobie oglądam. Jak Beenhakker został trenerem naszej kadry, to porozmawiałem z nim po jednej z konferencji w Warszawie. Pamiętał nasze starcia i przyznał, że wrócili wtedy z dalekiej podróży.
Dwumecz z Realem okazała się jednym z ostatnich wielkich wyczynów tamtego Górnika.
W sezonie 1988/89 drużyna nie wygrała już mistrzostwa, a do pucharów od tamtego czasu zakwalifikowała się zaledwie czterokrotnie. W tym tylko raz w XXI wieku. Ale jak to się właściwie stało, że zabrzanie w latach 1985 – 1988 zdominowali ligowe podwórko? Zacznijmy od początku.
UPADEK POTĘGI
Górnik Zabrze pierwszy mistrzowski tytuł w swojej historii zdobył w 1957 roku, ale to lata 60. i początek 70. są najbardziej owocnym w sukcesy okresem w dziejach tego klubu. Od 1961 do 1972 roku zabrzanie wygrali ligę aż ośmiokrotnie, no i, jako się rzekło, swoją klasę potrafili też potwierdzić na europejskiej arenie. W 1970 roku dotarli do finału Pucharu Zdobywców Pucharów. W składzie ekipy z Górnego Śląska roiło się od wielkich gwiazd, często wręcz europejskiego formatu. Ernest Pohl, Erwin Wilczek, Stanisław Oślizło, Zygfryd Szołtysik, Hubert Kostka, Jerzy Gorgoń, Stefan Florenski… Długo można tak wymieniać kolejne znaczące nazwiska. Najsłynniejszym graczem Górnika był zaś naturalnie Włodzimierz Lubański, nominowany przez magazyn “World Soccer” do światowej jedenastki roku w latach 1968, 1969, 1972 i 1973.
Pogłoski o zainteresowaniu Lubańskim ze strony Realu Madryt nie wzięły się wszak z powietrza.
Wręcz namacalna bliskość zawodników tego kalibru inspirowała kolejne pokolenia. – Mieszkałem na osiedlu w Szczygłowicach. Tym samym osiedlu, na którym mieszkał Alfred Olek – opowiada Józef Dankowski, który w zabrzańskim klubie grał w latach 1982 – 1990. – Często przebiegał przez moje podwórko. I ta jego obecność powodowała u mnie takie marzenie: „A gdybym to ja, tak jak on, grał w Górniku?”. Miałem dziesięć lat, kiedy Górnik grał z AS Romą i Manchesterem City. Takiemu dzieciakowi wiele nie potrzeba, by rozbudzić wyobraźnię.
jedenastka roku 1972 wg Erica Batty’ego z “World Soccer”
Stanisław Oślizło wspominał zaś: – Robiliśmy to, czego uczył nas trener, czego wymagali od nas działacze, kibice. Większość fanów to byli pracownicy ośmiu kopalń Zabrzańskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego, którzy po pracy na kopalni rekompensowali sobie to przychodzeniem na nasze mecze i oglądaniem dobrego widowiska. Do tego Górnik przyzwyczaił kibiców, przez kolejne lata zdobywając tytuły mistrza kraju, puchary. Graliśmy dla górników i sami nimi przecież byliśmy. Wiadomo, że oddelegowano nas do pracy na obiektach sportowych, ale większość ekipy miała do czynienia z kopalnią. Gdy przychodziłem do Górnika w 1960 roku, to było mnóstwo starszych zawodników, jak Pohl, Jankowski, Franosz, Hajduk, Gawlik czy Olejnik, którzy normalnie chodzili pracować w kopalni. Byli po prostu zwalniani wcześniej i przyjeżdżali na trening. Ja również po maturze rozpocząłem pracę górnika odrabiając służbę wojskową na kopalni “Marcel” w Radlinie.
Problem w tym, że po 1972 roku, gdy Górnik zdobył dziesiąty tytuł mistrza kraju, tych chwil euforii było coraz mniej. Złote pokolenie pomału schodziło ze sceny lub szukało szczęścia poza granicami Polski, a następcy nie zdołali utrzymać Górnika na szczycie. Doszło nawet do tego, że w 1978 roku zabrzanie spadli z ligi. Dla zespołu o takich tradycjach i takim znaczeniu dla lokalnej społeczności, była to niewyobrażalna wręcz klęska.
– Nic nam w tamtym sezonie nie wychodziło – przyznał Henryk Wieczorek, członek zdegradowanej ekipy. – Mówiono, że w drużynie muszą być jakieś wewnętrzne konflikty, bo to niemożliwe, żeby z takim zespołem spaść do drugiej ligi. Jednak prawda jest taka, że po prostu gra nie kleiła nam się piłkarsko. Inne kwestie nie miały tutaj znaczenia. Praktycznie w każdym spotkaniu szybko traciliśmy bramkę, co zmuszało nas do pogoni za wynikiem. To gonienie bardzo kiepsko nam szło. Kompletnie nieudany sezon. Liga była w tamtym czasie dość mocna, wyrównana. Naszą fatalną formę rywale skrzętnie wykorzystali. Trzeba było się pogodzić ze spadkiem i szybko zrehabilitować poprzez awans.
“Wszyscy zawodnicy podstawowego składu zostali, żeby już po jednym sezonie Górnik powrócił do pierwszej ligi. Na początku było dość ciężko – doszło do paru roszad, zmiany systemu gry. Przegraliśmy z Ursusem, przegraliśmy z Dębicą. Ale szybko żeśmy zaskoczyli i z wielką przewagą awansowaliśmy z powrotem na najwyższy poziom”
Henryk Wieczorek (Górnik Zabrze 1987 – 1980)
W lata 80. Górnik wszedł zatem ponownie jako klub pierwszoligowy. Jednak nawet w połowie nie tak potężny, jak jeszcze dekadę wcześniej. Ot, ligowy średniak, niekiedy nawet balansujący niebezpiecznie w okolicach strefy spadkowej. Potrzeba było w Zabrzu człowieka, który popchnie drużynę do przodu. W pierwszej kolejności sportowo, ale również organizacyjnie i finansowo. Tym człowiekiem okazał się Jan Szlachta.
POWRÓT NA SZCZYT
Kim był Szlachta?
W pewnym momencie swojego bujnego życia mógł się mienić statusem najważniejszej postaci na politycznej scenie Górnego Śląska. Zaczynał jako magister inżynier górnictwa po Akademii Górniczo-Hutniczej. Początkowo pracował w słynnej katowickiej kopalni “Wujek”, potem w zabrzańskiej kopalni “Makoszowy” oraz w kopalni “Knurów”. W 1982 roku jego pozycja w szeregach Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej umocniła się jednak do tego stopnia, że mianowano go szefem Zabrzańskiego Gwarectwa Węglowego. Stał się szychą. Wkrótce dostał się także do rządu – najpierw w randze podsekretarza stanu, a następnie (w latach 1986 – 1987) ministra górnictwa i energetyki. Wdrapał się zatem niemalże na sam szczyt, gromadząc w swym ręku olbrzymią władzę. A im mocniejszy był Szlachta, tym potężniejszy stawał się również jego ukochany Górnik Zabrze.
Wprawdzie formalnie Szlachta prezesem klubu był dość krótko, ale w praktyce to on w latach 80. pociągał w Górniku – i w ogóle w całym Zabrzu – za wszystkie sznurki. Nawet taki spryciarz jak Marian Dziurowicz z GKS-u Katowice nie mógł się ze Szlachtą równać w koneksjach.
O tym, jak wyglądały działania zabrzańskiej szarej eminencji w praktyce, opowiada Józef Dankowski. – Kiedy miałem 18 albo 19 lat, już w tej chwili nie pamiętam, nadarzyła się okazja do gry w Ruchu Chorzów. Pojawiła się oferta. Ale w tamtym czasie do Górnika Knurów, gdzie występowałem, na dyrektora kopalni przyszedł Jan Szlachta. A że ja byłem nadzieją tego klubu, to on absolutnie nie wyraził zgody na moje odejście do Ruchu. To był okres stanu wojennego. Szlachta niedługo potem zaprosił mnie i mojego ojca do swojego gabinetu. Od razu się okazało, że jego metody są bardzo szybkie i konkretne. W obecności komisarza wojskowego Szlachta zaproponował mi dwie karty. Kartę poboru wojskowego i kartę piłkarza Górnika Zabrze. Chyba można się domyślić, co wybrałem. Zresztą – bez najmniejszego namysłu, spełniło się przecież moje marzenie.
Wiele klubów z regionu za sprawą wszechmocnego Szlachty musiało zaakceptować rolę dostarczycieli talentów do Zabrza.
Jan Urban, Józef Wandzik, Robert Warzycha
– Ojciec potem jeszcze z dyrektorem Szlachtą zamienił dwa zdania i temat Ruchu został bezpowrotnie zamknięty. No i potoczyło się – dodaje Dankowski. – Trzeba pamiętać, że w pewnym momencie Górnik spadł z pierwszej ligi. Wtedy bardzo wiele głów dyrektorskich poleciało, bo Górnik Zabrze był wizytówką całego przemysłu górniczego. Tak jak wizytówką milicji była Gwardia Warszawa, wizytówką wojska Legia, a wizytówką hutnictwa po części Ruch Chorzów. Dlatego po tym spadku postawiono na nową organizację klubu, co miało przełożenie na finanse. Cała infrastruktura związana z funkcjonowaniem Górnika bardzo się poprawiła. Pokierował tym właśnie Szlachta.
Oczywiście odbudowa dawnej potęgi klubu na początku lat osiemdziesiątych nie była zadaniem prostym. 13 grudnia 1981 roku w PRL rozpoczął się stan wojenny. Nastroje wśród górników były podłe. Piłkarze po kiepskich występach niekiedy byli zmuszeni do pojawiania się na motywacyjnych pogadankach z pracownikami kopalń. Padało tam sporo cierpkich słów. “Darmozjady” to jedno z najpopularniejszych określeń, jakich używano względem zawodników Górnika, którzy – zamiast dostarczać publice radości – dokładali jej tylko zgryzot marnymi wynikami.
– Kiedy chodziliśmy po wypłaty do kopalni, nie byliśmy mile widziani. Górnicy, wychowywani na starej śląskiej szkole i specyficznych zasadach, nie mogli zrozumieć, dlaczego, w ich rozumieniu, mamy prościej – opowiadał Andrzej Pałasz. – Długo nazywali nas darmozjadami.
Szlachta działał jednak niestrudzenie i z niespotykanym, brawurowym wręcz rozmachem. Nie ustawał w kombinacjach i inwestycjach. Aż wreszcie dopiął swego i uczynił zabrzański klub najlepszym, a przy okazji również najbogatszym w Polsce. Zawodnikom nie brakowało ptasiego mleka. Dlatego do Górnika przechodziły ligowe gwiazdy. Choćby Andrzej Iwan czy Jan Urban.
“Cały kredens mieliśmy wypełniony banknotami. Nigdy bym nie przypuszczał, że piłkarze w Polsce tyle mogą zarabiać, że tak zorganizowany może być polski klub i że pieniądze mogą nie mieścić się w zwykłej szufladzie”
Andrzej Iwan (Górnik Zabrze 1985 – 1987)
– Prezes Szlachta dopiął wszystko na ostatni guzik. Zwłaszcza mam na myśli infrastrukturę stadionową, boiskową. Odnowy biologiczne. Mieliśmy dożywianie, stadionową stołówkę, którą obsługiwała niezapomniana pani Basia. Szlachta wywindował wiele elementów funkcjonowania klubu na taki poziom, że mogliśmy porównywać się nawet z zachodnimi zespołami – uważa Dankowski. – U prezesa nie było kompromisów, nie było udawania. Trzeba było oddać Górnikowi całego siebie. Jednak czasy dla kraju były ciężkie, a my w Zabrzu nie musieliśmy martwić się o nic. Mieliśmy dodatkowe kartki na mięso, kartki na paliwo. Korzystaliśmy z tego, że pozycja Szlachty na Śląsku była tak mocna. Mieliśmy dobrze.
Świetną anegdotę opowiada też Iwan w książce “Spalony”:
“– Panie prezesie – zwróciłem się do Szlachty. – Chciałbym kupić wideo. Nie zna pan kogoś?
– Przyjedź jutro godzinę wcześniej na stadion.
Pojawiłem się zgodnie z planem i już z daleka zauważyłem stojącego przy samochodzie prezesa. Wyróżniał się wysokim czołem, przechodzącym w świecącą łysinę. Włosy rosły mu jedynie po bokach. Na mój widok rozpromienił się jak zawsze, a następnie otworzył bagażnik.
– Masz! – wyciągnął nowiutkie wideo.
– Jak mam to spłacić? – spytałem, wiedząc, że odtwarzacz kosztuje na czarnym rynku 1200 dolarów, a więc sumę astronomiczną.
– Andrzejku, niczego nie musisz płacić. Potrzebujesz czegoś jeszcze?”
Tak się wtedy żyło w Górniku. Duże kasa, duże możliwości, ale i olbrzymie ambicje. Wielki apetyt na sukces(y).
“Pamiętam, jak Szlachta załatwił przydziały na Łady w Rzeszowie dla całego zespołu. Zorganizował zbiórkę pod stadionem i zabrał nas autokarem do rzeszowskiego Polmozbytu. To był wyjazd jak na normalny mecz ligowy, chociaż niektórzy wzięli ze sobą żony. Wybraliśmy sobie auta, a wieczorem zorganizowano nam jeszcze imprezę w hotelu”
Andrzej Iwan (Górnik Zabrze 1985 – 1987)
– Zanim Szlachta poszedł w ministry, to w szatni pojawiał się co najmniej raz w tygodniu. Rozmawiał z trenerami, zawodnikami. Wszystkiego pilnował – opowiada Marek Piotrowicz, wychowanek Górnika. – Interesował się wszystkim. Jeżeli tylko coś niedobrego się działo, ktoś mu się na coś poskarżył, to od razu interweniował. Józef Dankowski dodaje: – Zdarzało się, choć bardzo rzadko, że Szlachta wpadał do szatni wściekły. Zwłaszcza po porażkach w prestiżowych spotkaniach. Jak trzaskał drzwiami, to szyby z okien leciały. Ale zwykle motywował nas pozytywnie – dodatkowymi premiami za zwycięstwa w meczach, na których mu szczególnie zależało. Powodów do zdenerwowania mu raczej nie dostarczaliśmy.
– Pamiętam pierwsze spotkanie z panem ministrem Janem Szlachtą i panem prezesem Marianem Polusem – mówi trener Marcin Bochynek. – Rozmowa była krótka. „Przyszedłeś do Zabrza. Wiesz, po coś tu przyszedł? W Zabrzu trzeba zrobić mistrza Polski”. To było wszystko.
ODZYSKANE MISTRZOSTWO
Pierwszym poważnym sygnałem, że Górnik sposobi się do powrotu na najwyższą grzędę, był sezon 1983/84, zakończony przez zabrzan na czwartym miejscu w lidze. Był to najlepszy wynik klubu od siedmiu lat. W zespole roiło się już wówczas od postaci, które w kolejnych, mistrzowskich sezonach miały stanowić o sile klubu, a przy okazji często także o sile reprezentacji Polski. Ryszard Komornicki, Waldemar Matysik, Andrzej Pałasz, Józef Dankowski, Bogdan Gunia, Marek Kostrzewa, Ryszard Cyroń, Marek Piotrowicz. Praktycznie cała kadra Górnika składała się wtedy z piłkarzy albo wychowanych w klubie, albo ściągniętych z szeroko pojętej okolicy – Knurowa, Tychów, Rybnika, Gliwic i tak dalej.
Głównym wyjątkiem był Andrzej Zgutczyński, za którego zapłacono niezłą sumkę Bałtykowi Gdynia.
Tak czy siak, to była zgrana paczka. A nawet gdy dołączali do niej nowi gracze, szybko podłapywali zabrzański klimacik. – Po meczach chodziło się na piwko i śledzika. Tak się tworzyła atmosfera w zespole – wspomina Józef Wandzik, golkiper Górnika w latach 1985 – 1990.
Przełomem okazał się moment, gdy Zdzisława Podedwornego w 1983 roku na stanowisku trenera Górnika zastąpił Hubert Kostka, który kilka lat wcześniej zagrał na nosie faworytom i sensacyjnie poprowadził do mistrzostwa Szombierki Bytom. Szlachta nie był wprawdzie przekonany do tej kandydatury, ale dał się namówić. Zdawał sobie sprawę, że zespół potrzebuje jakiegoś impulsu. Podedworny położył solidne fundamenty pod późniejsze sukcesy, co wszyscy jego byli podopieczni zgodnie potwierdzają, ale nie potrafił zrobić z drużyną kolejnego kroku do przodu.
REMIS PODBESKIDZIA Z GÓRNIKIEM? KURS: 3,50 W TOTOLOTKU!
– Po dwóch treningach za trenera Podedwornego tak ponaciągałem sobie “dwójki”, że trzeciego dnia ledwo byłem w stanie wstać z łóżka i zrobić dwa kroki – opowiada Dankowski. – Sam nie wiem, jak sobie z tym poradziłem. Czy to jakaś wewnętrzna mobilizacja, czy inne fluidy? No ale poszedłem na trening trzeciego dnia, czwartego też. Zapieprzałem na sto procent, żeby tylko utrzymać się w Górniku i dostać szansę gry w lidze. Trener Podedworny za swojej kadencji wykształcił w nas szacunek do pracy, a kolejni szkoleniowcy – Kostka, Piechniczek, Bochynek – kontynuowali tę filozofię. Mieliśmy przedkładać pracę nad talent. Ulubioną maksymą trenera Podedwornego było: “Indianie odpoczywają w biegu”. Tym hasłem posługiwaliśmy się podczas obozów wytrzymałościowych.
Zdzisław Podedworny
Po zakończeniu sezonu 1983/84 drużyna wyjechała na zgrupowanie integracyjne. Choć bardziej pasowałoby tutaj chyba określenie “wycieczka”. Piłkarze Górnika zabrali bowiem ze sobą rodziny i wyruszyli wspólnie do Zakopanego, by tam popracować. Tym razem nie nad wytrzymałością, ale nad atmosferą. Natomiast o aspekty motoryczne i siłowe zatroszczył się naturalnie trener Kostka przed startem kolejnych rozgrywek. Zajęcia u byłego golkipera Górnika były tak wymagające, że niektórzy zawodnicy z tęsknotą i rozrzewnieniem wspominali “sielankę” u Podedwornego.
Kostka zadręczał też samego Szlachtę, potwierdzając wszelkie obawy, jakie towarzyszyły ministrowi przy dokonywaniu podmianki na stanowisku szkoleniowca. – Dla mnie był tylko jeden kandydat na nowego trenera – Hubert Kostka. Nie był to jednak pierwszy wybór pana Szlachty – opowiadał Janusz Olster, działacz Górnika w latach 80., w rozmowie z portalem Roosevelta 81. – Szlachta mówił: „Panie, daj mi pan spokój z tym Kostką. Ja go za dobrze znam, myśmy się razem wychowali, Razem do szkoły chodzili, na studia. Wszyscy tylko nie on! Szukaj pan dalej”. Nazajutrz dzwoni ponownie. „No i co, masz pan trenera?” – pyta mnie. Uśmiechnąłem się do siebie i powiedziałem: “Tak, Huberta Kostkę!”. Szlachta zdecydował się na Huberta, ale całą odpowiedzialność musiałem wziąć za to ja.
Trener domagał się od Szlachty wzmocnień. I to niebagatelnych.
To on osobiście przekonał prezesa, by Górnik w 1985 roku wyciągnął Jana Urbana z Zagłębia Sosnowiec, choć piłkarz zdążył się już porozumieć z Lechem Poznań i właściwie zaczął trenować z “Kolejorzem”. Kostka był także entuzjastą transferu Andrzeja Iwana.
“Doskonale pamiętam, że wszystko z Jankiem było dograne. Żona też była zadowolona, spodobało się jej w Poznaniu. Widocznie jednak piłkarz komuś się pochwalił na Górnym Śląsku, co od nas dostał, no i do gry mocno wszedł Górnik. Uznając, że ma mocniejsze karty. Pewnego dnia mieliśmy formalnie podpisać umowę, ale Janek grzecznie przeprosił, że jednak rezygnuje i będzie grał w Zabrzu”
Bogdan Zeidler (były prezes Lecha Poznań) dla “Przeglądu Sportowego”
Namówienie graczy kalibru Iwana i Urbana do przeprowadzki do Zabrza było o tyle łatwiejsze, że w 1985 roku Górnik znajdował się już z powrotem na szczycie. Sezon 1984/85 podopieczni Kostki zakończyli bowiem wyczekiwanym od trzynastu lat tytułem mistrzowskim. W rundzie wiosennej zabrzanie wygrali 3:1 z Legią Warszawa, 2:1 z Widzewem Łódź i aż 5:0 z Lechem Poznań, a więc w pokonanym polu pozostawili całą ligową czołówkę.
Choć trzeba zaznaczyć, że wokół starcia z Widzewem krążą pewne wątpliwości.
Przypadło ono na ostatnią kolejkę rozgrywek i – jak wynika między innymi z opowieści zawartych w książce “Wielki Widzew” autorstwa Marka Wawrzynowskiego – łodzianie najzwyczajniej w świecie odpuścili spotkanie, by uniemożliwić ligowy triumf Legii. – Śmieszą mnie tego rodzaju insynuacje – twierdzi jednakowoż Dankowski. – Dobrze to kiedyś podsumował Rysiu Komornicki. Wie pan, dlaczego to Górnik w latach 80. seryjnie wygrywał tytuły, a nie Legia? Bo Zabrze to Zabrze, a Warszawa to Warszawa. Chłopakom z Legii po prostu głowy nie wytrzymywały.
TRIUMFALNA PASSA
W kolejnym sezonie Górnik pod wodzą Kostki w wielkim stylu obronił tytuł. Na drodze do mistrzostwa odnosząc między innymi spektakularny triumf 3:0 w ligowym klasyku z Legią. Zabrzanie zagrali tamtego dnia tak dobrze, że szkoleniowiec “Wojskowych”, Jerzy Engel, zaczął własnych podopiecznych oskarżać o skręcenie wyniku. Tak czy owak, nieprzypadkowo Antoni Piechniczek do reprezentacji Polski powoływał w tamtym okresie ponad połowę wyjściowej jedenastki zabrzańskiego klubu. Na mistrzostwa świata do Meksyku pojechali Matysik, Komornicki, Urban, Pałasz, Zgutczyński i Wandzik. A gdyby nie uraz, do zespołu załapałby się także Iwan, którego Kostka doprowadził do spektakularnego renesansu formy.
– Kostka aplikował niesamowite obciążenia – opowiadał “Ajwen” w “Spalonym” – Robiłem wszystko bez mrugnięcia. Bałem się go. Nie lubiłem, bo to był chytry, wredny facet, ale bałem się. Czułem respekt i szanowałem. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się, bym w czasie zajęć ćwiczył warianty stosowane później w czasie gry. Dziś jest to całkowicie naturalne, natomiast wówczas między treningami a meczami istniał absolutny rozdźwięk. U Kostki piłowaliśmy kolejne akcje, którymi posługiwaliśmy się w lidze. Potem, gdy w meczu nie skutkowała improwizacja, wracaliśmy do schematów. Obcykane mieliśmy to do perfekcji. (…) Kostka wprowadził też analizy wideo, ale puszczał głównie złe zagrania. Gapił się w ekran wzrokiem bazyliszka, następnie odwracał się w kierunku piłkarzy – Leszka Brzezińskiego czy Tadka Dolnego – i syczał: “Patrz, co, kurwa, zrobiłeś!”. Wszyscy czuli się zastraszeni. To był w gruncie rzeczy straszny typ.
Andrzej Iwan (z lewej) i Jacek Kazimierski
W końcu czas niezwykle skutecznego, ale na dłuższą metę męczącego dla otoczenia Kostki dobiegł w Zabrzu końca, lecz jego następcy udanie kontynuowali passę ligowych triumfów.
W 1987 roku mistrzostwo z Górnikiem wywalczył Piechniczek. Natomiast w 1988 wspomniany już Bochynek. To robiło wrażenie. Kolejni ważni zawodnicy Górnika opuszczali Polskę, a zabrzanie i tak trzymali się na topie. Byli nie do zdarcia. Szlachta rozzuchwalił się w pewnym momencie do tego stopnia, że na jego polecenie działacze zaczęli nawet sondować możliwość ściągnięcia Dariusza Dziekanowskiego. Sam “Dziekan” ani myślał przeprowadzić się na Górny Śląsk, ale już sam fakt, że tego rodzaju pomysły kiełkowały w głowie ministra, najlepiej świadczy o jego potędze. Inna sprawa, że już za kadencji Bochynka ta moc Szlachty zaczęła się delikatnie chwiać, podobnie jak cała PRL. Szkoleniowiec w sezonie 1987/88 oparł zatem swój zespół w znacznej mierze na piłkarzach będących dopiero na dorobku, a nie na gwiazdorach o uznanej reputacji.
– Kiedy przechodziłem do Górnika Zabrze, to miałem propozycje z większości klubów ligowych w Polsce. Wcześniej przez dziesięć lat pracowałem w Górniku Knurów i tam cały czas byliśmy w czołówce drugiej ligi – opowiada Bochynek. – Dla mnie Zabrze to była jednak naturalna droga. Powiedziałem w Knurowie, że odchodzę. Od lokalnych władz jasno usłyszałem: „W takim razie idziesz do Zabrza”. I mnie to jak najbardziej cieszyło. Wielka satysfakcja, wielka odpowiedzialność. Ale muszę powiedzieć, że byłem przekonany, że podołam. Byłem gotowy.
“Choć Górnik był w takim okresie, gdy wielu ważnych piłkarzy odchodziło. Waldemar Matysik, Andrzej Pałasz, Bogdan Gunia. To były duże osłabienia”
Marcin Bochynek (Górnik Zabrze 1987 – 1989)
– Postawiłem na młodzież. To był mój pomysł, że jeśli szukać nowych twarzy, to właśnie wśród piłkarzy młodych. To ja ściągnąłem do Zabrza siedemnastoletniego Tomka Wałdocha. Roberta Warzychę, Dariusza Koselę, Piotrka Jegora, Andrzeja Orzeszka, Krzysztofa Zagórskiego. To w większości byli chłopcy dopiero wchodzący do dużej piłki. W klubie wszyscy byli trochę przerażeni, że stawiam na tych niedoświadczonych chłopaków, ale oni koniec końców nie zawiedli – mówi trener. – Mocno korzystałem z tego, że po prostu bardzo dobrze zespół znałem, bo byłem na wszystkich meczach Górnika, jeśli tylko miałem taką możliwość. Regularnie oglądałem tę drużynę. Dlatego przyszedłem do Zabrza z gotowym pomysłem na przetasowanie składu. Pozycjami. Przykładem może być Andrzej Iwan, który przed moim przyjściem występował w ataku i notorycznie był ściągany po godzinie gry. Nie miał siły, żeby dłużej biegać. Dlatego wymyśliłem dla niego nową rolę.
– To był prze-inteligentny chłopak, miał smykałkę do gry kombinacyjnej. Mówię do niego: „Andrzej, ja ciebie na boisku potrzebuję przez 90 minut. Mam dla ciebie nową rolę”. Przesunąłem go do drugiej linii. Ustawiłem obok Rysia Komornickiego, który mógł w środku pola harować za dwóch. Andrzej odpowiadał za konstruowanie akcji, Rysiu go w tym wspierał. Pamiętam tę dyskusję, Andrzej dość gładko to przyjął. Nie był pewien, czy podoła, ale ja nie miałem wątpliwości. No i został kluczowym punktem zespołu. Niedługo potem, zimą 1988 roku – już jako pomocnik, a nie atakujący – poszedł do Bochum. A wszyscy myśleli, że on już niebawem będzie karierę kończył! – dodaje Bochynek.
Marcin Bochynek
Wszystkie te decyzje i manewry sprawdziły się w sezonie 1987/88. Pozwoliły też stoczyć opisywany na wstępie, wyrównany bój z Realem Madryt w Pucharze Europy. Ale już w 1989 roku Górnik został wreszcie zdetronizowany.
Na dodatek przez swoich największych lokalnych konkurentów.
UTRATA TRONU
Po mistrzostwo Polski w sezonie 1988/89 sięgnął Ruch Chorzów, który przystąpił wówczas do rozgrywek z pozycji beniaminka. Udowodnił jednak swoją wyższość nad zabrzanami w obu bezpośrednich konfrontacjach ligowych. W rundzie jesiennej podopieczni Jerzego Wyrobka wygrali Wielkie Derby Śląska 2:0 przed własną publicznością, a w rewanżu zatriumfowali 2:1 na wyjeździe. Szkoleniowiec Ruchu przyznawał potem, że właśnie tego drugiego starcia z Górnikiem obawiał się najbardziej w kontekście batalii o mistrzowski tytuł. No ale okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Zabrzanie najpierw polegli w meczu z Ruchem, a potem oberwali też od Widzewa i Legii. Skończyli ligę na trzeciej pozycji.
– Wypadliśmy z Józkiem Dankowskim za żółte kartki na kluczowy mecz z Ruchem. Nie mogliśmy zagrać w podstawowym zestawieniu – przypomina Marek Piotrowicz. – Ruch to wykorzystał i wygrał z nami w Zabrzu. Tak naprawdę ten mecz zdecydował o mistrzostwie.
Rok później w ogóle zabrakło dla zabrzan miejsca na podium.
PODBESKIDZIE WYGRA Z GÓRNIKIEM? KURS: 4,11 W TOTOLOTKU!
Po transformacji ustrojowej drużyna zbiedniała w ekspresowym tempie. Kryska przyszła również na Jana Szlachtę. PZPR-owski dygnitarz usiłował odegrać rolę również na polityczno-gospodarczej scenie III RP, ale w 1993 roku zginął w wypadku samochodowym, którego okoliczności do dzisiaj nie zostały w sposób klarowny wyjaśnione. Wraz ze śmiercią Szlachty, w martwym punkcie utknęły także śledztwa dotyczące rozmaitych finansowych malwersacji, jakich miał się on dopuścić. Między innymi w ramach swej piłkarskiej działalności.
***
Czy Górnik jeszcze kiedyś powróci na ligowy top? Tego wykluczyć nie można, choć o taką hegemonię, jak w drugiej połowie lat 80., będzie naturalnie piekielnie trudno. Wydaje się to wręcz niemożliwe. – Ja wspominać będę zawsze ten mecz z Realem Madryt. Pomimo porażki – kwituje trener Bochynek. – Ludzie na Santiago Bernabeu wstali z miejsc i myśleli, że jest po meczu… Szkoda, bo mogliśmy doprowadzić do historycznej sensacji.
fot. NewsPix.pl / FotoPyk